Wielka Brytania i brexitowa zadyszka

Wielka Brytania ma dużo większy potencjał gospodarczy od Polski. A jednak rozwód z Unią jest jak na razie dla niej katastrofą. To ostrzeżenie dla zwolenników polexitu.

Publikacja: 24.09.2021 16:00

Po brexicie w Wielkiej Brytanii na obsadzenie czeka rekordowe ponad 900 tys. miejsc pracy. Brakuje n

Po brexicie w Wielkiej Brytanii na obsadzenie czeka rekordowe ponad 900 tys. miejsc pracy. Brakuje nie tylko kierowców, ale także pracowników gastronomii i hotelarstwa, rzeźników i robotników budowlanych, informatyków i inżynierów. Narastające problemy gospodarcze są źródłem frustracji. Na zdjęciu londyński protest antybrexitowej organizacji SODEM, wrzesień 2021

Foto: Belinda Jlao/SOPA Images/LightRocket/Getty Images

Czyż nie jest przyjemniej i prościej kupić z rana 453,6 g pomidorów (czyli jedną uncję) zamiast jakichś tam kilogramów narzuconych przed laty przez Brukselę? Pochwalić się przed sąsiadem salonem, który ma ponad jedną żerdź (25,3 mkw.)? Albo w sobotę przebiec dwie czy trzy ligi, z których każda ma 4828 m? Brytyjczycy zabrali się za odświeżanie imperialnego systemu miar i wag, który po 41 latach w Unii i kolejnych pięciu latach brexitowych negocjacji ma zastąpić w królestwie układ metryczny wywodzący się jeszcze z czasów znienawidzonej Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Lord David Frost, były negocjator ds. brexitu, a dziś minister ds. stosunków z Unią, przekonuje, że powrót do tradycji będzie jedną z największych korzyści z wyjścia Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty. Ma być zapisany na honorowym miejscu w księdze, która precyzyjnie wypunktuje wszystkie atuty, które Londyn zyskał dzięki rozwodowi z Unią. – Można być sceptycznym. To będzie zestaw rzeczy bez znaczenia, takich, które mogą je mieć, oraz tych, które już mają duże znaczenie – punktuje Sam Lowe, ekspert brukselskiego Centre for European Reform (CER).

Czyż nie jest przyjemniej i prościej kupić z rana 453,6 g pomidorów (czyli jedną uncję) zamiast jakichś tam kilogramów narzuconych przed laty przez Brukselę? Pochwalić się przed sąsiadem salonem, który ma ponad jedną żerdź (25,3 mkw.)? Albo w sobotę przebiec dwie czy trzy ligi, z których każda ma 4828 m?

Ale w kręgach władzy nad Tamizą nikt dziś takimi drobiazgami się nie przejmuje. Zwolennicy brexitu na gwałt potrzebują argumentów, że jednak warto było się wyzwolić z „okowów Brukseli". A skoro realnych atutów za bardzo nie widać, lepsze fikcyjne niż żadne. – Umowę handlową z Australią wprowadzaliśmy stopniowo przez dziesięć lat. Porozumienie z Unią, która jest dla nas o wiele ważniejszym partnerem handlowym, musieliśmy wprowadzać niemal z dnia na dzień. Dlatego dopiero teraz odkrywamy tak naprawdę jej skutki – mówi „Plusowi Minusowi" wysoki rangą urzędnik brytyjskiego rządu, odnosząc się do strategii Borisa Johnsona, tzw. twardego brexitu, czyli wyprowadzenia kraju już nie tylko ze Wspólnoty, ale i jednolitego rynku.

To brutalne przecięcie więzi ze zjednoczoną Europą nastąpiło o północy (czasu brukselskiego) 1 stycznia 2021 r. Zaledwie 11 miesięcy po formalnym wyjściu Zjednoczonego Królestwa ze Wspólnoty (1 lutego 2020 r.) zaczęły obowiązywać regulacje, które Unia stosuje wobec krajów trzecich. Dziś poddani Elżbiety II odkrywają, że zamiast obiecywanego przez Johnsona „wyzwolenia potencjału" Wielkiej Brytanii są z tego niemal wyłącznie kłopoty.

