Zmiany w funkcjonowaniu demokracji wymagają spojrzenia na wyzwania stojące przed tym ustrojem politycznym. Z jednej strony mamy do czynienia ze zmianą wizji obywatela-wyborcy, jakiego chcieliśmy widzieć, ale który rzadko występuje w rzeczywistości. Elity trwały w iluzji istnienia zaangażowanego, kompetentnego obywatela. Z drugiej strony okazuje się, że najsłabszym instytucjonalnym ogniwem demokracji są wybory, o czym świadczą coraz liczniejsze badania.
Wielu wpływowych uczonych przekonuje nas, że kryzys jest stałym elementem demokracji, wręcz jej esencją. W konsekwencji pojęcie demokracji jest różnie rozumiane, a samo zjawisko pozostaje w permanentnym procesie stawania się. Paradoksalnie jednak żadna alternatywa dla demokracji nie jest poważnie rozważana, a jeśli pada jakakolwiek propozycja, to dotyczy raczej innowacyjnych zmian możliwych do wprowadzenia w jej ramach niż poza nią. Jeśli tak, to być może nie powinniśmy się martwić jej obecnym stanem i – jak chcą niektórzy – kryzysem? Wiele osób uważa inaczej. Ich zdaniem (a ja podzielam te obawy) demokracja wydaje się być na rozdrożu. Nie do końca jednak wiadomo, dokąd ścieżki owego rozdroża prowadzą. Z pewnością wiemy jednak, że po obecnym globalnym kryzysie demokracja nie będzie już taka sama jak dotychczas.
Mamy do czynienia nie tylko z wieloma modelami demokracji, lecz także z różną ich zdolnością do adaptowania się w odmiennych kulturowo regionach świata. Wielu uznanych uczonych, pisząc o demokracji, dość łatwo zbywało jej historyczne losy opowieścią o tym, że ludzkość praktykowała ją w starożytnej Grecji, a dopiero potem w wybranych krajach europejskich w połowie XIX wieku. Prawda jest zgoła inna. W kilku miejscach Europy, zwłaszcza w XIV–XVII wieku, ma miejsce wiele ciekawych inicjatyw rządzenia wspólnym dobrem. Zwłaszcza włoskie miasta – Wenecja i Florencja – wypracowały model zbiorowego podejmowania decyzji, oparty nie na wyborach, lecz na losowości poprzedzonej selekcją. Owszem, samą losowość na stanowiska publiczne znamy już ze starożytnej Grecji, lecz florentyńczycy dodali do pomysłu kilka ciekawych elementów. Ich zrozumienie jest ważne, gdyż dzisiaj, na początku XXI wieku, odzywa się coraz więcej kompetentnych głosów wskazujących, że najsłabszym ogniwem współczesnych demokracji jest sama koncepcja przedstawicielstwa oraz mechanizm temu służący – wybory.
Często zapominamy, że w ustroju demokracji przedstawicielskiej z podstawowym jej narzędziem – wyborami – znaleźliśmy się dość przypadkowo. Mechanizm przedstawicielstwa oznacza sprawne funkcjonowanie trzech elementów: delegacji władzy obywateli wybranym przedstawicielom, spełnienie wymogu, że ich działania nastawione będą na realizację naszych preferencji i interesów w trakcie wypełniania mandatu, oraz możliwość rozliczenia ich za podjęte (lub nie) działania polityczne. Otóż początki demokracji wcale tego nie zakładały. Po pierwsze, w okresie narodzin demokracji debata publiczna najczęściej dotyczyła republiki, a nie demokracji. Po drugie, sami przywódcy rewolucji dość szybko zmieniali zdanie na temat roli suwerena w demokratycznym procesie politycznym.
We wspomnianej wcześniej Florencji wieków odrodzenia sprawy publiczne powierzano obywatelom wybieranym losowo. Los ten nie był jednak „ślepy", pomagały mu mechanizmy selekcji oraz krótka jednokadencyjność. I tak system znany jako Imborsazione (Wprowadzanie) składał się z czterech mechanizmów „wyznaczania" obywateli na pozycje władzy: nominacji, elekcji, selekcji i odsunięcia (usunięcia z pozycji). By zostać wyselekcjonowanym lub wylosowanym, trzeba było najpierw uzyskać poparcie rodu lub gildii (stowarzyszenia, korporacji względnie innej organizacji). Wielka polityczna mądrość tej metody polegała – nazwijmy to roboczo – na funkcjonalnym dualizmie aktorów: rządzący po upływie kadencji stają się rządzonymi i na odwrót. W ten sposób obywatele mieli możliwość oglądania siebie niejako z zewnątrz, do stawiania się w roli „innego".