Lopez Obrador z Meksyku i Jair Bolsonaro z Brazylii. Rewolucjoniści zostali prezydentami

Na pozór nowych prezydentów Meksyku i Brazylii więcej dzieli, niż łączy. Jeden jest postępowym lewicowcem, drugi ultrakonserwatywnym byłym wojskowym. Lopez Obrador i Jair Bolsonaro chcą jednak tego samego – odbudowania potęgi swoich państw i dobrobytu dla ich obywateli.

Publikacja: 18.01.2019 09:30

Prezydenci Meksyku i Brazylii - Andres Manuel Lopez Obrador i Jose Bolsonaro

Prezydenci Meksyku i Brazylii - Andres Manuel Lopez Obrador i Jose Bolsonaro

Foto: AFP

Ceremonia objęcia urzędu przez nowego prezydenta Brazylii Jaira Bolsonaro bardzo różniła się od tej w Meksyku. 1 grudnia na Zocalo, gigantycznym placu w centrum meksykańskiej metropolii, który wyznaczał też środek prekolumbijskiego, azteckiego Tenochtitlan, zgromadziły się nieprzebrane tłumy, aby powitać swojego bohatera: AMLO (Andres Manuel Lopez Obrador). Nowy prezydent przyjechał wysłużonym volkswagenem jettą, który ma się stać oficjalnym autem głowy państwa.

1 stycznia Jaira Bolsonaro zobaczyli natomiast tylko nieliczni: po ataku nożownika w trakcie kampanii wyborczej środki bezpieczeństwa zostały tak bardzo zaostrzone, że nawet fotografowie czekali siedem godzin, aby zrobić kilka ujęć nowego prezydenta. Najlepsze były te, gdy w otwartym rolls-roysie pokazuje swój kultowy gest dwóch dłoni ułożonych w kształcie pistoletów: zapowiedź rozwiązania siłą wielu brazylijskich problemów.

Ale obie sceny łączyło jedno: scenariusz, który nie odbiega zbytnio od kultu jednostki. Układ, w którym w najlepszej tradycji peronizmu „caudillo" („wódz") nawiązuje bezpośredni kontakt z ludem, odsuwając na bok skompromitowane instytucje państwa: parlament, rząd, równocześnie wybrane z nowymi prezydentami Brazylii i Meksyku. Choć zarówno AMLO, jak i Bolsonaro funkcjonują w polityce od dziesięcioleci, zdołali przekonać wyborców, że są outsiderami, nie tylko dzięki hasłom radykalnej przebudowy swoich krajów, ale też uniknięciu skandali korupcyjnych.

– Sytuacja jest wyjątkowa, bo ostatni raz kalendarz wyborczy zbiegł się w taki sposób w dwóch największych krajach Ameryki Łacińskiej w 1994 r. Na dodatek Stanami Zjednoczonymi rządzi prezydent, który w wielu punktach ma podobny plan co Bolsonaro i AMLO: forsowanie interesów własnego kraju, odwrócenie negatywnych konsekwencji globalizacji, wyjście naprzeciw najuboższym przy równoczesnym sprzyjaniu interesom wielkiego biznesu – mówi „Plusowi Minusowi" David Fleisher, profesor politologii na Uniwersytecie w Brasilii.

Wytrawny strateg

Rzeczywiście wielu spośród 57 milionów użytkowników Twittera, śledzących konto Donalda Trumpa, którzy przywykli do niespodziewanych deklaracji prezydenta USA, musiało przecierać oczy ze zdumienia, gdy w połowie grudnia, po rozmowie z AMLO, Amerykanin napisał: „Znakomity kontakt, będziemy dobrze razem pracować!". Na co Meksykanin odparł: „Chcę osiągnąć przyjacielskie porozumienie i wzajemny szacunek z panem, pana narodem i wielkim krajem, jaki pan reprezentuje. Serdeczne uściski!".

Budowa muru wzdłuż długiej na 3,2 tysiąca kilometrów granicy USA i Meksyku była najbardziej rozpoznawalnym hasłem wyborczym amerykańskiego prezydenta. Zapowiadał, że w ten sposób zatrzyma „meksykańskich gwałcicieli", a rachunek za gigantyczną infrastrukturę wystawi... samemu Meksykowi.