KFC nie ma kurczaków

Aby się o tym przekonać, wystarczy pójść do sklepu. Tu brakuje wielu popularnych produktów, które do tej pory sprowadzano z kontynentu, przede wszystkim spożywczych. Nawet najbardziej zatwardziali zwolennicy brexitu w skrytości ducha muszą przyznać, że brytyjskie sery nie umywają się do francuskich, polska kiełbasa nokautuje angielskie wędliny, a hiszpańskie wina, no cóż, w ogóle nie mają rodzimych konkurentów w Zjednoczonym Królestwie. Zdarza się i tak, że w ogóle nie ma co wprowadzić do sprzedaży. KFC czy jego rywal Nando's musiały wycofać ze sprzedaży część oferty, bo brakuje kurczaków.

Czytaj więcej

Bolsonaro: Johnson prosił mnie o żywność, której brakuje na Wyspach

Aby nieco ulżyć rodakom, Johnson, który sam jest znany ze słabości do wygodnego życia, przesunął więc do przyszłego roku kontrole produktów sprowadzanych z Unii. W drugą stronę to tak nie działa. Towary, które Brytyjczycy wysyłają na kontynent, są od wielu miesięcy drobiazgowo sprawdzane przez unijnych celników. Zwolennicy brexitu przekonywali, że najważniejsze jest „odzyskanie kontroli nad naszymi granicami". Ale skoro to było tylko hasło, my nie mamy nic przeciwko temu – można usłyszeć w unijnej centrali.

Brak kontroli nie ulżył jednak Brytyjczykom, bo to nie one są głównym powodem braku towarów na półkach. Ich po prostu nie ma kto dostarczyć. Szacuje się, że na Wyspach brakuje od 80 do 100 tys. kierowców ciężarówek. Wraz z wprowadzeniem surowej reformy prawa migracyjnego, opartego na australijskim modelu punktów za wykształcenie i wiek, wielu z nich wróciło do Unii, także do Polski. Dopóki trwała pandemia, można było się łudzić, że kiedy zaraza odpuści, znów się pojawią u pracodawców na Wyspach. Dziś jednak staje się jasne, że to był odwrót ostateczny. Brytyjski urząd statystyczny (ONS) podaje, że w połowie 2020 r. (ostatnie dostępne dane) żyło na stałe w królestwie 815 tys. Polaków, o 206 tys. mniej niż w szczytowym okresie w 2017 r. i o 85 tys. mniej niż rok wcześniej.

Wiele wskazuje na to, że w ostatnich miesiącach wyjazd obywateli Wspólnoty tylko przyspieszył. Dość powiedzieć, że w Wielkiej Brytanii na obsadzenie czeka rekordowe ponad 900 tys. miejsc pracy. Brakuje nie tylko kierowców, ale także pracowników gastronomii i hotelarstwa, rzeźników i robotników budowlanych, informatyków i inżynierów. Wiele restauracji musiało przejść na samoobsługę z braku kelnerów. Prawdziwy dramat przeżywają domy opieki dla osób starszych. Rolnicy zapowiadają, że w przyszłym roku zrezygnują z upraw części warzyw i owoców, bo nie ma ich kto później zbierać. Nie wiadomo też, co zrobić z 70 tys. świń, bo rzeźnie z konieczności pracują na pół gwizdka.

Niemcy szukają innych partnerów

Sieci handlowe z narastającym niepokojem przygotowują się do tradycyjnego szału zakupów przed Bożym Narodzeniem. Przekonują władze, że jeśli nie zostanie uruchomiony program specjalnych wiz pracowniczych dla obywateli krajów Unii, dojdzie do katastrofy. Ale cytowany urzędnik brytyjskiego rządu wskazuje, że strategia Borisa Johnsona jest inna: skłonić brytyjskich przewoźników do przeszkolenia i zatrudniania rodzimych kierowców. Nawet za wyższą płacę.

To może się jednak nie udać ze względów kulturowych. Od wieków Anglicy przywykli do tego, że pracuje na nich najpierw gigantyczne imperium, a potem kolejne fale imigrantów. Czy teraz naprawdę chcieliby zakasać rękawy, aby opiekować się osobami starszymi, zająć się zbieraniem owoców w polu, sprzątaniem hotelowych pokoi, 12-godzinnymi zmianami przy obróbce mięsa czy długodystansowym przewozem towarów ciężarówkami? Wielu ma wątpliwości.

Przemysław Biskup, znawca Wielkiej Brytanii z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (PISM), wskazuje też w rozmowie z „Plusem Minusem", że czymś innym jest budowanie nowego życia na podstawie – zdawało się – nienaruszalnych zasad jednolitego rynku w Unii, a czymś innym na przejściowych ułatwieniach tego czy innego brytyjskiego rządu, które mogą być w każdej chwili odwołane. Dlatego jego zdaniem raczej nie należy się spodziewać powrotu na Wyspy polskich pracowników, nawet jeśli ułatwienia wizowe zostałyby wprowadzone. To założenie potwierdzają zresztą dane o pilotażowym programie wiz sezonowych dla pracowników rolnych w pierwszej połowie tego: byli nimi zainteresowani kolejno Rosjanie, Białorusini, Mołdawianie, Bułgarzy, Nepalczycy i Rumuni. Ale Polaków już nie było.

Rygorystyczne kontrole brytyjskich towarów na granicach Unii spowodowały, że wiele głównie mniejszych firm zrezygnowało z dostaw na kontynent. Po raz pierwszy od 70 lat Wielka Brytania wypadła z grona dziesięciu największych partnerów handlowych Niemiec, a koncerny z RFN rewidują listę poddostawców, zamieniając Brytyjczyków na przedsiębiorstwa ze Wspólnoty. To ostrzeżenie, co stałoby się z naszym biznesem w razie polexitu, tylko do sześcianu: rodzimi przedsiębiorcy są przecież o wiele bardziej uzależnieni od współpracy z Niemcami niż brytyjscy. Na razie cały eksport Zjednoczonego Królestwa do Unii zmalał o 6,5 proc. w stosunku do zeszłego, pandemicznego przecież roku. To szczególnie niepokojące, biorąc pod uwagę odbicie konsumpcji w zjednoczonej Europie.

Kłopot City

Jeszcze bardziej niż Bożego Narodzenia nad Tamizą obawiają się jednak 31 marca 2022 r. To termin, w którym upływa ważność tzw. wspólnego paszportu europejskiego, który daje możliwość przeprowadzenia przez banki w City transakcji wymiany w euro. Skala biznesu robi wrażenie: to około 100 bln euro rocznie. Londyn od lat się w tym specjalizuje i oferuje jakość usług, która pozostaje poza zasięgiem centrów finansowych Paryża, Frankfurtu czy Amsterdamu. Brytyjczycy więc naciskają, by przedłużyć obowiązywanie paszportu. Z drugiej strony istnieje bardzo silny nacisk polityczny w Unii, aby tego typu transakcje odbywały się pod nadzorem Europejskiego Banku Centralnego (a więc na terenie unii walutowej). Starania Brytyjczyków skomplikowało też zerwanie bez uprzedzenia przez Australijczyków wartego 60 mld dol. kontraktu na zakup 12 francuskich okrętów podwodnych. Zamiast nich władze w Canberrze zdecydowały się na kupno jednostek z napędem atomowym w ramach nowego australijsko-amerykańsko-brytyjskiego sojuszu. Ponieważ termin wygaszania paszportu zbiega się z wyborami prezydenckimi we Francji, pokusa dla Emmanuela Macrona dokonania zemsty na Brytyjczykach i odcięcia City od kontynentalnego rynku finansowego będzie wielka. – Nie sądzę, aby udało się odtworzyć w Unii międzynarodowy ośrodek finansowy na skalę londyńskiego. Raczej biznes znad Tamizy przeniesie się do Nowego Jorku i Szanghaju – mówi „Plusowi Minusowi" brytyjski urzędnik. Wskazuje też, że jego rządowi udało się niedawno podpisać ze Szwajcarami umowę o wzajemnym uznawaniu regulacji finansowych.

To jednak niewielkie pocieszenie dla sektora, który odpowiada za 7 proc. brytyjskiego PKB. Tym bardziej że Zjednoczone Królestwo dopiero rozpoczyna postbrexitową przygodę. Niemiłych niespodzianek może być więc dużo więcej. Lord Mervyn King, były prezes Banku Anglii, mówi o pięciu latach chaosu, po których miałby nastąpić okres radosnej ekspansji. Ale cytowane źródło rządowe komentuje: „O ile mogę się zgodzić z pierwszą częścią tej analizy, o tyle już z drugą jest mi o wiele trudniej".

