Jadwiga – rocznik 1928, urodziła się w Brzeżanach na Kresach Wschodnich, których entuzjastką jest do dziś. Gdy miała roczek, jej rodzice przenieśli się do podwarszawskiego Modlina,gdzie tata pułkownik służył w wojsku. – Urodził się na Dzikich Polach, służył w armii carskiej, ale po rewolucji bolszewickiej, w której zamordowali mu rodziców, walczył z bolszewikami – mówi Jadwiga. – Dwa lata później wyjechaliśmy na Lubelszczyznę, gdzie tata został plenipotentem majątku ziemskiego.
Jadzia była jedynaczką, mama więc brała na całe dnie córkę furmana – razem się uczyły, tamta trochę przy nich się podżywiła. Żona hrabiego hodowała konie przeznaczone na wyścigi i dla wojska. – Miałam cztery lata, jak zaczęłam chodzić z tatą na pastwisko – wspomina Jadwiga. – Za każdym razem na mój widok rżał źrebak, który jako jedyny nie dawał się ujeździć. Polubiliśmy się z Irysem. Miałam siedem lat, gdy kiedyś puścili go wolno, a ja go dosiadłam i ujeździłam. Jak się okazało, na swoją zgubę, bo go sprzedano. Nie wiedziałam wtedy, że czekają mnie większe dramaty niż ta strata, a moja umiejętność powożenia końmi jeszcze się przyda mnie i mojej rodzinie.
Pociechą po Irysie była klacz Iberia, którą Jadzia hodowała w nowym majątku ojca pod Krzemieńcem. Przyjeżdżała tam w dni wolne od nauki, tę bowiem rozpoczęła w Krzemieńcu, gdzie mieszkały na co dzień z mamą. W majątku Jadzia miała też ukochanego psa. Gdy po 17 września 1939 r. weszli do nich Sowieci, rzucił się w obronie rządcy, a tamci go zastrzelili.
W przefarbowanym mundurze
Wojna wybuchła niespodziewanie, myśleliśmy, że skończy się lada dzień – wspomina Jadwiga. – Jeszcze w lipcu tatę powołano do wojska stacjonującego w Kowlu. Mama uprosiła generała sztabu, byśmy mogły mu towarzyszyć. Wolno nam było wziąć tylko dwie walizki. Mama, która przeżyła rewolucję bolszewicką, mimo 40-stopniowego upału przezornie spakowała do tych waliz swoje futro i mój kożuszek.
W Kowlu był garnizon, skład broni i dworzec. Jadzia z mamą mieszkały na obrzeżach miasta. W nocy z 16 na 17 września 1939 r. ojciec dostał telefon, że nadchodzi wojsko sowieckie i że ma mu zdać miasto. Rzeczywiście rano przyjechali i przystawili ojcu rewolwer do skroni. Z Kowla podwodami wojskowymi polscy żołnierze z rodzinami jechali na odsiecz Warszawy, ale zgodnie z dyspozycjami wojskowymi skierowali się do Rumunii. Jechali dniem i nocą i wtedy to właśnie przydały się Jadzine umiejętności. Ośmiolatka powoziła zaprzęgiem dwóch koni. Za nią i przed nią – kolumna takich, jak oni. – We Włodzimierzu Wołyńskim mieli nas rozbrajać, ale my, spodziewając się tego, już wcześniej potopiliśmy broń w wodzie, byle tylko jej Ruskim nie oddać – mówi Jadwiga.