Iwan Krastew: Polexit jest możliwy. Co nie znaczy, że nastąpi

Polexit byłby dla Europy ważniejszym wydarzeniem niż brexit. Czymś zupełnie innym jest odejście wyspy, a czymś innym kluczowego kraju na kontynencie. Ale przede wszystkim byłaby to jednak trauma dla Polski – mówi Jędrzejowi Bieleckiemu jeden z najbardziej wpływowych filozofów polityki na świecie, Iwan Krastiew, politolog.

Publikacja: 10.09.2021 10:00

Iwan Krastew: Polexit jest możliwy. Co nie znaczy, że nastąpi

Foto: PAP, Marcin Kaliński

Rzeczpospolita: Napięcie między Brukselą i Warszawą z każdym dniem narasta. Czy to może się skończyć polexitem?

Nikt tego nie chce. Ani polski rząd, ani ktokolwiek w Unii. Ale tak, polexit jest możliwy. Co nie znaczy, że faktycznie musi nastąpić.

Dlaczego jest możliwy?

Badałem okoliczności przebiegu najbardziej radykalnych wydarzeń w historii takich jak rozpad Imperium Habsburgów czy Związku Radzieckiego. Większość była wynikiem niechcianej przez nikogo sekwencji wydarzeń. Na początku 1990 r. nikt nie chciał rozpadu Jugosławii, mówiono tylko o reformach zasad funkcjonowania federacji. Ale już pół roku później nastroje były zupełnie inne. Podobnie z brexitem – nikt w niego początkowo nie wierzył, tak bardzo Wielka Brytania była zintegrowana z resztą Unii. Podobny rozwój wydarzeń może nastąpić w Polsce. Z winy polskich władz, ale i Komisji Europejskiej, może ruszyć proces, którego już nikt nie powstrzyma. Wyobraźmy sobie, że w Warszawie ktoś zacznie grać obawami przed polexitem, aby wymóc ustępstwa na Brukseli. Ale ta uzna, że to tylko blef i jeszcze bardziej podgrzeje spór. Wielu Polaków przyjmie to ze wściekłością i w najbliższych wyborach postawi na ekipę, która nie chce być dłużej w Unii.

Jest też chyba i inna logika, która może przynieść podobny skutek: Jarosław Kaczyński uważa, że ten, kto wygrał wybory, ma prawo dowolnie kształtować niezależne dotąd instytucje, jak sądy publiczne, media czy bank centralny. I w końcu przekracza czerwoną linię.

Zarówno Kaczyński, jak i Orbán dobrze wiedzą, że ich kraje nie mogą zamknąć granic i żyć w autarkii. Muszą funkcjonować w jednolitym rynku. Ale aby to było możliwe, obcy inwestorzy muszą mieć przekonanie, że funkcjonują w ramach wspólnej przestrzeni wymiaru sprawiedliwości, w której sądy będą ich traktowały tak samo jak podmioty krajowe, a nie słuchały poleceń władz. Właśnie z braku takich gwarancji Rosja nie jest w stanie ściągnąć znaczącej liczby zagranicznych inwestycji. Jeśli Polska pójdzie tą drogą, trwale nadweręży zasady praworządności, jej funkcjonowanie w Unii nie będzie możliwe.

Polexit byłby tylko problemem Polski czy stałby się też poważnym problemem dla Unii?

Polska jest bardzo ważnym krajem członkowskim: dużym, strategicznie położonym, z dynamicznie rozwijającą się gospodarką. Bez Polski cała narracja o zjednoczeniu Europy po 1989 r. pada. Dlatego polexit byłby dla Europy ważniejszym wydarzeniem niż brexit. Czymś zupełnie innym jest odejście wyspy, a czymś innym kluczowego kraju na kontynencie. Ale przede wszystkim byłaby to jednak trauma dla Polski. Przez te blisko 20 lat członkostwa wielu Polaków ułożyło swoje życie w ramach zjednoczonej Europy. Tu podróżują, studiują, pracują. Polexit wywróciłby ich los.