Szkocka secesja

Przez wiele miesięcy Boris Johnson mógł z powodzeniem zrzucać winę za wszystkie porażki na pandemię. Ale gdy latem, dzięki prowadzonej zresztą przez niego samego skutecznej kampanii szczepionkowej, zniesiono wszystkie restrykcje, taka strategia stała się mało wiarygodna. W lipcu (ostatnie dostępne dane) zanotowano gwałtowne ekonomiczne wyhamowanie. Eksperci zaczęli ostrzegać przed „stagflacją": dreptaniem gospodarki w miejscu przy szybko rosnących cenach.

To byłaby recepta na rozbicie królestwa, które po brexicie i tak się chwieje. Na północy Szkoci czują się podwójnie upokorzeni. W wyborach regionalnych tradycyjnie głosują na lewicową Szkocką Partię Narodową (SNP), która teraz rządzi w koalicji z również postępowymi i dążącymi do niepodległości Zielonymi. Co z tego, jeśli w Londynie kierunek rozwoju kraju narzuca twarde skrzydło Torysów. W referendum w czerwcu 2016 r. 62 proc. Szkotów głosowało za pozostaniem w Unii, ale znów: zostali przegłosowani przez dziesięć razy liczniejszych Anglików. Johnson liczył, że odbicie gospodarki uśmierzy gniew w Edynburgu, ale stagflacja może nastroje tylko pogorszyć.

Nie da się więc wykluczyć, że gdy w końcu kurz opadnie po brexitowej awanturze, brytyjski premier będzie sprawował władzę tylko nad Anglią i Walią, krajem o połowę mniejszym od Polski

To widać bardzo wyraźnie w sondażach. W referendum z 2014 r. lojaliści wygrali z przewagą 10 pkt. proc. (55 do 45 proc.). Ale dziś Szkocja jest podzielona na pół. Sondaż dla dziennika „The Scotsman" z połowy września daje secesjonistom 48 proc. poparcia, a 52 proc. wiernym koronie. Ankieta z tego samego okresu dla Sky News wskazuje natomiast na lekką (51 do 49 proc.) przewagę secesjonistów.

Nicola Sturgeon, pierwsza minister Szkocji i liderka SNP, zapowiedziała, że do końca 2023 r. zorganizuje nowe referendum w sprawie niepodległości. Owszem, to sprzed siedmiu laty miało być „jedynym głosowaniem na pokolenie". Jednak od tego czasu wydarzenia tak przyspieszyły, że dziś to jakby inna epoka. Dlatego, rozumuje Sturgeon, nowe referendum jest w pełni uprawnione. – Tak naprawdę nie ma wyboru. Może trochę zwlekać z przygotowaniami, ale nastroje w Szkocji są tak rozgrzane, że referendum musi się odbyć – uważa sir John Curtice, profesor Uniwersytetu Strathclyde.

Zgodę na referendum musi jednak wydać parlament w Westminster. Johnson, którego Partia Konserwatywna ma tu większość, na razie odmawia. Jednak urzędnik brytyjskiego rządu, z którym rozmawialiśmy, przyznaje, że to strategia, która i dla Londynu niesie duże ryzyko. Zjednoczone Królestwo powstało w 1707 r. jako dobrowolna unia Anglii i Szkocji. Pamiątką po tym jest wiele niezależnych instytucji, które wciąż funkcjonują w Edynburgu, jak odrębny system prawny czy szkolnictwa wyższego. Odmowa referendum mogłaby w oczach wielu Szkotów szybko przekształcić ten wizerunek w rodzaj angielskiej okupacji i napędzić nowych zwolenników secesji.

W 2017 r. BBC i inne brytyjskie media z lubością opisywały kłopoty rządu w Madrycie z katalońską irredentą. Hiszpania, odwieczny rywal w budowie kolonialnego imperium w obu Amerykach, wreszcie zdawała się być rzucona na kolona. Dlatego gdy Guardia Civil siłą zajmowała punkty głosowania, aby zapobiec przeprowadzeniu nielegalnego referendum, w Londynie mówiono o „hiszpańskim autorytaryzmie". Czy teraz na coś podobnego zdecydowałby się Johnson? To byłoby podważenie sedna brytyjskiej tożsamości, najstarszej demokracji świata.

Starcia w Belfaście

Londyn musi wziąć pod uwagę jeszcze jeden czynnik. Gdyby Szkocja wybiła się na niepodległość, mogłaby pokazać drogę Irlandii Północnej. Tu brexit ma jeszcze poważniejsze konsekwencje. Od pięciu lat Londyn mierzy się z prawdziwą kwadraturą koła. Chodzi o to, aby z jednej strony utrzymać swobodę przekraczania granicy między Ulsterem i Republiką Irlandii, podstawę porozumienia wielkopiątkowego z 1998 r., które położyło kres dziesiątkom lat starć. Ale z drugiej strony zachować integralność Zjednoczonego Królestwa i zapewnić mu pełną swobodę działania, zrywając z unijnymi regulacjami. Aby to wszystko osiągnąć, Boris Johnson zgodził się, aby sama Irlandia Północna pozostała w jednolitym rynku, a kontrole towarów przewożonych między Ulsterem a resztą królestwa były przeprowadzane pod nadzorem europejskich celników w portach na Morzu Irlandzkim. Wywołuje ono furię unionistów w Belfaście: nie bez racji widzą oni w tym pierwszy krok do wyjścia prowincji z Wielkiej Brytanii i zjednoczenia Zielonej Wyspy. Nawet mimo tego, że to zobowiązanie nie zostało przez Londyn wprowadzone w życie. Latem wybuchły starcia w zdominowanej przez lojalistów części Belfastu okolicy Shankill Road, na co irlandzcy nacjonaliści odpowiedzieli zamieszkami w kontrolowanej przez nich Springfield Road.

Te nastroje przekładają się też na politykę. Sir Jeffrey Donaldson, przywódca Demokratycznej Partii Unionistycznej (DUP), żąda zerwania umowy z Brukselą w sprawie Irlandii Północnej. Grozi wyjściem z rządu regionalnego. Ale przedterminowe wybory dałyby po raz pierwszy miażdżące zwycięstwo w regionalnym parlamencie (Stormont) dążącej do zjednoczenia Irlandii Sinn Fein, która ma już dwa razy większe poparcie od DUP. Głosy lojalistów rozkładają się bowiem między kilka partii – w tym radykalnej Głos Tradycyjnych Unionistów (TUV), która ma już 14 proc. poparcia.

Perspektywę zjednoczenia Zielonej Wyspy przybliżają też zmiany demograficzne. Z każdym rokiem udział katolików w liczbie ludności Irlandii Północnej rośnie, a protestantów maleje. Gerry Adams, były przywódca Sinn Fein, uważa, że do referendum w tej sprawie dojdzie w ciągu trzech lat, wicepremier Republiki Irlandii 42-letni Leo Varadkar mówi ostrożniej, że stanie się to „za jego życia". Z sondażu dla tygodnika „Observer" wynika, że dwie trzecie mieszkańców prowincji domaga się referendum, choć tylko 37 proc. w ciągu nadchodzących pięciu lat. Gdyby do głosowania faktycznie doszło, 49 proc. opowiedziałoby się za pozostaniem w Wielkiej Brytanii, a 42 proc. – za zjednoczeniem Irlandii. Nie da się więc wykluczyć, że gdy w końcu kurz opadnie po brexitowej awanturze, brytyjski premier będzie sprawował władzę tylko nad Anglią i Walią, krajem o połowę mniejszym od Polski.

Czyż nie jest przyjemniej i prościej kupić z rana 453,6 g pomidorów (czyli jedną uncję) zamiast jakichś tam kilogramów narzuconych przed laty przez Brukselę? Pochwalić się przed sąsiadem salonem, który ma ponad jedną żerdź (25,3 mkw.)? Albo w sobotę przebiec dwie czy trzy ligi, z których każda ma 4828 m? Brytyjczycy zabrali się za odświeżanie imperialnego systemu miar i wag, który po 41 latach w Unii i kolejnych pięciu latach brexitowych negocjacji ma zastąpić w królestwie układ metryczny wywodzący się jeszcze z czasów znienawidzonej Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Lord David Frost, były negocjator ds. brexitu, a dziś minister ds. stosunków z Unią, przekonuje, że powrót do tradycji będzie jedną z największych korzyści z wyjścia Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty. Ma być zapisany na honorowym miejscu w księdze, która precyzyjnie wypunktuje wszystkie atuty, które Londyn zyskał dzięki rozwodowi z Unią. – Można być sceptycznym. To będzie zestaw rzeczy bez znaczenia, takich, które mogą je mieć, oraz tych, które już mają duże znaczenie – punktuje Sam Lowe, ekspert brukselskiego Centre for European Reform (CER).

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi