Jeden z moich przyjaciół w literackim świecie poprosił mnie o spisanie tego, co pamiętam z wielkiej wojny. Kiedy wybuchła, byłem półrocznym niemowlęciem, a ukończyłem sześć lat, gdy jedni radośnie świętowali zwycięstwo, a inni borykali się ze strachem i zgryzotą nowej okupacji, tym razem ze Wschodu. Wojnie też zawdzięczam imię, dziś raczej niepopularne: wiosną 1939 roku nabrzmiewały obawy i strachy, marszałek Rydz wołał, że „nie oddamy ani guzika od munduru", ludzie z podwarszawskiej wsi – gdzie się urodziłem – robili zapasy na czarną godzinę, a ówczesny patron wojska i żołnierzy miał wzięcie wśród dumnych, ale i trochę przerażonych rodziców. Dziś po legendarnym pogromcy smoków i innego diabelskiego pomiotu nie ma śladu w kalendarzu liturgicznym; któryś z powojennych papieży uznał go za postać legendarną, więc kult się rozpłynął w niepamięci i poczuciu bezpieczeństwa; oby nie złudnym, jak to przy wszystkich poprzednich okazjach bywało.
* * *
Cóż jednak taki bachor, ledwie rozglądający się po świecie, może dodać do strasznych i wzniosłych wspomnień poprzedniego pokolenia, cóż od siebie dorzucić na przerażający stos wojennej traumy Polaków, nawet jeśli cokolwiek pamięta? Dziś, 76 lat po zakończeniu wojny, niewielu już takich dziadków jak ja, co jeszcze powinni nosić w sobie jakikolwiek ślad wspomnień, stąd rzeczona prośba. Nawet skromni szeregowcy małej wojenki jaruzelskiej przechodzą dziś na emeryturę, a generałowie na wieczny spoczynek. A cóż rzec o światowej?
Coś przecież jednak pamiętam, chociaż pierwsze obrazki pochodzą chyba nie z wątłej pamięci szkraba; raczej z opowieści rodziców, która – powtarzana i uklepywana wielokrotnie – zespoliła się z moją pamięcią w nieodróżnialny splot. Podobno już jako malutkie dziecko wymarzyłem sobie przyszły zawód, a miał być nim maszynista kolejki wąskotorowej, która niedaleko naszej osady, tuż za modlińską szosą, dowoziła codziennie wsiowych ludzi do miejskiej roboty w Warszawie, gwiżdżąc przy tym groźnie i wypuszczając z parowozowego komina imponujące kłęby dymu. Kiedy mama po raz pierwszy obiecała wyśnioną przejażdżkę, okazało się, że na stopniach wagonów stoją niemieccy żandarmi, co oznaczało łapankę, a przynajmniej rewizję. Nie trzeba było dzieciakowi tłumaczyć, że realizacja marzenia jest dzisiaj niemożliwa; sam zasłoniłem oczy piąstkami, wołając ze strachem: „Alt, bu!", co bez wątpienia było dziecięcym skrótem słowa „Halt!" i odgłosu wystrzału, a pochodziło z wyłapanych przypadkiem rozmów ludzi dorosłych przez raczkującego po podłodze niedorostka.
Skoro więc wygrzebałem w pamięci coś, co niekoniecznie z niej pochodzi, a może zostało mi tylko opowiedziane, to teraz sam opowiem o tym, co pamiętam na pewno, bo pochodzi z ostatniej fazy wojny, kiedy skończyłem już pięć lat i życie odkryło przede mną nieznaną jeszcze zbyt małemu dziecku możliwość posiadania własnych i niedzielonych z nikim wspomnień. Bo przecież każde z kolejnych pokoleń – obojętnie, czy widziały, czy znają ją tylko z opowieści poprzedników – także składa się z dzieci jakiejś wojny. Zwłaszcza w kraju nieszczęśliwie położonym – jak to Norman Davies napisał za Norwidem – na „Bożym igrzysku", na tym nieszczęsnym skrzyżowaniu szlaków, którymi maszerują wrogie armie. Ale faktycznie pierwszy użył tego symbolicznego określenia Krzysztof Opaliński, XVII-wieczny magnat, trochę poeta, ale jednocześnie wojewoda poznański, który w czasie szwedzkiego potopu haniebnie skapitulował pod Ujściem, oddając najeźdźcom Wielkopolskę.
* * *
A więc był sobie raz...