Meksykanie to dumny naród z kulturą wielokrotnie starszą od amerykańskiej. Nigdy nie porzucono tu nadziei na rewanż za wojnę z lat 1846–1848, w której kraj stracił połowę terytorium na rzecz potężnego sąsiada z północy. Dlatego w ankietach waszyngtońskiego instytutu Pew nigdzie na świecie zaufanie do Trumpa nie spadło tak nisko (do 6 proc.), jak w Meksyku. A starania odchodzącego prezydenta Enrique Pena Nieto by uratować umowy NAFTA, naród uznał po prostu za upokarzające. – Meksykanie są łagodni, ale do czasu. Przyparci do muru stają się bardzo agresywni. Obawiam się najgorszego – mówił w listopadzie „Plusowi Minusowi" Enrique Krauze, znany meksykański pisarz i publicysta.

Ale AMLO, który uważa się za dziedzica wielkich meksykańskich rewolucjonistów – Benito Juareza, Francisco Madero i Lazaro Cardenasa – po przejęciu władzy zaskoczył nawet tak doświadczonych analityków jak Krauze, nie reagując na prowokacje Trumpa. Gdy do amerykańskiej granicy dotarła po wielu tygodniach marszu „karawana" kilku tysięcy imigrantów z Hondurasu, Gwatemali i Salwadoru, zamiast protestować przeciw budowie muru, jak to bezskutecznie robił jego poprzednik, nowy meksykański prezydent zaproponował Amerykanom alternatywny pomysł: przekazanie 5 mld dol. (tyle ma mniej więcej kosztować umocnienie amerykańsko-meksykańskiej granicy) na rzecz nowego planu Marshalla dla krajów Ameryki Środkowej. Jego łączna wartość ma wynieść 30 mld dol., a Meksyk jest jego największym sponsorem. W zamian AMLO zgodził się, aby nielegalni imigranci zatrzymani w USA byli odprowadzani do Meksyku w oczekiwaniu na decyzję o przyznaniu im azylu.

– Lopez Obrador jest mistrzem strategii. Trump sądzi, że jest najlepszym negocjatorem, że opanował do perfekcji sztukę dochodzenia do porozumienia. Ale nie zdaje sobie sprawy, że podczas gdy sam gra w pokera, AMLO gra w szachy, ma o wiele dłuższą strategię – mówił „Daily Telegraph" John Ackerman, profesor prawa na największym uniwersytecie Meksyku UNAM.

Nowe wcielenie NAFTA

30 lat temu Meksyk był bogatszym krajem od wyzwalającej się z komunizmu Polski. Dziś dochód na mieszkańca jest u nas dwa razy wyższy. Ale z drugiej strony przeciętny Meksykanin jest teraz dwukrotnie bogatszy od Ukraińca, żyje w kraju o wiele bardziej zamożnym nie tylko od państw Ameryki Środkowej, ale też choćby od Brazylii. Podobnie jak z Polakami, którzy swego czasu wyjechali do Wielkiej Brytanii, dziś więcej mieszkańców Meksyku wraca z USA, niż emigruje do Ameryki. A gros osób, które starają się sforsować Rio Grande, pochodzi z Ameryki Środkowej i Południowej.

To w ogromnym stopniu wynik istniejącego od 1994 r. porozumienia NAFTA, jak mówił Trump, „najgorszej umowy o wolnym handlu, jaką w swojej historii podpisała Ameryka". Dzięki niej Meksyk nie tylko stał się trzecim największym partnerem handlowym Stanów, ale też dwustronna wymiana urosła do gigantycznej kwoty 557,5 mld dol. rocznie, więcej niż cała międzynarodowa wymiana handlowa Polski. Co prawda dotowany amerykański eksport żywności na początku zniszczył wiele meksykańskich drobnych gospodarstw, zmuszając ich właścicieli do osiedlenia się w gigantycznych fawelach wokół stolicy kraju bądź szukania szczęścia w USA. Ale później niezliczona ilość inwestorów przeniosła produkcję do Meksyku, przez co kraj stał się np. czwartym największym producentem samochodów na świecie, a wielu zubożałych chłopów znalazło pracę w przemyśle.

AMLO został wybrany 1 lipca na prezydenta, u szczytu ataków Trumpa na NAFTA. To dało mu wygodną pozycję, aby krytykować uległość w tej sprawie swojego liberalnego poprzednika, Peny Nieto. Ale tego nie zrobił. W znacznym stopniu dzięki temu 30 listopada, dzień przed inauguracją nowej głowy państwa, udało się podpisać USMCA, nowe porozumienia o wolnym handlu, które zastąpi NAFTA. Zakłada ono, że przynajmniej 30–40 proc. produktów eksportowanych do USA musi zostać wykonanych przez robotników zarabiających minimum 16 dol. za godzinę, co osłabi konkurencyjność Meksyku. Ale proces bliskiej współpracy ze Stanami, który zapewnia awans cywilizacyjny Meksyku, nie został jednak zatrzymany.

– AMLO upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu, bo przystał na narrację Trumpa, że dzięki przekształceniu NAFTA w USMCA Stany osiągną tak duże korzyści, że sfinansują z tego budowę muru. Inaczej mówiąc, że Meksyk zapłaci za mur – mówi Enrique Krauze.

Przywódca ludu

Obrador rzeczywiście gra w polityczne szachy, bo w przeciwieństwie do Trumpa jest weteranem polityki i nigdy nie stracił kontaktu z ludem. Gdy obecny przywódca Stanów Zjednoczonych miał siedem lat i żył w luksusach elity finansowej Nowego Jorku, jego dzisiejszy odpowiednik w Meksyku urodził się w rodzinie drobnych sklepikarzy w Tabasco, jednym z najbiedniejszych regionów kraju. Po ukończeniu politologii i administracji na UNAM wrócił ze stolicy w rodzinne strony, aby mieszkać wśród Indian Chontal i im pomagać. Właśnie tam, w terenie, ukształtowały się poglądy polityczne Lopeza Obradora – synteza nacjonalizmu, liberalnej gospodarki i rozbudowy zabezpieczeń socjalnych dla najbiedniejszych. Taki swoisty kapitalizm reński dostosowany do latynoskich realiów. Wizja, która 43 lata później, w dniu zaprzysiężenia na urząd prezydenta, pozwoliła AMLO zaprosić do tej samej sali Hugo Chaveza, Ivankę Trump i wiceprezydenta USA Mike'a Pence'a.

Swój program przyszły prezydent próbował wdrażać, pnąc się w górę w strukturach najpierw konserwatywnej Partii Instytucjonalno-Rewolucyjnej (PRI), a potem lewicowej Partii Rewolucyjno-Demokratycznej (PRD) – dwóch formacji, które nieprzerwanie rządziły Meksykiem od 1929 r.

W 2000 r. został burmistrzem stolicy kraju, 30-milionowej metropolii, z którą do tej pory nikt nie mógł sobie dać rady. – Wszyscy, nawet ci, którzy go nie lubią, musieli przyznać, że odniósł wielki sukces – uważa Earl Anthony Wayne, ambasador USA w Meksyku w latach 2011–2015.

W ciągu pięciu lat zapuszczone historyczne centrum odzyskało swój blask. Wzdłuż Paseo de la Reforma, jednej z największych alei świata, powstały ogrody, a szereg dzielnic biedoty przeszło rewitalizację. Burmistrzowi udało się przekonać postacie z tak różnych światów jak były prezydent Vincente Fox, jeden z najbogatszych ludzi na świecie Carlos Slim i arcybiskup Norberto Rivera Carrera do wsparcia programu pomocy biednym.

Ale tak jak Trump i Bolsonaro, Lopez Obrador zawdzięcza wielką karierę polityczną przede wszystkim temu, że odważył się być outsiderem. To był po części zbieg okoliczności, a po części wyczucie polityczne czasów, gdy wyborcy odwracają się od globalizacji i forsujących ją liberalnych elit. – Strach „establishmentu" przed AMLO wywodzi się przede wszystkim z kampanii wyborczej 2006 r., gdy jako kandydat PRD przegrał z konserwatystą Felipe Calderonem. Zwolennicy byłego burmistrza, ale i on sam, nie uznali tego wyniku i ogłosili Lopez Obradora prawomocnym prezydentem – mówi „Plusowi Minusowi" Carlos Malamud, znawca Ameryki Łacińskiej z Instytutu Alcano w Madrycie.

Centrum stolicy było tygodniami blokowane przez setki tysięcy jego zwolenników, istniejąca ledwie od kilku lat, meksykańska demokracja zaczęła trząść się w posadach. To wówczas zaczęto utożsamiać „buntownika" z lewicowymi, latynoskimi dyktatorami jak Hugo Chavezem czy nawet Fidelem Castro. Te obawy umocniły się jeszcze, gdy po dwóch przegranych bataliach o prezydenturę Lopez Obrador założył własny Ruch Odrodzenia Narodowego (Morena) i zaczął otaczać się działaczami radykalnej lewicy i ruchu narodowego.

AMLO stale pielęgnuje wizerunek ludowego przywódcy. Od zawsze skromny (cały jego majątek wart jest 27 tys. dol.) ogłosił ograniczenie o połowę pensji swojej, swoich pracowników i kluczowych urzędników państwowych. Zapowiedział też, że sprzeda prezydencką limuzynę i odda na potrzeby publiczne dotychczasowy pałac głowy państwa, Los Pinos.

Stypendyści zamiast zabójców

Lopez Obrador uwielbia poranne konferencje prasowe. Swoje najbardziej spektakularne posunięcia lubi ogłaszać o 6.30. Na jego polecenie przerwano budowę wartego 13,5 mld dol. nowego lotniska w stolicy. Lopez Obrador zapowiedział zamiast niego wybudowanie rafinerii w rodzinnym Tabasco oraz „kolei Maja": ultraszybkiego pociągu, który ma otworzyć na turystykę i przemysł najbiedniejszą, południową część kraju.

Rewolucja ma też nastąpić w wojnie z narkotykowymi gangami. Jeszcze w 2006 r., zaraz po pokonaniu AMLO, Felipe Calderon ogłosił „wojnę z narcos": brutalną kampanię, w której armia miała zlikwidować ogromny przemyt i produkcję środków odurzających. 12 lat później bilans tej strategii jest porażający: w starciach zginęło 250 tys. osób (z czego tylko 12 tys. to członkowie gangów przemytników), a przeszło półtora miliona osób musiało szukać schronienia w innych prowincjach kraju.

Nowy prezydent zapowiedział zasadniczą zmianę tej strategii: „becarios si, sicarios no" („stypendyści tak, zabójcy – nie"). Zamiast represji chce postawić na prewencję, stworzenie wystarczająco atrakcyjnych perspektyw dla meksykańskiej młodzieży, aby nie przystępowała do gangów. Temu ma służyć m.in. wart 5 mld dol. fundusz stypendialny, ale także wsparcie dla najuboższych (np. 60 dol. miesięcznie dla matek samotnie wychowujących dzieci). Idąc za przykładem Holandii, AMLO zapowiedział także legalizację marihuany, by młodzi, którzy chcą zapalić trawkę, nie musieli szukać kontaktu z przemytnikami twardych narkotyków.

Aby powstrzymać spiralę przemocy między armią i narkotykowymi gangami, w walce z narkotykami wojsko ma zastąpić Gwardia Narodowa. Wspomniany już plan Marshalla dla Ameryki Środkowej powinien natomiast ograniczyć przemyt narkotyków z południa, podobnie jak uszczelnienie południowej granicy Meksyku.

Przekazanie szefa gangu Sinaloa Joaquina Guzmana „El Chapo" i rozpoczynający się właśnie w Nowym Jorku proces wskazuje także na bardzo bliską współpracę meksykańskich władz z Amerykanami, rzecz w przeszłości nie do pomyślenia.

Homofob, rasista i mizogin

Nowe wcielenie NAFTA, budżet państwa na 2019 r. z nadwyżką, odszkodowania za wstrzymanie budowy lotniska w stolicy Meksyku – seria decyzji AMLO uspokoiła inwestorów do tego stopnia, że meksykańska giełda zaczęła rosnąć, podobnie jak kurs peso do dolara. Ale umacnia się też brazylijski real, choć nowy prezydent objął tu władzę dopiero dwa tygodnie temu. Dla inwestorów bardziej liczy się liberalny program gospodarczy, przedstawiony przez nowego ministra finansów Paulo Guedesa, niż szokujące deklaracje Jairo Bolsonaro z przeszłości. Tak jak Lopez Obrador po wielu latach krytyki NAFTA doszedł w końcu do wniosku, że otwarta wymiana handlowa ze Stanami może służyć nawet najbiedniejszym Meksykanom, Bolsonaro uznał, że droga do odbudowy brazylijskiej świetności prowadzi przez ograniczenie roli państwa i protekcjonizmu handlowego. To kolejne pole, na którym obaj przywódcy, ale także Donald Trump, mogą się spotkać.

Jair Bolsonaro, podobnie jak AMLO, wywodzi się z niezamożnej rodziny. Ale gdy meksykańskiego prezydenta kształtował kontakt z biednymi Indianami z Tabasco, młody Bolsonaro stanął po stronie wojskowej dyktatury. Na początku lat 70. armia szukała w okolicach jego rodzinnego miasta Glicerio w prowincji Sao Paulo lewicowych rebeliantów, młody chłopak pokazał kryjówki uciekinierów. To był moment, w którym uznał, że porządek i tradycyjne wartości są jedynym sposobem, aby wyrwać Brazylię z nędzy. „Nauczcie się słuchać, bo będziecie dowodzić", hasło prestiżowej akademii wojskowej Agulhas Negras, którą ukończył, stało się jego życiową dewizą.

Ale Bolsonaro tak naprawdę do armii się nie nadawał. Był zbyt niepokorny. Gdy już jako oficer służył w brygadzie spadochronowej w Rio, zwierzchnicy pisali o nim, że jest „ambitny, ale i agresywny". To tam młody kapitan zaangażował się w swoją pierwszą, samodzielną akcję polityczną: organizację buntu wojskowych przeciwko niskiemu żołdowi. Sprawa być może uszłaby mu na sucho, gdyby nie wywiad dla pisma „Vieja", w którym Bolsonaro wspominał o możliwości zamachu, aby zwrócić uwagę na los wojskowych. W Brazylii, która właśnie wtedy wybijała się na demokrację i chciała możliwie pokojowo odsunąć armię od władzy, to było za dużo – buntownik został wyrzucony z wojska. Nie mając innego zawodu, postawił na politykę.

– W 1990 r. został deputowanym do Kongresu z Rio de Janiero, spędzając w parlamentarnych ławach siedem kolejnych kadencji – w sumie 29 lat. Popierali go wojskowi, którzy nie zapomnieli, że walczył o ich sprawę. To wystarczyło, aby utrzymać mandat posła, ale było za mało na wielką karierę polityczną. Bolsonaro funkcjonował na marginesie Kongresu, przeskakując z jednej malutkiej partyjki do drugiej – tłumaczy „Plusowi Minusowi" Fernando Rodrigues, założyciel czołowego politycznego portalu w Brazylii Poder 360, który jako dziennikarz relacjonował wszystkie wybory od momentu przywrócenia demokracji w kraju.

To poczucie bezsilności tylko nasilało agresję Bolsonaro, o której wspominali jego zwierzchnicy z oddziałów spadochronowych. – Przecież wiesz, że jestem zwolennikiem tortur – mówił w 1999 r. w jednym z programów telewizyjnych, odnosząc się do bilansu wojskowej dyktatury. – Głosowanie nic nie zmieni w tym kraju. Niestety, zmieni się tylko, kiedy zaczniemy się ścierać w wojnie domowej. Wtedy trzeba będzie zrobić robotę, której armia nie dokonała: zabić około 30 tys. osób, zaczynając od Fernando Henrique Cardoso – mówił o ówczesnym prezydencie kraju.

Wrogami Bolsonaro, obok rządzącej lewicy i liberałów, stały się też mniejszości etniczne, kobiety, geje. – Nie robią niczego. Nie potrafią nawet się rozmnażać – mówił jeszcze w kwietniu 2017 r. o potomkach czarnych niewolników. – Nie zgwałciłbym cię, bo jesteś na to za brzydka – przyznał z kolei trzy lata wcześniej deputowanej lewicowej Partii Pracowników (PT) Marii de Rosario. A odnosząc się do homoseksualistów, przyznał, że wolałby, aby jego syn zginął w wypadku, niż okazał się gejem. – Miałem czterech synów, ale w pewnym momencie zawiodłem i urodziła mi się córka – to wyznanie mówiło wszystko o stosunku obecnego prezydenta do kobiet.

Kryzys i media społecznościowe

Z takimi poglądami były kapitan doczekałby się zapewne w Kongresie emerytury, gdyby nie dwie, wyjątkowe okoliczności: głęboki kryzys, w jaki stoczył się kraj oraz nadzwyczajny rozwój internetu i mediów społecznościowych, który pozwolił mu na dotarcie do wyborców z pominięciem kontrolowanych przez establishment mediów. – Sukces Partii Pracujących i jej charyzmatycznego lidera, Luiza Inacio Lula da Silvy, opierał się przede wszystkim na eksporcie surowców jak soja czy ropa, w ogromnym stopniu do Chin. Ale gdy uderzył światowy kryzys, ceny załamały się, Brazylii nie było już stać na rozwinięcie programów socjalnych, które forsowała lewica. Dilma Rousseff, następczyni Luli, próbowała utrzymać dotychczasową politykę, zadłużając kraj, ale to przyniosło katastrofalne skutki, 13 mln bezrobotnych – tłumaczy Fernando Rodrigues.

Lula, jak większość zagranicznych analityków, nie docenił też siły instytucji brazylijskiego państwa, nie tylko Kongresu, ale przede wszystkim wymiaru sprawiedliwości. Pod kierunkiem charyzmatycznego prokuratora z Kurytyby Sergia Moro, którego Bolsonaro mianował ministrem sprawiedliwości, stopniowo ujawniono skalę korupcji skoncentrowanej w szczególności wokół państwowego koncernu naftowego Petrobras w ramach systemu „Lava Jato" (pralka). Sam Lula trafił do więzienia, co pozbawiło Partię Pracujących najbardziej obiecującego kandydata w wyborach prezydenckich. – W Brazylii zawsze istniał pewien poziom przekupstwa, ale nigdy nie przekształcił się on w całościowy mechanizm obejmujący wszystkie struktury państwa – tłumaczy prof. David Fleisher.

Bolsonaro, który jako jeden z nielicznych deputowanych pozostawał wolny od zarzutów korupcyjnych, miał teraz w ręku bardzo mocny atut w walce o władzę. Ale Brazylijczycy zaczęli też coraz bardziej zwracać uwagę na jego radykalny program z powodu narastającej w zastraszającym tempie przestępczości. Tylko w ub. r. w kraju dokonano blisko 70 tys. zabójstw, których sprawcy w 90 proc. nigdy nie zostaną odnalezieni. Bolsonaro proponował proste rozwiązania: uwolnienie zasad użycia broni przez policję i zwykłych obywateli, wydłużenie kar więzienia. Program tym bardziej wiarygodny, że sam kandydat o mało nie stracił życia, gdy na jednym z wieców został zaatakowany przez nożownika.

Przede wszystkim silna gospodarka

Pomysł na walkę z przestępczością Bolsonaro jest więc odwrotny do strategii, jaką proponuje Lopez Obrador. Zamiast ograniczać rolę armii i stwarzać dla młodzieży inne niż w gangach narkotykowych możliwości rozwoju, prezydent Brazylii stawia na brutalne represje. Chce powrotu do „tradycyjnych wartości" w szkołach, w których ma nie być miejsca na tolerancję dla homoseksualistów. Zapowiada także wstrzymanie przyznawania rodzimym plemionom indiańskim dodatkowych terenów (obecne zajmują one ok. 1 mln km kw.), co może być początkiem bardziej intensywnej wycinki lasów amazońskich.

Ale to od polityki gospodarczej i zdolności do postawienia kraju na nogi, będzie tak naprawdę zależeć bilans nowego prezydenta. Jeśli mu się powiedzie, także przestępczość i korupcja mają większe szanse zostać opanowane, bo państwo będzie miało środki na walkę z nimi.

Pod względem gospodarczym Brazylia znajduje się w zupełnie innym punkcie niż Meksyk. Wychodzi z głębokiego kryzysu. Przez dziesięciolecia wierzyła, że jako kraj wielkości Europy może się rozwinąć, w miarę niezależnie od handlu międzynarodowego – pod osłoną wysokich barier celnych i przeszkód administracyjnych. To doprowadziło do sytuacji, w której zagraniczny inwestor, który chciał rozpocząć działalność w tym kraju, musiał udowodnić, że nie będzie stanowił konkurencji dla lokalnych firm w danej prowincji i prowincjach sąsiednich. A koszt montażu porównywalnego samochodu w Brazylii jest dziś dwukrotnie wyższy niż w Meksyku. W konsekwencji państwo blisko 30 razy większe od Polski ma mniejszy od naszego kraju eksport, a i on opiera się w znacznym stopniu na państwowych kontraktach z Chinami, dokąd trafia 57 proc. brazylijskiej ropy, 82 proc. soi czy 54 proc. rudy żelaza.

Bolsonaro, który przyznaje, że „gospodarki nie rozumie", zaufał w tej sprawie Paulo Guedesowi. Nowy „superminister" gospodarki szykuje więc „terapię szokową", w znacznym stopniu wzorowaną na reformach rynkowych przeprowadzonych w Chile przez Augusto Pinocheta. Kluczowym jej elementem będzie przebudowa systemu emerytalnego, który pochłania dziś już 12 proc. PKB, a za 30 lat, jeśli nic się nie zmieni, aż 25 proc., co doprowadzi Brazylię do bankructwa. Guedes chce pójść dalej, znacząco ograniczając wydatki państwa, znosząc utrudnienia administracyjne dla inwestorów, otwierając kraj na konkurencję międzynarodową.

Obradorowi dużo łatwiej będzie jednak wdrażać swoje pomysły niż Bolsonaro. W parlamencie jego ugrupowanie zdobyło większość, podczas gdy partia Bolsonaro, PSL, dysponuje tylko 10 proc. miejsc w Kongresie. Brazylijczyk jest więc skazany na żmudne budowanie koalicji parlamentarnych, aby przeforsować swoje reformy.

Poza tym w dniu inauguracji wystarczyło, że AMLO zatwierdzi zawartą dzień wcześniej, zreformowaną NAFTA, aby uspokoić rynki. Bolsonaro musi natomiast dopiero rozbrajać budowane przez dziesięciolecia bariery protekcjonistyczne. Już po kilku dniach od inauguracji brazylijski przywódca wydał zgodę na przejęcie przez Boeinga dumy brazylijskiego przemysłu – koncernu lotniczego Embraer. W kraju, gdzie nacjonalizm jest tak silny, że wielu uważa, iż „Bóg jest Brazylijczykiem", to już bardzo dużo.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Ceremonia objęcia urzędu przez nowego prezydenta Brazylii Jaira Bolsonaro bardzo różniła się od tej w Meksyku. 1 grudnia na Zocalo, gigantycznym placu w centrum meksykańskiej metropolii, który wyznaczał też środek prekolumbijskiego, azteckiego Tenochtitlan, zgromadziły się nieprzebrane tłumy, aby powitać swojego bohatera: AMLO (Andres Manuel Lopez Obrador). Nowy prezydent przyjechał wysłużonym volkswagenem jettą, który ma się stać oficjalnym autem głowy państwa.

1 stycznia Jaira Bolsonaro zobaczyli natomiast tylko nieliczni: po ataku nożownika w trakcie kampanii wyborczej środki bezpieczeństwa zostały tak bardzo zaostrzone, że nawet fotografowie czekali siedem godzin, aby zrobić kilka ujęć nowego prezydenta. Najlepsze były te, gdy w otwartym rolls-roysie pokazuje swój kultowy gest dwóch dłoni ułożonych w kształcie pistoletów: zapowiedź rozwiązania siłą wielu brazylijskich problemów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Polityczna bezdomność katolików
Plus Minus
„Król Warmii i Saturna” i „Przysłona”. Prześwietlona klisza pamięci
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Ryszard Ćwirlej: Odmłodziły mnie starocie
Plus Minus
Mistrzowie, którzy przyciągają tłumy. Najsłynniejsze bokserskie walki w historii
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
teatr
Mięśniacy, cheerleaderki i wszyscy pozostali. Recenzja „Heathers” w Teatrze Syrena