Timothy Egan. Katastrofa na Wysokich Równinach

Każdy, kto dostatecznie długo mieszkał na Ziemi Niczyjej, zdawał sobie sprawę, jak kapryśne mogą być siły natury. Przyroda potrafiła być okrutna, znęcać się nad ludźmi i gnębić ich niczym najgorsza sekutnica, by potem im wybaczyć i wynagrodzić darami.

Aktualizacja: 22.08.2021 21:57 Publikacja: 20.08.2021 18:45

Pole pszenicy zostało zrównane z ziemią, zalegała na nim teraz warstwa lodowych kul. Niekiedy grad b

Pole pszenicy zostało zrównane z ziemią, zalegała na nim teraz warstwa lodowych kul. Niekiedy grad bywał jeszcze większy: w Kansas spadły gradziny, które miały piętnaście centymetrów średnicy i mogły pozbawić człowieka przytomności lub wywołać wstrząśnienie mózgu

Foto: Dale Lorna Jacobsen shutterstock

Krach na giełdzie nastąpił we wtorek 29 października 1929 roku. Był to najbardziej katastrofalny dzień w historii Wall Street, wieńczący zresztą miesiąc pełen zawirowań. Ale na zakończenie sesji inwestorzy poczuli ulgę.

„Wzrost notowań przyjęty wiwatami maklerów; banki zachowują optymizm" – pisał nazajutrz w nagłówku „New York Times". Zajmujące się show-biznesem pismo „Variety" było bardziej dosadne: „Klapa na Wall Street".

Miejska legenda

To nic takiego, przekonywali maklerzy, zaledwie drobna korekta na koniec szalonej, najbardziej pomyślnej w historii kraju dekady. Sytuacja jednak szybko zaczęła się pogarszać. W ciągu następnych trzech tygodni giełda straciła czterdzieści procent swojej wartości, czyli ponad trzydzieści pięć miliardów dolarów kapitału akcyjnego – kwotę wystarczającą do utrzymania połowy świata. Cały budżet federalny Stanów Zjednoczonych wynosił zaledwie trzy miliardy dolarów. Jeśli ktoś zastosował się do ówczesnych rad, wyjął z banku wszystkie oszczędności i zainwestował na przykład w General Electric, to między 1925 a 1929 rokiem cena jego akcji wzrosła o pięćset procent. Potem w ciągu miesiąca stracił wszystko. Bardzo prawdopodobne, że taka osoba większość akcji kupiła na kredyt, wychodząc z założenia, że notowania będą szły wyłącznie w górę. Aby po krachu na giełdzie spłacić kredyt – z odsetkami sięgającymi niekiedy nawet osiemnastu procent – trzeba było sprzedać akcje w czasie, kiedy na wiele z nich nie było w ogóle żadnych ofert kupna. Banki nadęły własną bańkę spekulacyjną, sięgając po pieniądze zgromadzone na kontach oszczędnościowych i tworząc system dostępnych dla swoich urzędników nieoprocentowanych pożyczek na zakup akcji. Kiedy doszło do załamania notowań giełdowych, ludzie zaczęli opróżniać swoje konta, aż w końcu banki zostały bez pieniędzy. Cena za akcje firmy Union Cigar w ciągu zaledwie jednego dnia spadła ze stu trzynastu dolarów do czterech dolarów za sztukę. Na wieść o tym właściciel firmy wyskoczył z okna budynku na Wall Street.

Ale samobójstwa bankrutujących inwestorów należały do rzadkości i stanowią raczej miejską legendę. Większość Amerykanów nie posiadała akcji giełdowych: w całych latach dwudziestych liczba osób, które kupowały akcje na giełdzie, nie przekraczała półtora miliona. W liczącym sto dwadzieścia milionów ludzi społeczeństwie najwyżej cztery miliony obywateli było właścicielami akcji, w których posiadanie weszli za sprawą darowizny, spadku lub zakupu. Amerykanie za to wciąż licznie uprawiali ziemię. W 1929 roku niemal dwadzieścia pięć procent mieszkańców pracowało na farmach. Kraj jedną nogą stał na polu uprawnym, a drugą w wannie wypełnionej ginem.

Na Wysokich Równinach wrzawa z Wall Street wydawała się jedynie odległym szumem. Krach zaszkodził przede wszystkim bogatym, miastowym, wszystkim tym gogusiom i elegancikom. Nie mógł jednak dosięgnąć najdalszych rubieży amerykańskiego rolnictwa. Gazeta z Boise City chwaliła się w 1929 roku, że skutki załamania na giełdzie w żaden sposób nie dotknęły Panhandle. Spodziewano się rekordowych zbiorów i nowego połączenia kolejowego oraz snuto marzenia o budowie w mieście drapacza chmur, więc gazeta głosiła: „Nadchodzą tłuste lata".

Maszyna to nowy Mesjasz

Mieszkające na prerii rodziny nie miały wprawdzie akcji, miały za to pszenicę, która wkrótce poszła w ślady rynku giełdowego. Na Wall Street ludzie płacili po dziesięć procent zadatku za akcje, aby dostać pożyczkę na poczet przyszłego wzrostu notowań. Farmerzy z Kansas robili to samo: spekulowali zbożem. Zbiory w 1928 roku okazały się przyzwoite, na koniec roku utrzymała się cena jednego dolara za buszel. Większość ludzi spodziewała się, że na początku nowej dekady będą dostawać półtora dolara za buszel pszenicy, a niektórzy przebąkiwali nawet o dwóch dolarach. Susza, jaka panowała na wschodzie, począwszy od Maryland przez obie Karoliny aż do Arkansas, powinna przecież sprawić, że ceny podskoczą.

Niedaleko Boise City rodzina Lucasów szykowała się do pierwszych czerwcowych żniw pszenicy ozimej, kiedy niebo nagle pociemniało i zagrzmiało. Carlie Lucas umarł niespodziewanie jakiś czas temu, zostawiając farmę żonie Dee i pięciorgu dzieciom. Dee mogła liczyć na pomoc C. C., brata zmarłego męża, oraz dwójki młodych, ale już silnych synów. Jej córka Hazel wyszła za mąż za Charliego Shawa i wyjechała wraz z nim do Cincinnati. Spadek cen oraz pożyczki zaciągnięte na zakup nowego sprzętu rolniczego sprawiały, że Lucasowie bardzo potrzebowali udanych zbiorów. Wtedy w końcu Dee mogłaby kupić buty dla dzieci i jeszcze zrobić coś w domu, który Carlie wybudował obok starej ziemianki. Na elektryczność nie mogli sobie jednak pozwolić. W mieście było kino z pianistą, który przygrywał do akcji na ekranie, ponadto oświetlenie miały restauracje i niektóre domy. Ale do pozostałej części Ziemi Niczyjej prąd jeszcze nie dotarł. Nikt nie miał pralek, odkurzaczy ani żarówek. Za to farmerzy mieli swe działające cuda maszyny. W ciągu piętnastu lat Lucasowie przeszli od prowadzonego przez oracza pługa, do którego zaprzęgało się muła, przez pług ciągnięty przez konie do pługa spalinowego.

„Maszyna to nowy Mesjasz" – stwierdził Henry Ford i choć dla pobożnych rolników brzmiało to dość bluźnierczo, coś się w tym jednak kryło. Co dziesięć sekund z linii montażowej w fabryce Forda zjeżdżał nowy samochód, a niektóre z tych wozów parkowały teraz obok ziemianek na Ziemi Niczyjej.

Sadzenie drzew

Kilka kilometrów od gospodarstwa Lucasów Fred Folkers wyczyścił i naoliwił nową młockarnię i szykował się już ze swoimi ludźmi do pracy, kiedy niebo zabarwiło się na granatowo. Fred oparł się o ścianę swego nowego domu z oknami skrytymi w cieniu okapu. Od frontu stał zaparkowany nowiutki dodge. Jego córka Faye coraz lepiej radziła sobie z grą na pianinie, które kupili na kredyt w Boise City. Traktor, nowy samochód, nowy dom i pianino – wszystko to zawdzięczali tej niedużej działce. Pszenica musiała kosztować około jednego dolara za buszel, żeby Fred zdołał pokryć wszystkie koszty. Tymczasem długi stale rosły. Pędzona na terenie hrabstwa Cimarron whisky pozwalała mu o nich na chwilę zapomnieć. Teraz więc Fred Folkers sięgał po nią kilka razy w tygodniu i bynajmniej nie po to, żeby ją tylko powąchać. Bardzo mocno przywiązał się też do swojego sadu. Ludziom przybywającym na Wysokie Równiny mówiono, że jak tylko zdołają wydrążyć dla siebie ziemianki, powinni zabrać się do sadzenia drzew. Uważano, że ich obecność przyczyni się do zwiększenia wilgotności, a także opadów. Władze Nebraski udzielały ulg podatkowych każdemu, kto sadził drzewa. Folkers chciał jedynie uprawiać drzewa owocowe i zadać kłam wszystkim tym twierdzeniom, że Ziemia Niczyja nie jest w stanie rodzić jabłek ani brzoskwiń.



Dzieci ogarnął strach

Czerwcowe burze zawsze zwiastują kłopoty, dochodzi wówczas do zmieszania się chłodnych prądów typowych dla późnej wiosny z masami powietrza nagrzanymi już od wczesnoletnich upałów. Dlatego najgwałtowniejsze burze gradowe występują na Wysokich Równinach w maju i czerwcu. Kiedy dochodzi do zderzenia dwóch mas powietrza – suchego ze wschodu oraz wilgotnego z zachodu – zwykle oznacza to wyładowania atmosferyczne, porywisty wiatr i intensywne opady. Wystarczył rzut oka na niebo, żeby ujrzeć przesuwający się wał szkwałowy. Dee Lucas nakazała dzieciom zejść do piwnicy. Grad padał z dużą prędkością i mocą, duże lodowe bryłki odbijały się od ziemi, choć niektóre rozpryskiwały się przy uderzeniu. Robiło się coraz głośniej. Kule gradu były wielkości grejpfrutów. Roztrzaskały okna od północnej strony domu. Przypominało to tętent galopujących koni. Kiedy Dee Lucas wychyliła się z piwnicy, zobaczyła, że pole pszenicy zostało zrównane z ziemią, zalegała na nim teraz warstwa lodowych kul. Niekiedy grad bywał jeszcze większy: w Kansas spadły gradziny, które miały piętnaście centymetrów średnicy i mogły pozbawić człowieka przytomności lub wywołać wstrząśnienie mózgu. Ale każdy opad gradu większego od szklanych kulek mógł być niszczycielski: tłukł szyby, powodował wgniecenia w samochodach i robił dziury w ścianach domów. Na zewnątrz wyjrzał też C.C. Lucas: zniszczenia obejmowały całe jego osiemdziesięcioakrowe pole pszenicy. Nic się nie ostało, całe zboże leżało przygniecione do ziemi. Nieopodal, na działce, która w ciągu najbliższego roku miała zapewnić Fredowi Folkersowi utrzymanie, gradobicie było równie silne: pole pokrywały teraz białe lodowe kule. Drzewka owocowe Freda wciąż stały, ale były kompletnie pozbawione pąków. Całe zboże przepadło – w pięć minut poszedł na marne okrągły rok pracy. Dee Lucas próbowała powstrzymać łzy, jednak oczy zaszły jej mgłą i po chwili wybuchła gwałtownym szlochem. C.C. też zaczął płakać. Oczywiście wciąż z wiarą spoglądali w przyszłość – inaczej się nie dało, gdy żyłeś w Panhandle – ale to wcale niczego im nie ułatwiało. Każdy, kto dostatecznie długo mieszkał na Ziemi Niczyjej, zdawał sobie sprawę, jak kapryśne mogą być siły natury. Przyroda potrafiła być okrutna, znęcać się nad ludźmi i gnębić ich niczym najgorsza sekutnica, by potem im wybaczyć i wynagrodzić darami. Kiedy dwoje dorosłych upadło na kolana pośród zasłanego gradem pola i zalało się łzami, dzieci ogarnął strach, ponieważ nigdy dotąd czegoś takiego nie widziały.

Strach padł nawet na milionerów

Gradobicie zniszczyło większość upraw pszenicy w hrabstwie Cimarron, ale w innych rejonach Wysokich Równin zboże dojrzało na czas. Niemcy nadwołżańscy zwieźli do Shattuck tyle ziarna, że powiedziano im, iż przy następnym transporcie trzeba będzie zacząć je palić. Zresztą w Iowa i Nebrasce już używano zboża jako opału; w jednym z tamtejszych sądów przez całą zimę palono w piecach nadwyżkowymi zapasami kukurydzy. W południowo-zachodnim Kansas zbiory pszenicy wzrosły w ciągu roku o pięćdziesiąt procent. W okolicy Dalhart odnotowano stuprocentowy wzrost. Ziarno zalegało w elewatorach i obok nich na wielkich stosach; część przy ziemi zgniła bądź porwał je wiatr. Na początku roku 1930 pszenicę sprzedawano za jedną ósmą najwyższych cen, jakie płacono przed dziesięcioma laty. Przy czterdziestu centach za buszel ledwo można było pokryć koszty produkcji, a co dopiero mówić o spłacie kredytu bankowego. Na całych równinach widziano tylko jedno rozwiązanie: siać więcej zboża. Farmerzy rzucili się z furią do zaorania resztek trawiastych obszarów w nadziei, że trafią ze zbiorami na moment, w którym ceny w końcu pójdą w górę.

Podczas gdy wdowa Lucas zastanawiała się, jak przy zniszczonych uprawach przetrwać nadchodzący rok, jej córka Hazel po powrocie do hrabstwa Cimarron próbowała ułożyć sobie życie na nowo. W mieście kupiła białe rękawiczki, a w ubraniach przywiezionych z Cincinnati czuła się wręcz po królewsku. Wracając pociągiem w rodzinne strony, planowała przyjąć posadę nauczycielki i czekać na powrót męża. Zamierzali znaleźć dom w Boise City i gustownie go urządzić, na wzór domów, które widywali w Cincinnati. Kiedy jednak Charles przyjechał na Boże Narodzenie, oznajmił, że wszystko się zmieniło. Kraj niedomagał. Widziało się to na twarzach ludzi, słyszało w kawiarniach i pociągu zmierzającym do Ziemi Niczyjej. Ludzie podupadli na duchu. Z pieniędzmi było krucho. Wszyscy w panice likwidowali rachunki bankowe. Do końca 1932 roku jedna czwarta wszystkich banków w Stanach Zjednoczonych została zamknięta, a dziewięć milionów ludzi straciło całe swoje oszczędności. W Nowym Jorku mężczyźni w garniturach sprzedawali na ulicach jabłka po pięć centów za sztukę. Widać ich było na każdym rogu ulicy. Strach padł nawet na milionerów.

„Obawiam się, że skończę z dziewięciorgiem dzieci, trzema domami i bez grosza w kieszeni" – skarżył się znajomemu Joseph Kennedy, patriarcha najsłynniejszego irlandzko-amerykańskiego rodu. Straty na giełdzie papierów wartościowych sięgały pięćdziesięciu miliardów dolarów. W ciągu trzech miesięcy dwa miliony Amerykanów straciło pracę, a bezrobocie w porównaniu z końcem lata wzrosło trzykrotnie. Charles widział w mieście sceny, z jakimi nigdy nie zetknął się na Ziemi Niczyjej: młodzi, dobrze ubrani ludzie stojący ze wzrokiem wbitym w ziemię w kolejce, żeby dostać coś do jedzenia. Widywał też podobnych ludzi śpiących pod mostami.

400 dolarów na rok

Nikt jeszcze nie przymiera głodem" – oznajmił pod koniec roku prezydent Hoover, próbując uspokoić nastroje. Był to przedwczesny optymizm. Kilka miesięcy później w Arkansas ludzie wzniecili zamieszki, domagając się jedzenia dla swoich dzieci. Później rozwścieczony tłum wtargnął do sklepu spożywczego w Oklahoma City po tym, jak burmistrz odrzucił ich prośbę o rozdanie żywności. Zamieszki z powodu żywności: jak w ogóle do tego doszło? Przecież całe to ziarno zalegające na stertach przy stacjach kolejowych, które wystarczyło, by wykarmić połowę świata, zupełnie się marnowało. Równowaga uległa zachwianiu. Wydajność gwałtownie rosła, gdy tymczasem spadały zarobki i znikały miejsca pracy. To sprawiało, że wszystkiego było za dużo – żywności, ubrań, samochodów – za mało natomiast ludzi, których byłoby na to stać. W pewnym momencie stawka za kukurydzę wynosiła minus trzy centy za buszel. (...)

Na polach tymczasem kolejne strapienia. Aczkolwiek zboże obrodziło jak się patrzy. Wiosną 1930 roku spadło dostatecznie dużo deszczu, żeby pszenica zazieleniła się i strzeliła w górę, potem kłosy napęczniały w słońcu i żniwa przyniosły obfite plony. Na początku zbiorów w czerwcu ceny lekko odbiły się od dna i zbliżyły do poziomu osiemdziesięciu centów za buszel. Ale zanim Fred Folkers zdążył wymłócić zboże, załadować ziarno na wóz i przewieźć je sześćdziesiąt kilometrów na targ w Texhomie, ceny spadły do dwudziestu czterech centów za buszel. To był dla niego szok. Folkersowi wciąż zdarzało się pogrążać w ciągu alkoholowym, a latem tego roku potrzebował bimbru pędzonego przez Dana Eilanda częściej niż kiedykolwiek dotąd. Dwadzieścia cztery centy za buszel! Nie mógł przecież z tego wyżyć. Ani on, ani wdowa Lucas. Przy osiemdziesięciu akrach pszenicy i dwudziestu czterech centach za buszel przeciętne zbiory przynosiły rodzinie czterysta dolarów. To musiało wystarczyć na cały rok, a także pokryć wydatki na sprzęt, nasiona, benzynę, wynagrodzenie dla najemnych robotników i spłatę kredytu, nie wspominając o kupnie jedzenia, ubrań i zapewnieniu dachu nad głową. Czterysta dolarów. Na cały rok. W 1921 roku ta sama ilość zboża przynosiła ponad cztery tysiące dolarów. Nikt, kto miał pola do zorania, traktory do naprawienia i pożyczki do spłacenia, nie był w stanie wyżyć za czterysta dolarów rocznie.

Dziesięciocentowe aukcje

Farmerzy błagali banki o to, by dały im ostatnią szansę. Przed nowym gmachem sądu okręgowego hrabstwa Cimarron w Boise City regularnie odbywały się aukcje komornicze. John Johnson, bankier, który w szalonych latach dwudziestych tak przyjaźnie odnosił się do wszystkich klientów, stał teraz obok szeryfa Hi Barricka i licytował cudzy majątek, zazwyczaj należący do jednego z sąsiadów, który zaledwie kilka lat wcześniej wyszedł z banku Johnsona z pożyczką. Jeśli nie było chętnych do zapłacenia ceny wywoławczej, bank Johna Johnsona zajmował kolejny kawałek nieruchomości. Farmerzy mogli tylko bezsilnie pokrzykiwać na szeryfa, który ze strzelbą pilnował, jak Johnson zajmuje działkę kolejnego osadnika.

W końcu farmerzy wzięli się na sposób. Przed każdą aukcją umawiali się, że będą oferować dziesięć centów za konia lub kombajn i ani centa więcej. Z każdym, kto próbowałby licytować wyżej, mieli policzyć się później. Bank wiedział, co się święci, podobnie jak szeryf Barrick, ale nie można było temu zapobiec. Licytacja przebiegała jak najbardziej legalnie. Przez jakiś czas te dziesięciocentowe aukcje pozwoliły ocalić kilku zrujnowanych osadników.

Jesienią 1930 roku farmerzy ponownie wyjechali traktorami na prerię, tym razem z desperacji. Przeorali pod siew pszenicy więcej ziemi niż kiedykolwiek wcześniej. Ale kiedy Lucasowie, Folkersowie i inni osadnicy obsiewali swoje pola, zauważyli, że część gruntów, które zostały zaorane przed zaledwie dwunastoma miesiącami, teraz leżała odłogiem. Walizkowi farmerzy, którzy zjechali tłumnie do Boise City, żeby obłowić się na zbożu, ulotnili się, gdy tylko ceny spadły. Ledwie zdążyli przeorać kilka milionów akrów, a już zniknęli, pozostawiając ziemię obnażoną, nawet nieobsianą pszenicą. Jak okiem sięgnąć rozciągała się naga, nieosłonięta przed wiatrem ziemia. 

Fragment książki Timothy Egana „Brudne lata trzydzieste. Opowieści o wielkich burzach pyłowych" w przekładzie Mariusza Gądka, która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Krach na giełdzie nastąpił we wtorek 29 października 1929 roku. Był to najbardziej katastrofalny dzień w historii Wall Street, wieńczący zresztą miesiąc pełen zawirowań. Ale na zakończenie sesji inwestorzy poczuli ulgę.

„Wzrost notowań przyjęty wiwatami maklerów; banki zachowują optymizm" – pisał nazajutrz w nagłówku „New York Times". Zajmujące się show-biznesem pismo „Variety" było bardziej dosadne: „Klapa na Wall Street".

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem