Zesłani przez Sowietów, połączeni w wolnej Polsce

80 lat temu zostali wywiezieni na Syberię. Stracili ojców, przeżyli tylko dzięki matkom. Ale ich samych tułaczy los połączył. Po wielu latach, za to trwale.

Publikacja: 04.09.2020 18:00

Rzutcy, dowcipni, towarzyscy – nie chce się wierzyć, że Jadwiga i Jerzy Tomaszkowie tak wiele przesz

Rzutcy, dowcipni, towarzyscy – nie chce się wierzyć, że Jadwiga i Jerzy Tomaszkowie tak wiele przeszli

Foto: Fotorzepa, Monika Odrobińska

Jadwiga – rocznik 1928, urodziła się w Brzeżanach na Kresach Wschodnich, których entuzjastką jest do dziś. Gdy miała roczek, jej rodzice przenieśli się do podwarszawskiego Modlina,gdzie tata pułkownik służył w wojsku. – Urodził się na Dzikich Polach, służył w armii carskiej, ale po rewolucji bolszewickiej, w której zamordowali mu rodziców, walczył z bolszewikami – mówi Jadwiga. – Dwa lata później wyjechaliśmy na Lubelszczyznę, gdzie tata został plenipotentem majątku ziemskiego.

Jadzia była jedynaczką, mama więc brała na całe dnie córkę furmana – razem się uczyły, tamta trochę przy nich się podżywiła. Żona hrabiego hodowała konie przeznaczone na wyścigi i dla wojska. – Miałam cztery lata, jak zaczęłam chodzić z tatą na pastwisko – wspomina Jadwiga. – Za każdym razem na mój widok rżał źrebak, który jako jedyny nie dawał się ujeździć. Polubiliśmy się z Irysem. Miałam siedem lat, gdy kiedyś puścili go wolno, a ja go dosiadłam i ujeździłam. Jak się okazało, na swoją zgubę, bo go sprzedano. Nie wiedziałam wtedy, że czekają mnie większe dramaty niż ta strata, a moja umiejętność powożenia końmi jeszcze się przyda mnie i mojej rodzinie.

Pociechą po Irysie była klacz Iberia, którą Jadzia hodowała w nowym majątku ojca pod Krzemieńcem. Przyjeżdżała tam w dni wolne od nauki, tę bowiem rozpoczęła w Krzemieńcu, gdzie mieszkały na co dzień z mamą. W majątku Jadzia miała też ukochanego psa. Gdy po 17 września 1939 r. weszli do nich Sowieci, rzucił się w obronie rządcy, a tamci go zastrzelili.

W przefarbowanym mundurze

Wojna wybuchła niespodziewanie, myśleliśmy, że skończy się lada dzień – wspomina Jadwiga. – Jeszcze w lipcu tatę powołano do wojska stacjonującego w Kowlu. Mama uprosiła generała sztabu, byśmy mogły mu towarzyszyć. Wolno nam było wziąć tylko dwie walizki. Mama, która przeżyła rewolucję bolszewicką, mimo 40-stopniowego upału przezornie spakowała do tych waliz swoje futro i mój kożuszek.

W Kowlu był garnizon, skład broni i dworzec. Jadzia z mamą mieszkały na obrzeżach miasta. W nocy z 16 na 17 września 1939 r. ojciec dostał telefon, że nadchodzi wojsko sowieckie i że ma mu zdać miasto. Rzeczywiście rano przyjechali i przystawili ojcu rewolwer do skroni. Z Kowla podwodami wojskowymi polscy żołnierze z rodzinami jechali na odsiecz Warszawy, ale zgodnie z dyspozycjami wojskowymi skierowali się do Rumunii. Jechali dniem i nocą i wtedy to właśnie przydały się Jadzine umiejętności. Ośmiolatka powoziła zaprzęgiem dwóch koni. Za nią i przed nią – kolumna takich, jak oni. – We Włodzimierzu Wołyńskim mieli nas rozbrajać, ale my, spodziewając się tego, już wcześniej potopiliśmy broń w wodzie, byle tylko jej Ruskim nie oddać – mówi Jadwiga.

Zatrzymali się w Równem, dzięki czemu ojciec nie dostał się do rosyjskiej niewoli. Poobcinał pagony i przefarbował mundur, by nie wyglądać na oficera. Trwało to dwa tygodnie, bo wielu oficerów farbowało. Tymczasem rodzina kryła się w piwnicy i paliła dokumenty wojskowe. – Z Równego pojechaliśmy do Krzemieńca do brata mamy – wspomina Jadwiga. – Tata zawsze chodził w mundurze – teraz w przefarbowanym i bez pagonów, ale tam wszyscy i tak wiedzieli, że to pułkownik. Znajomy milicjant uprzedził go przez mojego wuja, że już jest przez NKWD namierzony.

Całą drogę na dworzec Jadzia bała się, czy zdążą uciec. Zdążyli. Dojechali do Lwowa i zatrzymali się u znajomej, która żyła ze sprzedaży peonii. Od blondwłosej kilkuletniej Jadzi ruscy żołnierzy chętnie kupowali, więc choć się bała, to siedziała i sprzedawała te peonie.

Wyprawa ojca do Przemyśla po przepustki do Tarnogóry, gdzie także był plenipotentem ziemskim, skończyła się fiaskiem. – Przenieśliśmy się do pokoju, który wynajmował nam pan Wilk – wspomina Jadwiga. – W nocy wpada dwóch enkawudzistów i wrzeszczy do ojca: „Kto ty, zameldowany?". – „Nie" – odpowiada ojciec. – „Bieżeniec?" – „Tak" – „No to bierzcie wszystko, co macie, bo jedziecie bardzo daleko". Gospodarz dał im, co miał, a miał niewiele: kubek masła, ktoś inny przyniósł chleb.Potem się okazało, że to wcale nie po nich przyszli enkawudziści. – Nas nie było na liście – mówi Jadwiga. – Zapukali do nas, bo pomylili się o jedno piętro – szli po tych z drugiego. Tamtym się upiekło, a nas wywieźli.

Woda od Pana Boga

Kiedy 13 kwietnia 1940 r. Jurka z mamą, babcią i dwa lata młodszą siostrą Sowieci wywozili na Syberię, od dziesięciu dni szły już transporty polskich oficerów do Katynia, w tym ojca Jerzego. – Nie wiedzieliśmy o tym wtedy – mówi Jerzy, rocznik 1928, urodzony w Stanisławowie. – Ojca aresztowali 10 października 1939 r. Byłem tego dnia w szkole, bo w przeciwieństwie do okupanta niemieckiego Sowieci kazali nam kontynuować naukę – z tym że w szkołach obwieszonych portretami Stalina.

Dla ojca Jurka była to już druga zsyłka na Wschód. W 1915 r., w połowie studiów medycznych, został wysłany na Syberię na siedem lat jako jeniec z wojska austriackiego. – W odwrotnej niż normalnie kolejności tam zdobywał najpierw praktykę lekarską, by pogłębić ją o teorię po powrocie do Polski na przerwanych studiach – relacjonuje Jerzy. – Ożenił się z siostrą kolegi z medycyny, absolwentką klasy fortepianu w wyższym konserwatorium muzycznym. Aż dziw bierze, jaką przedsiębiorczością wykaże się na zsyłce ta dobrze ułożona panienka z szanowanego domu w Stanisławowie.

W wagonach towarowych jechało ok. 40 osób. Z dziurą w podłodze jako toaletą – i tak przez dwa tygodnie. To były pierwsze z kilkunastu tysięcy kilometrów, które Jerzy przebył w czasie wojennej tułaczki. Gdy ich pociąg przekraczał Ural, ludzie wszczęli lament: to Azja i pewnie do domu już nigdy nie wrócą.

– Głodu z tej podróży nie pamiętam, za to męczyło nas ogromne pragnienie – wspomina Jerzy. – Czasem dali wiadro wody na wagon, a czasem nie. Babcia chorowała na serce i by przyjąć lekarstwo, potrzebowała płynu. Poproszona o pomoc rosyjska lekarka przydzielona do transportu odpowiedziała: „Niech babci wodę Pan Bóg da". Jakże musiało jej się zrobić łyso, gdy kwadrans później zerwała się ulewa. Przez okratowane maleńkie okienka wystawały ręce zbierające deszczówkę do garnuszków.

W posiołku Pieszczonka w Kazachstanie rodzina Jurka była jedną z zaledwie ośmiu polskich rodzin na kilkuset mieszkańców. Prócz wiejskich chałup stały tam wyłącznie dom ludowy, ruiny cerkwi i sklepik, do którego czasem coś przywozili. – Nie było dla nas baraków – mówi Jerzy. – Enkawudziści oświadczyli, że sami mamy sobie coś zorganizować, a jako karni przesiedleńcy, podkreślam: kobiety i dzieci, nie jesteśmy godni pracować w kołchozach. A innej pracy tam nie było.

Mama Jurka znalazła kwaterę i wyprosiła zgodę na kawałek ziemi. Skopali ją i zasiali, a potem jedli warzywa z własnych grządek. Czasem przysłała coś rodzina ze Lwowa i zaprzyjaźniony dr Jan Gut ze Stanisławowa – o dziwo pocztylion zaglądał do posiołka niemal codziennie. W jednej z paczek była maszyna do szycia. – Mama nigdy nie uczyła się fachu krawieckiego – wspomina Jerzy. – Ale jako manualnie uzdolniona pianistka obszywała z powodzeniem kobiety kołchozowe. Po kilku miesiącach dobrego prosperowania przyszedł enkawudzista i kazał zapłacić podatek od interesu. Musiała zawiesić działalność, i odtąd szyła już tylko po znajomości.

W Kazachstanie zmarła babcia Jurka. – Byłem przy jej śmierci – wspomina. – Mama ją ubrała, załatwiła parę desek na skrzynkę, mającą przypominać trumnę, i wywieźliśmy ją na coś, co tutejsi nazywali cmentarzem, a co było zwyczajnym pastwiskiem. Usypaliśmy dla babci pagórek i wstawiliśmy brzozowy krzyż. Od dawna pewnie nie ma po nim śladu.

Ewakuacja z Ordonką

Jadzia z rodzicami trafiła do specposiołka (obozu) Czeremoszniki koło Tomska na Syberii. Mieli więcej szczęścia niż rodzina Jurka, bo dostali pusty barak, który dzielili z innymi skazańcami. – Tata, ten oficer, któremu przed wojną można było co najwyżej teczkę nosić, zrobił przepierzenie, drzwi, stół i trzy posłania – wspomina Jadwiga. – Na ścianie mama zawiesiła przywieziony z domu papierowy obraz Matki Bożej, który sama w dniu ślubu dostała od swojej mamy. Młody pomocnik naczelnika spojrzał i pyta: „A to kto?". „Matka Boża" – odpowiada mama. – „Kto taki?". Ile razy przychodził, to o tę Matkę Bożą wypytywał. Jego pokolenie było chowane całkiem bezwyznaniowo i naprawdę nie wiedział.

Czeremoszniki leżały w tajdze, do której wygnańcy chodzili ścinać drzewo. Mama Jadzi nosiła deski do tartaku, pracowało się do temperatury minus 45 st. C. – Mama zakładała futro, a na nie zarzucała fartuch – wspomina Jadwiga. – Po chleb chodziło się pół kilometra od posiołka. Czekało się w kolejce i albo się go dostało, albo nie. Wystawanie w kolejkach było moim zadaniem. Ubrana w kożuszek, z blond warkoczykami intrygowałam tamtejszych podrostków. Raz mnie taki jeden pociągnął za włosy, to ja zdjęłam ten kożuszek, i tak mu przyłożyłam, że odtąd i on, i cała reszta dryblasów omijała mnie szerokim łukiem.

Tata Jadzi w tajdze spadł z wysokości, zerwał ścięgno i był niezdolny do pracy. Mama zaczęła sprzedawać, co się dało; po pracy w tajdze wyszywała kołchozowym kobietom halki za wiadro kartofli. 12-letnia Jadzia z rówieśnikami zbierała w tym czasie kawałki drewna, wyrzucane przez rzekę Tom, którą je spławiano. Cały czas pod ostrzałem dozorcy – drzewa naokoło było w bród, ale skazańcom nie wolno było go brać do palenia w piecu. Raz w tygodniu chodzili do bani – to tam Polka wywieziona z Mińska w 1937 r. ostrzegła ich, by nie rozmawiali po polsku. W szkole wypytywano dzieci, czy w domu rodzina się nim posługuje. Ufne dzieci mówiły prawdę, za którą rodzinie groziły represje. Jej syna aresztowano i słuch po nim zaginął. „Po polsku – tylko nocą" – rzuciła ostrzegawczo.

Był już październik 1941 r., dwa miesiące po układzie Sikorski–Majski, a oni nadal tkwili w posiołku – kolejna zima byłaby trudna do przeżycia, a tam zimy zaczynają się we wrześniu. Tata Jadzi poszedł do naczelnika i pyta, czy ten wie o „amnestii". Wiedział, wypuścił ich. By dojechać do Buzułuku, gdzie była polska delegatura, trzeba było wykupić wagon – zrzucili się w kilka polskich rodzin. Pociąg zatrzymywał się co jakiś czas – raz na kilka minut, innym razem na kilkanaście godzin. Ludzie szli załatwić coś do jedzenia, wtedy zdarzało się, że pociąg tylko gwizdnął i odjechał, a oni zostawali w przepastnym Związku Radzieckim. Tak dochodziło do rozłąki rodziców i dzieci.

Po zweryfikowaniu taty z Buzułuku zostali skierowani do Taszkientu, gdzie formowała się polska armia. Po drodze za otrzymane od delegatury pieniądze tata kupił trochę marchwi na bazarze. Pochorował się od niej na czerwonkę i trafił do szpitala w Bucharze. Nie mieli tam leków, więc podawali mu wodę destylowaną w zastrzykach. Kiedy lekarze byli bezsilni, wypisali go do domu, mieszkali wtedy w mieszkanku wynajętym od handlarza baranami. – Całą noc modliłam się o zdrowie dla taty. Kiedy rano dowiedziałam się, że nie żyje, zemdlałam. Odtąd każdej nocy budziłam się z krzykiem. Przeszło mi dopiero niedawno, teraz już tylko się budzę. Nigdy potem nie wypowiadałam już słów modlitwy, którymi prosiłam o uzdrowienie taty. Potem na czerwonkę zachorowała mama Jadzi, a później ona sama – na żółtaczkę.

W Aszchabadzie funkcjonował jeden z kilku w ZSRR polskich sierocińców, nad którymi pieczę miała polska delegatura. Prowadził go hr. Michał Tyszkiewicz, mąż Hanki Ordonówny. Potem całe sierocińce ewakuowano ze Związku Radzieckiego, korzystając z „krótkiego okienka" amnestii. – Mama oddała mnie do niego, a hrabia Tyszkiewicz obiecał, że jeśli sprowadzi więcej dzieci, wpisze ją na listę wychowawców – opowiada Jadwiga. – Sprowadziła, jednak na liście znalazła się nie ona, ale kochanka delegata. Nie wiedziałam, czy jeszcze zobaczę się z mamą. Miałam jeszcze żółte po chorobie oczy, mimo to zdecydowano się mnie wziąć.

U indyjskiego księcia

Po amnestii powiedziano nam, że nie jesteśmy już karnymi przesiedleńcami, ale jest wojna i mamy zostać, bo potrzeba rąk do pracy – wspomina Jerzy. – Mama jako jedyna zdecydowała się uciec. Był koniec października 1941 r., przekupiła szofera ciężarówki butelką wódki. Zawiózł nas do Kustanaja, ok. 200 km od kołchozu, gdzie woził wełnę. Z polskiej delegatury dostaliśmy dokumenty wyjazdowe i trochę pieniędzy. We Wrewskoje, gdzie stacjonowało wojsko gen. Andersa, przez dwa tygodnie byłem w junakach. Jak to wojsko wyglądało! Mieli ledwie kilka karabinów, z którymi pełnili wartę przy magazynach z żywnością. Ćwiczyli z kijami imitującymi broń. Słabi, wycieńczeni obozowym głodem i chorobami, ale pragnący za wszelką cenę opuścić to piekło.

Junakowanie Jurkowi nie pasowało. Wrócił do obozu, a mama zdecydowała się oddać jego i siostrę do polskiego sierocińca, bo tak łatwiej im było opuścić Rosję. Z wojskiem mogły wychodzić tylko rodziny żołnierzy, a ich ojciec przepadł po aresztowaniu. Później dopiero się dowiedzą, że zmarł 31 listopada 1941 r. w obozie jenieckim.

Po kilku tygodniach i Jurek z siostrą, i Jadzia z konwojami wojskowymi z Aszchabadu dotarli do Meszhedu w Persji (dzisiejszy Iran). – Wszyscy ogoleni ze względów higienicznych, tylko Hanka Ordonówna ocaliła fryzurę – wspomina Jerzy. – Prowadziła nasz sierociniec, uczyła nas śpiewu, pieśni patriotycznych, organizowała nam występy.

– Za odśpiewanie polskiego hymnu dostaliśmy gromkie brawa, było to w radzieckiej strefie wpływów w Persji – dodaje Jadwiga. – Nasze zdjęcie w gazecie opatrzone było nazajutrz komentarzem, że Rosjanie uratowali polskie dzieci przed Niemcami.

Mama Jurka zaciągnęła się do służby sanitarnej II Korpusu i tak wyszła ze Związku Radzieckiego. Udało się to także mamie Jadzi – dzięki pomocy doktorostwa Zamenhofów (Julian był bratankiem Ludwika – tego od esperanto). Gdy dotarły do Meszhedu, Jadzia i Jurek byli już w Bombaju. Kobiety zgadały się, że są w podobnej sytuacji. Mama Jurka odeszła z II Korpusu i odtąd podróżowały razem. – Dwie samotne kobiety w autobusach w muzułmańskim kraju – Jerzy nie wątpi, że ten widok budził sensację.

Do Indii dzieci jechały lorami w pustynnym kurzu, a potem pociągami. – Na dworcach kolejowych stacjonujący w Indiach Anglicy patrzyli na nas jak na zwierzęta w zoo – wspomina Jadwiga. – Przecierali oczy na widok żywych kościotrupków, a myśmy byli już przecież odkarmieni. Obdarowywali nas owocami i słodyczami.

Dotarłszy do Bombaju, kilka tygodni czekali, aż w Jamnagarze zostanie wybudowany obóz dla polskich dzieci. Na potrzebę przyjęcia sierot jako pierwszy odpowiedział książę Jam Saheb, maharadża stanu Navanagar. O Polsce wiedział od stryja, którego szwajcarska rezydencja graniczyła z willą Ignacego Jana Paderewskiego. Udostępnił ogromny teren koło swojej posiadłości nad Oceanem Indyjskim i również z własnych pieniędzy wybudował kilkadziesiąt murowanych budynków. Przez obóz w Balachadi przeszło ok. 500 polskich sierot z ZSRR. Witając je, mówił: „Nie jesteście już sierotami, jesteście Navanagaryjczykami, a ja jestem wasz bapu, czyli ojciec".

Maharadża uczestniczył w wielu polskich uroczystościach, jak poświęcenie sztandaru czy święta państwowe. Z zaciekawieniem oglądał wystawiane przez dzieci pod okiem wychowawczyń sztuki pokazy tańców narodowych, wspomógł utworzenie orkiestry. A podczas meczów z hinduskimi kolegami kibicował naszej drużynie.

– Raz na jakiś czas zapraszał nas grupkami do pałacu na podwieczorki, ja byłam trzy razy – mówi Jadwiga. – A ja pałacu nie pamiętam – dodaje Jerzy. – Ale wrażenie na mnie zrobiły książęce garaże. Stały tam samochody z szybami weneckimi, które jeżdżącym nimi kobietom z rodziny książęcej zapewniały dyskrecję.

W Balachadi Jadzia i Jurek spędzili półtora roku. Była szkoła, harcerstwo, zajęcia dodatkowe, biblioteka, świetlica, dużo sportu, pożywne jedzenie, opieka lekarska i wszystko, czego trzeba było dzieciom po miesiącach spędzonych na Syberii. Wszystko oprócz rodziców. W sąsiednim Valivade był obóz dla całych rodzin. Tu pozostawały sieroty, półsieroty, dzieci rozdzielone od rodziców. Mamy Jadzi i Jurka dołączyły do nich we wrześniu 1942 r.

– Komendantem obozu był ks. Franciszek Pluta – wspomina Jerzy. – Nie rozstawał się z bambusową rózgą, którą z miejsca wymierzał sprawiedliwość. Owszem, po przejściach, które nauczyły kraść, kłamać, bić się o swoje, nawet dzieci z dobrych domów dawno przestały być grzeczne. Naszym mamom taka dyscyplina jednak nie odpowiadała. We dwie rodziny dołączyliśmy do transportu do Afryki.

Afrykańskie zaręczyny

Afryka przyjęła 19 tys. Polaków z ZSRR – trzy razy więcej niż wszystkie polskie obozy w Indiach. Po trzech tygodniach kwarantanny Jurek i Jadzia z rodzinami trafili do obozu w Kondoa w Tanzanii. – Jeszcze w Indiach zakochałem się w Jadzi, ale ona nie zwracała na mnie uwagi – mówi Jerzy. – Powiedziałem jej o tym dopiero w 1995 r.

Komendantem obozu w Kondoa został dr med. Julian Zamenhof – ten, który mamie Jadzi pomógł wydostać się z ZSRR. Rodziny Jadzi i Jurka ściągnął tam jako „swoich krewnych". Choć Jurka widział pierwszy raz w życiu, powitał go słowami: „Jakże ty wyrosłeś!". – Z Jadzią także graliśmy rodzinę, do naszych mam mówiliśmy wzajemnie „ciociu" – relacjonuje Jerzy. – Tym bardziej nie sprzyjało to moim wizjom matrymonialnym. Tymczasem zainteresowała się mną Zosia z obozu – przyjaciółka z klasy mojej siostry, którą zaopiekowała się nasza mama, gdy jej mama zmarła na malarię. Zrobiliśmy oficjalne zaręczyny. Pierścionek ufundowała moja mama, bo skąd 18-letni chłopak miałby mieć na niego pieniądze?

W Kidugali, kolejnym z trzech obozów, w których mieszkali w Afryce, mama Jurka otworzyła szkołę muzyczną. Jeździła po Afryce i sprowadzała instrumenty. W szkole była dyrektorką, sekretarką i jedyną nauczycielką. Uczyło się w niej 30 uczniów, m.in. Jurek i Jadzia. W Kidugali spędzili rok. Nieliczną najwyższą klasę zorganizowano dla Jurka i piątki innych dzieci. Po skończeniu szkoły powszechnej przenieśli się do Tengeru. – Tam chodziliśmy do gimnazjum z widokiem na Kilimandżaro – mówi Jadwiga. – Miałem spore zaległości, bo w ZSRR zamiast chodzić do szkoły, zbierałem na stepie krowie łajno na opał. Jak do domu wpadała kontrola, mama upychała nas do łóżka i tłumaczyła: „Riebionki bolnyje", znaczy chore. Nie chciałem chodzić do szkoły, w której na pierwszej lekcji pani przedstawiła mnie jako „karnego przesiedleńca", a potem kazała śpiewać: „Pamiętają psy atamany, pamiętają polskie pany krasnojarskie nasze szable". Do Kazachstanu rodzina ze Lwowa przysyłała nam podręczniki, a starsza pani, którą mama przygarnęła, gdy wyrzucono ją z mieszkania, uczyła nas francuskiego – cóż za wyraz optymizmu – mówi Jerzy. – W Afryce skończyłem pierwszą klasę liceum. Drugą zacząłem już w Polsce.

Z Afryki Jurek z mamą i siostrą wyjechali pierwszym transportem do kraju w 1946 r. – Mama przez Czerwony Krzyż nawiązała kontakt ze swoim bratem w Bytomiu – mówi Jerzy. – Najpierw zamieszkaliśmy u niego, a potem osobno. Po maturze chciałem na medycynę, jak tata, ale wujkowie mówili: kraj w ruinie, odbudowywać się będzie latami. I tak poszedłem na wydział budowlany Politechniki w Gliwicach.

Jadzia z mamą wyjechały z Afryki w 1947 r., ale one pojechały do Prudnika, do wujka. W szkole dyrektor powtarzał, że w tej Afryce to sami faszyści. Kazał obniżyć Jadzi wszystkie stopnie. Powtarzała drugą klasę, do małej matury też dwa razy podchodziła. – Chciałam studiować hodowlę koni, ale było już po egzaminach – wspomina. – Na SGH nie udało się dostać, bo w podaniu napisałam, że jestem córką pułkownika. Skończyłam wreszcie płatną wyższą szkołę ekonomiczną we Wrocławiu, przeniesioną ze Lwowa.

Wrocław był w ruinie, pierwszy tydzień Jadwiga i koleżanka spały na dworcu. Jak uzbierały pieniądze, wynajęły pokój z jednym łóżkiem. Jadwiga miała jeszcze z Afryki ryż i kakao, koleżanka herbatę i mąkę, jakoś przeżyły. W przechodnim pokoju obok była pijacka melina, i tego przeżyć się nie dało. Koleżanka załatwiła im akademik. Warunkiem było napisanie w podaniu o robotniczym pochodzeniu. Tam z kolei pod ich pokojem była knajpa, do której przychodzili ubecy z prostytutkami. Jak po północy zaczynali hałasować, Jadwiga z koleżankami oblewały ich z okna wodą. W końcu przestali przychodzić, a w miejscu knajpy zrobiono stołówkę.

– Dopiero jak się wybawiłam, wytańczyłam, zjeździłam kawałek świata, w wieku 34 lat zdecydowałam się założyć rodzinę; mam jednego syna i jedną wnuczkę – mówi Jadwiga. – Ja za to ożeniłem się wcześnie, w wieku 22 lat, z Zosią, narzeczoną z Afryki – opowiada Jerzy. – Urodziła nam się dwójka dzieci, mam troje wnucząt i sześcioro prawnucząt. Jadwiga i Jerzy od powrotu do Polski utrzymywali kontakt. Gdy tylko Jerzy przyjeżdżał z delegacją do Warszawy, zatrzymywał się u Jadwigi i jej męża. Z kolei z żoną Zofią jeździł czasem do Wielkiej Brytanii – do jej ojca, majora. Za każdym razem szmuglowali stamtąd zakazane w Polsce wydawnictwa. Miał ich pokaźną biblioteczkę, z której wypożyczał rodzinie i znajomym. SB chciało go zwerbować, by donosił na Polonię, nie dał się. W IPN ma status osoby poszkodowanej.

Kiedy 12 lat temu owdowiał, Jadwiga od jakiegoś czasu także była wdową. Byli wtedy pełni sił i werwy: dużo podróżowali, chodzili po górach – stwierdzili, że się pobiorą. Mieli po 80 lat. Od ślubu Jadwiga i Jerzy Tomaszkowie część czasu spędzają w Warszawie, część w Bytomiu. Rzutcy, dowcipni, towarzyscy – nie chce się wierzyć ani w ich wiek, ani że tak wiele przeszli. A przeżyli jedne z najgorszych rzeczy, jakie XX wiek miał do zaoferowania. Wierzą, że opowiadanie o nich pozwoli ustrzec kolejne pokolenia przed podobnymi tragediami.

Jadwiga – rocznik 1928, urodziła się w Brzeżanach na Kresach Wschodnich, których entuzjastką jest do dziś. Gdy miała roczek, jej rodzice przenieśli się do podwarszawskiego Modlina,gdzie tata pułkownik służył w wojsku. – Urodził się na Dzikich Polach, służył w armii carskiej, ale po rewolucji bolszewickiej, w której zamordowali mu rodziców, walczył z bolszewikami – mówi Jadwiga. – Dwa lata później wyjechaliśmy na Lubelszczyznę, gdzie tata został plenipotentem majątku ziemskiego.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem