Czym on jest?
Rak jest jednym z rodzajów traumy, ekstremalnego stresu. Okazuje się, że taki wstrząs może przynosić korzyści. Z jednej strony mocno podnosi poczucie wartości i wewnętrznej siły. Rozwija nasze zaufanie do siebie i własnych możliwości. Z drugiej, otwiera nas na innych, pobudzając empatię, zdolność do współczucia i wrażliwość. Stymuluje też wewnętrzną dojrzałość, przebudza do uważnego doświadczania tu i teraz i skłania do afirmacji tego, co jest. Ludzie musieli zauważać to wiele dekad temu, bo już Lew Tołstoj pisał, że w chorobie tkwi dobro, bo kiedy ciało słabnie, silniej czuje się duszę. Być może miał na myśli właśnie wewnętrzny wzrost.
Z badań psycholog Żanety Żukowskiej prowadzonych wśród kobiet z rakiem piersi wynika, że najwięcej korzyści potrafią dostrzec w nowej sytuacji te mniej zadowolone z życia przed chorobą.
Cóż, z jednej strony już szkolna mądrość głosi, że jako ludzie doceniamy istotne wartości dopiero w perspektywie ich utraty. Być może i w tym wypadku zaczynamy wtedy po prostu cenić to, co jest. Z drugiej jednak, bywają rodziny, gdzie na czułość, zainteresowanie i uwagę możemy liczyć jedynie w chorobie. Tylko wtedy czujemy się doceniani, ważni i kochani. Dla wielu zaś dopiero pogorszenie się stanu zdrowia stwarza sytuację „uprzywilejowania", w której bez poczucia winy koncentrują się nie na bliskich, ale na własnej osobie.
Trudniej chyba zaakceptować chorobę, gdy leczenie nie działa.
Niekoniecznie. Mimo pogarszającego się stanu, wiele osób także się adaptuje. Od pacjentów hospicjum słyszę o marnowaniu energii na uporczywe terapie, lęki i akty niezgody. Wielu z nich twierdzi, że dopiero zaprzestanie walki i akceptacja sytuacji pozwalają im pójść dalej, by spędzić resztę życia tak, jak chcą. Albo choć wykorzystać możliwość spokojnego zakończenia swoich spraw i pożegnania innych według własnego uznania. Nagłe odejście nie daje na to żadnych szans, a na każdego z nas śmierć może czekać tuż za rogiem. Widzi pani, wystarczy zmienić perspektywę patrzenia, a odsłonią się przed nami inne, może lepsze strony sytuacji. I jako psychoonkolog prowadzę pacjentów w tym właśnie kierunku. Rozumiem jednak, że nie są to korzyści niczym milion dolarów, atrakcyjne na pierwszy rzut oka...
Przeciwnie. Wydaje się, że zderzenie ze śmiercią pozwala nam wręcz uchwycić sens życia, odnaleźć Świętego Graala. Tyle że cena tej prawdy jest wysoka i wielu wolałoby się bez niej obejść.
Jasne, mówimy przecież o jednej z wielu życiowych sytuacji, w której nie dano nam wyboru. Nie zgodzę się jednak przy tym z popularnym sloganem, że cierpienie uszlachetnia. Cierpiąc na silny ból ciała, nie myślimy przecież o duszy. Szczęśliwie, mamy dziś skuteczne metody walki z bólem nowotworowym, choć widuję przypadki, gdy nie jest on całkowicie eliminowany. Wracając zaś do procesu adaptacji: nie udaje się to każdemu. Niektóre osoby przez cały okres choroby pozostają na etapie depresji, a nawet zaprzeczania. Psychologia nazywa to zespołem dezadaptacyjnym.
Pomaga pani takim pacjentom?
W takich przypadkach najlepiej sprawdza się leczenie farmakologiczne. Leki przeciwlękowe i antydepresyjne znacznie podnoszą komfort życia i nie ma sensu wtedy ich unikać.
W jaki sposób rozmawia pani z pacjentem, kiedy przychodzi wznowa?
Nawrót choroby może być czasem kryzysu psychicznego, ale obserwuję, że bogatsi o przebyte doświadczenia, podnosimy się z niego szybciej niż na początku choroby. Najlepszym sposobem jest wtedy pełna koncentracja na ofercie, jaką wciąż ma dla nas medycyna: czy będzie to kolejna terapia, czy też leczenie paliatywne. Znam pacjentów od lat żyjących od wznowy do wznowy w oczekiwaniu na nowe metody leczenia, co przy obecnym tempie rozwoju medycyny jest bardzo prawdopodobne.
Mówiła pani o korzyściach. Są jednak osoby „po raku" do końca długiego życia borykające się z lękiem przed nawrotem choroby.
To druga strona medalu. Rak jest bowiem chorobą na całe życie. Zdrowiejąc , jedni dostają skrzydeł, bo narodzili się od nowa, inni jednak wciąż mają poczucie przegranego życia. Zdarza się, że choroba pozbawia ich pracy, sprawności czy siły, by wrócić do dawnego życia. Bardzo powszechne są także stany lękowe i depresyjne o różnym natężeniu. Nie pomaga reakcja otoczenia, które – widząc zdrowego już fizycznie człowieka – oczekuje szybkiego powrotu do pełnionych zadań i ról.
Co nam wtedy pomoże?
Z mojego doświadczenia wynika, że sprawdza się terapia metodą poznawczo-behawioralną, pomagająca zmienić szkodzące nam przekonania. Także wizyta u psychiatry i przyjmowanie leków przeciwlękowych. Wspomniałam już, że rak jest traumą. Człowiek po raku jest jak weteran wojenny, dla którego powrót do życia społecznego i równowagi psychicznej może nie być prosty.
Porozmawiajmy o rodzinie chorego. Jak ułożyć im życie z naszą chorobą?
Bliscy zwani są pacjentami drugiego rzutu, bo skutków raka doświadcza cała rodzina. Ale życie z naszą chorobą każdy musi ułożyć sobie sam. Często obserwuję, że bliscy ukrywają wtedy swoje emocje i lęki. Nie rozmawiają o chorobie w obawie, by się nawzajem nie ranić. Ale to błąd.
Nie chcemy obciążać chorego swoimi lękami. Z jednej strony borykamy się przecież z własnym strachem, że możemy go wcześniej utracić, z drugiej zaś z jego cierpieniem.
Warto zrozumieć, że rodzina także przechodzi proces adaptacji do choroby. Nierzadko po okresie zaprzeczenia i buntu jest w stanie zaakceptować sytuację, próbując nawet wyciągnąć korzyści dla relacji: zacieśnić ją, przebaczyć sobie nawzajem czy nadrobić stracony czas. Weźmy wtedy pod uwagę, że cały kalejdoskop pojawiających się w trakcie choroby bliskiego emocji i uczuć w dużym stopniu jest nam wspólny. I że bardzo często podążamy w nich za chorym krok w krok. Tuż po diagnozie, podobnie jak on sam, przeczymy sytuacji. Targa nami poczucie winy („gdybym namówił ją wcześniej na badania" itp.), strach i bezsilna złość. Pojawia się poczucie niesprawiedliwości: dlaczego my?
Co robić z tym kłębem emocji zrobić? Odreagować je?
Nie. Znacznie lepiej nauczyć się je nazywać – „jestem wściekły" – niż manifestować, zarzucając chorego pretensjami, albo obwiniając go np. o to, że nie poddawał się systematycznym badaniom. Wszyscy mamy prawo odczuwać żal czy złość i dobrze jest to wyrażać. Ale w sposób nieszkodzący społecznie. Tłumione emocje w chwili słabości łatwo znajdują przecież ujście poza kontrolą, siejąc spustoszenie w relacjach międzyludzkich. Lepiej zatem powiedzieć bliskiemu: „ wspieram cię, jesteśmy w tym razem, ale mnie też jest trudno", niż udawać siłaczkę radzącą sobie świetnie. Proszę wierzyć, rodzina dotknięta chorobą może nie być obrazkiem łagodnego smutku. Równie często bywa kotłem wybuchów gniewu, wzajemnego żalu i nagromadzonych pretensji. W takiej sytuacji otwarta komunikacja i swobodny przepływ emocji czyni sytuację mniej destrukcyjną dla wszystkich.
Czy o chorobie matki trzeba powiedzieć młodszym dzieciom?
Choroby nowotworowej nie da się ukryć. Dziecko może dowiedzieć się potem w szkole, że mama jest bez piersi itp. Potomstwo jest także doskonałym barometrem uczuć, przypisuje sobie winę za smutek rodziców. Lepiej więc porozmawiać. Używać przy tym słów zrozumiałych dla dziecka, dawkując wiedzę stopniowo, tak, by miało czas przystosować się do nowej sytuacji. A w razie najgorszego rokowania, warto przygotować je nawet do poważniejszych strat.
Opowiada o tym hiszpański reżyser Juan Antonio Bayona w bardzo mocnym filmie dla młodzieży „Siedem minut po północy". Matka długo umiera na raka, a jej syn Conor w napięciu czeka na cios. Jest taki moment, gdy dziecko nie ma już siły i bardzo chce, by umarła...
Obawiam się, że to mechanizm obserwowany nie tylko u dzieci. Widzi pani, mówi się, że nadzieja umiera ostatnia, bo gdy już jej nie ma, nie pozostaje nam nic. Dla rodziny moment odchodzenia bliskiego jest ogromnym stresem. Dlatego, zdając sobie sprawę, że jest to już ostatnia prosta, chcemy mieć cios za sobą. Wiąże się to z naszym instynktem samozachowawczym. Człowiek w stresie kieruje się biologicznym mechanizmem: uciekaj albo walcz. W tym zaś wypadku trwamy w bolesnym zawieszeniu, destrukcyjnym także dla nas samych. A ciężko jest też bezsilnie patrzeć, jak cierpi ktoś, kogo kochamy.
Małżeństwa zbliżają się czy rozpadają w czasie choroby?
Nie ma reguły. Choroba jest dla każdego związku pewną próbą i często widzę, że go wzmacnia. Ba, widywałam nawet opiekujących się chorymi byłych małżonków. Z drugiej strony słabe więzi czy zła relacja sprzed choroby nie zdołają czasem przetrwać próby i po kilku dekadach związku zdrowy partner dezerteruje. Co więcej, leczenie nowotworów jest dla organizmu inwazyjne i większość chorych przez pewien okres choroby wymaga opieki. Jest to dla bliskich pewnym źródłem stresu: wymaga przeorganizowania życia rodziny, a często zmian w rozkładzie rodzinnych ról. W przypadku mocno przedłużającego się okresu opieki, może dotknąć nas syndrom wypalenia się jako opiekuna. W przypadku zaś pogarszającego się rokowania, znamiennym momentem bywa ostatni etap choroby.
Co się wtedy dzieje?
W ostatnim stadium choroby wśród rodziny pogodzonej już, wydaje się, z sytuacją nierzadko wybucha nagła panika i bunt. Bliscy domagają się od lekarzy kontynuacji leczenia, tymczasem na etapie odchodzenia próby stosowania uporczywej terapii przedłużają tylko cierpienie.
A gdyby mówiła pani o członku swojej rodziny?
Mam takie doświadczenie. Mój ojciec umierał na raka. Gdy nie jadł już od dwóch dni, owładnęła mnie myśl, że muszę jeszcze coś zrobić. Zaufany lekarz zdołał jednak wytłumaczyć mi, że nawodnienie organizmu w agonii obciąży tylko gasnące już serce. I że lepiej zrobię, zapewniając choremu ojcu maksymalny komfort przeżycia ostatnich dni. Zdarza się, że uporczywa terapia może nieco przedłużyć życie, pytanie jednak, czy przedłużać je kosztem jakości.
rozmawiała Ewelina Pietryga
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95