Poza tym Polska jest dziś niezwykle spolaryzowana. Po polexicie ta polaryzacji tak bardzo by się zaostrzyła, że zaczęłaby rozsadzać państwo. Spójrzmy na Wielką Brytanią po brexicie: dziś walczy o utrzymanie jedności królestwa. Kolejna sprawa: do tej pory widziałem fundamentalne różnice między Węgrami i Polską. Dzięki większości konstytucyjnej Orbán po 2010 r. całkowicie przebudował system funkcjonowania kraju. Kaczyński nigdy nie miał takiego narzędzia. Nie da się też porównać różnorodności mediów w Polsce i na Węgrzech. Na razie. I wreszcie polski rząd co prawda podważał wartości, na jakich jest zbudowana Unia, ale przecież ze względów bezpieczeństwa pozostawał niezwykle wiarygodnym sojusznikiem zarówno dla Ameryki, jak i Europy. Orbán prowadził zupełnie inną grę, flirtował z Chinami, Rosją, dyskontując członkostwo w NATO i UE. Ale uderzenie w TVN zdaje się wskazywać, że Polska zaczyna się tu zmieniać. Kaczyński zdaje się też zakładać, że Donald Trump lub ktoś podobny wróci do władzy w USA i warto na niego poczekać. Można też odnieść wrażenie, że stawia na wygraną Marine Le Pen we Francji. To jednak coś zupełnie innego niż bezwzględny sojusz z Ameryką czy głównymi krajami Unii.

Polska jest dziś niezwykle spolaryzowana. Po polexicie ta polaryzacji tak bardzo by się zaostrzyła, że zaczęłaby rozsadzać państwo

Może dlatego, że priorytetem Kaczyńskiego jest wygranie najbliższych wyborów, niezależnie od kosztów?

To jedno. Ale też zdołał przekonać swój najwierniejszy elektorat, że tylko on reprezentuje prawdziwych Polaków, a inni są zdrajcami. A jeśli tak się uważa, to pod żadnym pozorem nie powinno się oddać władzy. Demokracja przestaje funkcjonować. Przegranej w wyborach się nie uznaje, jak to robił Trump. Właśnie dlatego uważam, że polexit jest możliwy. Nie wierzę, aby Kaczyński chciał wyprowadzić Polskę z Unii, choć w przypadku Mateusza Morawieckiego to założenie jest pewniejsze. Ale może zainicjować proces, który wymknie się spod kontroli.

W swojej książce „Światło, które zgasło" pokazuje pan, że polskie problemy nie są obce innym krajom Europy Środkowej. Po 1989 r. państwa naszego regionu postawiły na imitowanie Zachodu, ale stopniowo zrozumiały, że to stawia je w pozycji podległości i stały się tego Zachodu konkurentem. Tyle że kilkanaście lat wcześniej to samo przeżywała Hiszpania. Uważała po śmierci Franco w 1975 r. Francję za absolutny wzór. Ale po 30 latach zrozumiała, że za Pirenejami wcale nie ma raju. A jednak w Hiszpanii zagrożenia dla demokracji nie ma.

To jest kwestia skali. Hiszpania po obaleniu dyktatury wzorowała się na Francji, ale nigdy nie chciała być Francją. W świecie postkomunistycznym jest inaczej. Tu narasta wrażenie, że jak w filmie Kieślowskiego „Dekalog IX", Zachód uczynił z nas impotentów, kazał nam grać wedle swoich reguł. Ale kiedy chcemy się na nim odegrać, okazuje się, że nie mamy innych odnośników. To jest zresztą mechanizm powszechny w drugim pokoleniu migrantów: rodzice robili wszystko, aby się zintegrować, ale urodzonym już w nowym kraju dzieciom to nie wystarcza, nie chcą czuć się obywatelami drugiej kategorii. Odczuwają to też polskie czy czeskie firmy, które stały się na tyle silne, że zaczynają podbijać zachodnie rynki i odkrywają, że nie są traktowane jak równi. To etap, którego zapewne nie da się uniknąć. Tylko że Kaczyński i Orbán idą krok dalej. Mówią: nie jesteśmy Zachodem. A to rodzi pytanie: kim w takim razie jesteśmy? Jest to odwrócenie logiki z czasów zimnej wojny, kiedy dysydenci mówili: nie jesteśmy Wschodem, jesteśmy Zachodem, tylko Armia Czerwona nie pozwala nam z nim się zintegrować.

Polska nie ma Unii nic do zaoferowania, żadnego odmiennego modelu rozwoju?

Oczywiście, że ma swoją odmienność, która powinna być traktowana z szacunkiem. Nie każdy musi zostać Niemcem, aby Unia mogła dobrze funkcjonować. Podobnie jest w Ameryce, gdzie różne stany mają odmienne podejście do tradycyjnych wartości. Dlatego Bruksela nie może nakazać Polsce czy Węgrom ustanowienia małżeństw homoseksualnych. Ale zupełnie inną rzeczą jest prześladowanie środowisk LGBT. To są przecież też polscy obywatele! Różnice między krajami Unii są możliwe, ale jednak w ramach szerokiego konsensusu co do podstawowych wartości. Zgoda, na Zachodzie wielu uważa polski konserwatyzm za jakiś grzech pierworodny, trochę jak konfederatów przed wojną secesyjną. Ale temu też sprzyja podważanie przed Kaczyńskiego i Orbána reguł praworządności, co powoduje, że nikt nie wie, gdzie ma się skończyć ta polska i węgierska specyfika.

Bruksela nie może nakazać Polsce czy Węgrom ustanowienia małżeństw homoseksualnych. Ale zupełnie inną rzeczą jest prześladowanie środowisk LGBT

Tylko czy to jest przypadłość jedynie krajów postkomunistycznych? 45 proc. Francuzów deklaruje gotowość głosowania na Marine Le Pen w drugiej turze wyborów prezydenckich w 2022 r., za rozwodem z Unią zagłosowało 52 proc. Brytyjczyków, poparcie tylko dla populistycznej Ligi i Braci Włochów dobija do 45 proc., a połowa Katalończyków dała się uwieść populistycznym secesjonistom.

Kryzys liberalnej demokracji na pewno nie ogranicza się do Europy Wschodniej. Ale jednak ma on tu swoją specyfikę. Jedną jest nacisk na zachowanie etnicznej spójności w obliczu nie tylko imigracji, ale też starzenia się społeczeństw i wyjazdu młodych. Widać to nawet w byłej NRD: tam, gdzie załamanie demograficzne jest największe, notuje się największe poparcie dla Alternatywy dla Niemiec (AfD). Jest też wielka różnica w sprawach obyczajowych. Le Pen czy lider włoskiej Ligi Matteo Salvini sprzeciwiają się imigrantom, ale wobec mniejszości seksualnych utrzymują bardzo liberalną postawę. Bo też nawet radykalna prawica w Europie Zachodniej jest przesiąknięta spuścizną rewolucji 1968 r., wolnością seksualną, której nie przeżywała Europa Wschodnia. Poza tym powody frustracji społecznej w obu częściach Unii są podobne.

Jakie?

Jest ich wiele. Jednym z nich jest narastająca polaryzacja dochodów, zagrożenie dla spójności społecznej. Innym – coraz większa różnorodność etniczna społeczeństwa. To proces, w którym jedni wygrywają, ale inni przegrywają. Dziś zwolennicy Le Pen uważają się za „tubylców", niepewnych we własnym kraju. Społeczeństwa dzieli też coraz głębsza przepaść pokoleniowa. Napędzają ją niezwykle szybkie zmiany technologiczne, do których trudno się starszym dostosować. Ze względu na załamanie przyrostu demograficznego młodzi muszą z kolei utrzymywać coraz więcej osób starszych. A ponieważ jest ich mniej niż wcześniejszych roczników i rzadziej chodzą na wybory, mają wrażenie, że demokracja to gra, na której stale tracą. Z kolei konserwatyści, gdy widzą załamanie liczby osób chodzących do kościoła, przypisują Unii winę za zjawiska, które mają charakter ogólnoświatowy. Ten znikający, dawny świat wywołuje u nich reakcje apokaliptyczne. Nie wierzą, aby przyszłość do nich należała. Stąd polityka stała się dziś tak brutalna.

To oznacza, że Unia Europejska jako projekt liberalny nie ma już przyszłości?

Nie wiem. Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba sięgnąć głębiej, wyjść poza kontekst Unii. No bo przecież Unia przeżywa kryzys, ale przeżywają go też państwa narodowe. I tu, i tam mamy zapaść liberalnej demokracji. Jak mówiłem, jest ona wynikiem dogłębnej transformacji społeczeństw, w których żyjemy. Weźmy choć jeden aspekt: niezwykłą zmianę w podejściu do czasu. Wszystko dzieje się dziś bardzo szybko. W ciągu chwili można kupić, co się chce, informacja pojawia się w czasie rzeczywistym. Ale procesy polityczne wciąż posuwają się według poprzedniego rytmu. To kluczowy problem. Innym jest fragmentacja państw narodowych. Oczywiście zawsze były podziały w naszych społeczeństwach, choćby o charakterze gospodarczym. Ale dziś w znacznym stopniu za sprawą mediów społecznościowych są one o wiele głębsze. Ludzie, których dzieli ledwie 50 km, żyją w innym świecie. To podcina liberalizm, którego źródła sięgają końca wojen religijnych w Europie. Rozwinął się w społeczeństwach chcących odpocząć od konfliktów i uznających, że są obszary, w których nie da się narzucić jednym poglądów innych. Ale dziś taka wola kompromisu zanika. Instytucje Unii, w tym Komisja Europejska, tej obecnej transformacji nie przeszły i działają z myślą o społeczeństwach z przeszłości, których już dziś nie ma. Dlatego nie potrafią z góry założyć, że dalsze istnienie Unii nie jest przesądzone.

Unia przeżywa kryzys, ale przeżywają go też państwa narodowe. I tu, i tam mamy zapaść liberalnej demokracji

Dlaczego Bruksela żyje w przeszłości?

Każda wielka machina biurokratyczna ma własne ramy czasowe. Unia – np. siedmioletnie perspektywy budżetowe. W przeciwieństwie do państw narodowych unijna centrala nie musi się liczyć z wyborcami. Skoro ich nie ma, nie jest też zainteresowana tym, jakie mogą być ich odczucia. To zasadniczy problem. Ale pod pewnymi względami może też być atutem, gdy trzeba zmierzyć się z długofalowymi wyzwaniami – jak zmiana klimatu. Tego nie da się przeprowadzić, stale kierując się badaniami opinii publicznej. Dlatego sensowny wydaje się podział, w którym Komisja Europejska ogranicza się do zadań na długą metę, resztę pozostawiając państwom narodowym. Tyle że utrzymać taką równowagę nie jest łatwo.

Czy jest plan B dla Unii, gdyby jednak się rozpadła, czy też politykom na Zachodzie, którzy nie przeszli przez doświadczenie rozpadu ZSRR, to się nie mieści w głowie?

Nie wierzę, aby ktokolwiek w Unii myślał o planie B. Ale głównie dlatego, że wtedy mógłby stać się samospełniającą się hipotezą. Podobnie było zresztą z brexitem: w kampanii przed referendum mówiono, że rozwód jest po prostu niemożliwy. To było tak silne przekonanie, że nawet zwolennicy brexitu po wygranym głosowaniu nie wiedzieli, co mają zrobić z tym zwycięstwem.

Jest inny sposób na przełamanie deficytu demokracji w Unii niż budowa federalnej Europy z wybieranym w wyborach powszechnych prezydentem?

Nie wierzę w budowę federalnej Unii. Aby zbudować prawdziwą wspólnotę polityczną, trzeba choćby porozumiewać się w jednym języku. Wyobraża pan sobie kampanię wyborczą prowadzoną przez tłumacza? Kierunek rozwoju integracji będzie inny. Unia to małe i średnie kraje, które funkcjonują w coraz bardziej globalnym świecie. Doskonale zdają sobie sprawę, że ich gospodarki nie przetrwają bez jednolitego rynku. Nawet Niemcy i Francja. To będzie więc spoiwo. Ale są też potężne siły odśrodkowe.

Blisko 20 lat od poszerzenia Unii siły te zdają się być szczególnie silne w Europie Środkowej, nie tylko w Polsce czy na Węgrzech, ale choćby w Czechach. Dlaczego?

Timothy Snyder (amerykański historyk specjalizujący się w Europie Środkowej – red.) dobrze to rozpoznał. Wskazał, że największym mitem założycielskim Unii jest to, że została zbudowana przez państwa narodowe. A ona powstała z inicjatywy upadających imperiów. Wszystkie kluczowe państwa założycielskie ówczesnej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej po drugiej wojnie światowej nimi były. Najbardziej radykalny projekt imperialny forsowały Niemcy, ale upadł w 1945 r. Podobnie jak włoski. Francuski, belgijski trwały dłużej. Dostępne dziś dokumenty pokazują, że Charles de Gaulle uważał, że integracja to przede wszystkim miał być sposób, aby utrzymać francuskie kolonie, a jeśli miałyby odejść, to przynajmniej francuskie wpływy na świecie. To samo myśleli inni. Dopiero poszerzenia Unii po 1989 r. objęły typowe kraje narodowe powstałe na gruzach wielonarodowych imperiów. Stąd mamy dziś we Wspólnocie dwie zupełnie odmienne wrażliwości: byłych imperiów i byłych kolonii.

Co wyróżnia kraje Europy Środkowej?

Posłużę się przykładem tych, które powstały z rozpadu imperium ottomańskiego pod koniec XIX wieku: dla nich idee homogeniczności etnicznej, spójności społecznej odgrywały zupełnie fundamentalną rolę, były wręcz sensem istnienia. Po wojnie, wraz z wydaleniem mniejszości etnicznych, przede wszystkim niemieckiej, ten sposób myślenia objął Europę Środkową. Homogeniczność została, i to bardzo mocno, powiązana z suwerennością. Na decyzje aliantów w tej sprawie najmocniej naciskała Czechosłowacja. Dowodziła, że w okresie międzywojennym demokratyczny, liberalny rząd w Pradze dobrze traktował mniejszość niemiecką, a ta swój kraj zdradziła, stanęła po stronie Hitlera. To kluczowe doświadczenia, aby zrozumieć dzisiejsze funkcjonowanie tych krajów w Unii.

W pierwszych dekadach po upadku muru berlińskiego uważano jednak, że nacjonalizm Europa Środkowa ma za sobą, chce jak najszybciej dołączyć do Zachodu. Tych krajów w końcu nikt nie zmuszał by przystąpiły do Unii.

Nacjonalizm skompromitowały wówczas wojny w Jugosławii. Nikt nie chciał przecież być identyfikowany ze Slobodanem Milosěviciem. Ale prawda była inna. Po interwencji ZSRR w Pradze w 1968 r. nikt już nie wierzył w komunizm, więc komuniści stopniowo budowali swoją legitymizację na idei obrony suwerenności w warunkach bloku wschodniego. Przykładem choćby Nicolae Ceausescu. Ale do nacjonalizmu bardzo przywiązana była też demokratyczna opozycja. W końcu chciała rozbić ponadnarodowy Związek Radziecki.

Czytaj więcej

Terlecki: Polexit? Szopka wymyślona przez PO i TVN24

Problemy z migracją ma jednak nie tylko Europa Środkowa. W 2016 Angela Merkel, podpisując z prezydentem Turcji Recepem Erdoganem umowy o powstrzymaniu uciekinierów z Syrii, nie zawahała się złamać, wydawałoby się, podstawowej zasady obowiązującej w Unii: przyjmowania azylantów...

To jednak nieco inne zjawisko. Napięcie między deklaracjami a rzeczywistością, które są stale obecne w polityce. Hipokryzja. Nie można przecież mieć ciągle otwartych granic. W demokracji jednym z kluczowych praw wspólnoty jest możliwość decydowania, kogo chce się włączyć do wspólnoty narodowej, a kogo nie. Gdy więc Merkel rok wcześniej mówiła, że niezależnie od kosztów przyjmie imigrantów, wiadomo było, że to nie może być prawdą. Niemcy stać na integrację miliona obcych, ale już nie 10 milionów. Podobną hipokryzję mamy zresztą i po drugiej stronie, w Europie Środkowej. No bo nie da się utrzymać zasady, że się nie wpuszcza nikogo. Polska jest tego najlepszym przykładem, skoro w ciągu dwóch–trzech lat przed pandemią przyjmowała najwięcej imigrantów z całej Unii, nie tylko Ukraińców, ale choćby Pakistańczyków. Potrzebowała ich dla rozwoju gospodarki. Różnica między Zachodem i Wschodem w tym obszarze polega jednak na tym, że w tym pierwszym imigranci stopniowo otrzymają prawo do obywatelstwa, możliwość udziału w życiu politycznym, podczas gdy w naszych krajach ludzie przyjezdni mogą funkcjonować na rynku pracy, ale staramy się utrzymywać etniczny charakter polityki. Nie dajemy im prawa głosu. Dlaczego? Posłużę się przykładem mojego kraju, Bułgarii. To najszybciej wyludniające się państwo świata. Stąd egzystencjalna obawa o przyszłość narodu. Tyle że przy obecnych trendach za 30 lat 20–25 proc. siły roboczej będą stanowili cudzoziemcy bez prawa głosu. To będzie jeszcze demokracja?

Za kilka tygodni po 16 latach u władzy odchodzi Angela Merkel. Co pozostawi po sobie?

Z dziedzictwem kanclerz mam problem. Odegrała absolutnie decydującą rolę w rozwiązaniu wszystkich kryzysów, jakie przechodziła od 2005 r. zjednoczona Europa. Tylko że dziś Unia idzie dokładnie w odwrotnym kierunku niż wówczas, gdy kierowała ją Merkel. Gdy przyszła do nas z Ameryki fala ataków terrorystycznych i uderzyła w Hiszpanię, Francję, Niemcy, kanclerz podkreślała, że w przeciwieństwie do USA nie wolno ograniczyć wolności obywatelskich i śledzić poczynań ludzi. Ale wraz z covidem wszystkie kraje Unii zaczęły właśnie śledzić swoich obywateli, aby kontrolować rozprzestrzenianie się wirusa. Dalej kryzys finansowy 2009–2010 r. Merkel upierała się przy przestrzeganiu dotychczasowych reguł, oszczędnościach. Cierpiało na tym południe Europy. Ale dziś w walce ze skutkami gospodarczymi pandemii Unia robi dokładnie to, czego się wówczas domagały Hiszpania, Włochy i Francja. To uwspólnotowienie długu, redystrybucja dochodów, masowe pompowanie pieniędzy przez Europejski Bank Centralny. Kolejny przykład, o którym już napomknęliśmy: w czasie kryzysu w 2015 r. kanclerz otworzyła Niemcy dla przeszło miliona emigrantów i oczekiwała tego od innych. A dziś? Wszyscy w Unii zgadzają się, że trzeba zamknąć zewnętrzne granice Unii, jeśli chce się utrzymać swobodę podróżowania wewnątrz Wspólnoty. Obawiam się więc, że gdy historycy będą patrzyli na te 16 lat, odniosą wrażenie, że Merkel starała się obronić status quo, które było nie do obrony. Ale oczywiście na tym nie kończy się bilans kanclerz. Pozostanie też pamięć o przywódczyni, która naprawdę wierzyła w Europę, zachowała przyzwoitość, powagę i umiar, których dziś tak brakuje w polityce. I która stała za wieloma kompromisami, o które w Brukseli coraz trudniej.

Do końca pierwszej kadencji dobija też Emmanuel Macron. W maju 2017 r. wzbudził wielkie nadzieje, szczególnie na odrodzenie Unii. Co z tego zostało?

Macron od początku postawił odwrotną diagnozę niż Merkel. Uznał, że świat się zmienia i Unia musi dostosować się do układu, w którym nie da się już dłużej polegać na amerykańskich gwarancjach bezpieczeństwa. Stąd jego idea europejskiej suwerenności. Ale to nie Unię, tylko Francję prezydent ostatecznie przekształcił najbardziej. Zepchnął na margines tradycyjne partie polityczne, aby zbudować system polityczny oparty na polaryzacji. Ale dziś za wcześnie na odpowiedź na pytanie, czy taki układ będzie służył jemu, czy też doprowadzi do zwycięstwa Marine Le Pen, wywrócenia stolika. Jeśli Macron wygra wybory wiosną 2022 roku, od razu stanie się obok Maria Draghiego najważniejszym przywódcą zjednoczonej Europy. Ale jeśli przegra, w ogóle nie będzie mowy o jakiejś spuściźnie. Dlatego dla Macrona reelekcja jest dziś absolutnym priorytetem.

Ocenę prezydenta zdają się potwierdzać dramatyczne okoliczności wycofania się Amerykanów z Afganistanu. Tylko czy Europa jest już gotowa do funkcjonowania bez ochrony Ameryki?

Kryzysy, jakie przechodzą Stany Zjednoczone i Unia, są całkowicie odmienne. W Ameryce to kryzys mocy. Owszem, USA pozostają najpotężniejszym krajem świata, ale już wiedzą, że tej potęgi nie wystarczy im na wygaszanie wszystkich kryzysów w sposób, w jaki by chcieli. Muszą więc wybierać. Joe Biden uznał, że Afganistan nie jest priorytetem, bo USA muszą skoncentrować się na rywalizacji z Chinami. Z Unii Ameryka co prawda tak się nie wycofa, bo zwyczajnie takiej potrzeby nie ma, Europa to nie Afganistan. Ale w konfrontacji między USA i Chinami Unia przejmie rolę, jaka przypadła Japonii w czasie zimnej wojny. Kraju, który omija główne starcie. Dziś jego areną będzie Azja, nie Europa. Dlatego Amerykanie oczekują, że Europejczycy wezmą na siebie znacznie większą odpowiedzialność za bezpieczeństwo w swojej części świata. To był zresztą powód, dla którego Biden w końcu przystał na Nord Stream 2. Jego przesłanie do Niemców brzmi: skoro mówicie, że dzięki temu projektowi ułożycie relacje z Rosją, to proszę bardzo, zróbcie to! Zabezpieczcie Ukrainę! To nie jest łatwy proces, ale jest jeszcze jedno, większe wyzwanie dla stosunków transatlantyckich. Ameryka jest tak głęboko podzielona, że każda zmiana władzy zaczyna tu wyglądać jak zmiana ustroju. Ciągłości jest niewiele. To skłania wiele rządów w Europie do przeczekania danej ekipy w Waszyngtonie, aby współpracować z następną. W takim układzie bardzo trudno utrzymać stabilne relacje transatlantyckie.

Jeśli Unia nie stanie na wysokości zadania, może nawet się rozpadnie, Rosja wróci do Europy Środkowej?

Europa jest w kryzysie, ale Rosja też w nim jest. Władimir Putin może zaklinać rzeczywistość, przekonywać, że gdyby nie rewolucja październikowa a potem rozpad Związku Radzieckiego, dziś byłoby 500 mln Rosjan. Fakt jest jednak taki, że jest ich 140 mln, i to coraz starszych, uboższych. W szybko zmieniającym się demograficznie świecie to niewiele. Potencjałem wojskowym Moskwa nie może kompensować słabości niekonkurencyjnej gospodarki. Jeśli słabością Unii jest to, że wszystko jest zbyt skomplikowane, a proces podejmowania decyzji jest niezrozumiały, to w Rosji wszystko jest zbyt proste, siła państwa opiera się na jednej osobie, Władimirze Putinie. Nie wiemy, jak będzie wyglądała Unia za 10–15 lat, czy w ogóle będzie istniała. Ale przyszłość Rosji pozostaje w nie mniejszym stopniu tajemnicą. Owszem, słabość Zachodu jest dla Rosji zachętą, aby mącić w Europie Środkowej, ingerować. Będzie tu więc o wiele bardziej obecna. Ale czy wystarczy jej sił, aby odbudować tu swoje imperium? Polska czy Czechy stały się na to zbyt silne. Inaczej z obszarem byłego ZSRR. Zachód został wyrzucony z Azji Środkowej, Moskwa próbuje konsolidować swoją władzę na Białorusi, także na Ukrainie. Tym będzie w przyszłości zajęta.

Gospodarka Wielkiej Brytanii nie załamała się po brexicie. Jeśli za 5–10 lat będzie nadal prosperować, nie pójdą w jej ślady inne kraje?

Na razie brexit raczej sprzyja konsolidacji Unii – z 17 wielkich partii w Unii, które chciały w 2016 r. referendów rozwodowych, dziś nie pozostała ani jedna. Wielka Brytania miała w Unii znakomitą pozycję, grała powyżej swoich możliwości. Straciła wpływy. Ale przecież kryzys przechodzą wszyscy. Mówiliśmy o Unii, Stanach Zjednoczonych, Rosji. Kryzys przechodzą też Chiny, które po pandemii muszą radykalnie przebudować model rozwoju oparty na eksporcie. Wchodzimy więc w świat, który francuski politolog Pierre Messmer jeszcze w latach 70. nazwał „konkurencyjną dekadencją". Wyjdą z niego zwycięsko ci, którzy zdołają najdłużej utrzymać się na powierzchni.

O rozmówcy:

Iwan Krastew

bułgarski politolog, współtwórca think tanku European Council on Foreign Relations. Jest autorem m.in. „Demokracja: przepraszamy za usterki" (2014), „Paradoks europejskiej demokracji" (2012), „Po Europie" (2017), „Nadeszło jutro. Jak pandemia zmienia Europę" (2020) oraz razem ze Stephenem Holmesem „Światło, które zgasło" (2019)

Rzeczpospolita: Napięcie między Brukselą i Warszawą z każdym dniem narasta. Czy to może się skończyć polexitem?

Nikt tego nie chce. Ani polski rząd, ani ktokolwiek w Unii. Ale tak, polexit jest możliwy. Co nie znaczy, że faktycznie musi nastąpić.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Grób Hubala w Inowłodzu? Hipoteza za hipotezą
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS