Na czym polegała?
To był szacunek do warsztatu rodziców. W pracowni nie wolno było niczego dotykać, niczego zabierać. Oczywiście, nie zawsze udawało się nas upilnować. Kiedy miałam może cztery lata, domalowałam coś wszystkim paniom z kobiecych aktów, które malowała wtedy mama. Złapali mnie i już wiadomo było, że dziecko do pracowni nie wchodzi.
Później moim marzeniem było posiadanie własnej sztalugi. I dostałam ją na święta, w wersji mniejszej, dziecięcej, ale bardzo się cieszyłam. Rodzice zawsze kupowali nam materiały plastyczne. W liceum dostałam od taty zamknięte w słoiczkach temperowe farby. Dopiero na studiach zobaczyłam, że jeden mały słoiczek kosztuje 25 zł. Ja dostałam ich od niego jakieś 50.
Tato zresztą podbierał mi brązowe i czarne pisaki. Lubił projektować, szkicować różne rzeczy, dlatego zawsze te mazaki znikały z mojego zestawu. Denerwowałam się, ale to też było urocze.
Czyli rodzice chcieli, żeby poszła pani w ich ślady?
Wręcz przeciwnie. Ani mnie do tego nie namawiali, ani nie zachęcali. Tato wcale nie chciał, żebym szła na akademię. Mówił, że na takich studiach trzeba bardzo uważać.
Na co?
Najważniejszą rzeczą w moim malarstwie, jakiej musiałam się nauczyć w akademii, nie była wcale technika malarska, ale bycie odpornym na sugestie innych.
Podpowiedzi wcale nie muszą być złe.
W malarstwie bardzo ważne jest słuchanie mistrzów. Ale dla artysty ważne jest też to, żeby słuchał siebie, był niezłomny w swojej twórczości. Trzeba mieć pancerz. Udało mi się go zbudować i teraz bardzo pomaga mi w mojej pracy.
Jak się go buduje?
Przede wszystkim nie do końca przejmowałam się tym, co mówili mi profesorowie. Ich korekty nieraz były tak subiektywne, że po prostu rodził się we mnie artystyczny bunt. Nie zgadzałam się też z ich podejściem do pracy. Bo ja dużo pracuję i to może niepokoić. Jeden z wykładowców zwrócił mi na to uwagę. Pracowitość powinno się raczej szanować, niż uważać, że jest z kimś coś nie tak. Każdy artysta ma inny temperament i niektórzy ludzie malują jeden obraz na rok, a inni malują 50.
A pani ile ich maluje?
Nie liczę. Praca jest mną, a ja pracą. To jest bardzo interesujący, ale i trudny zawód. Zaraz po studiach robiłam wszystko, żeby móc wytrwać w malarstwie i utrzymać się z niego.
Jednak pierwszą indywidualną wystawę miała pani dopiero w 2011 roku – pół roku po uzyskaniu dyplomu.
Dawniej zasada była taka: student powinien poszukiwać swojego stylu, a po studiach zorganizować pierwszą wystawę. Ale za moich czasów zdarzało się, że rówieśnicy już na czwartym roku studiów mieli swoją pierwszą wystawę indywidualną, zaczynali współpracę z galeriami. Ja natomiast czekałam – nie wiem, czy chciałam się w ten sposób zbuntować, czy po prostu zrobić coś inaczej niż wszyscy.
W tamtym czasie podziwiałam francuskiego malarza Balthusa i on twierdził, że pojęcie artysty jest przesadzone. Mówił, że malarz powinien być przede wszystkim dobrym rzemieślnikiem, a ta cała otoczka wokół niego to nie jest najważniejsze. Wtedy też przyjaźniłam się z muzykami z akademii muzycznej i widziałam, jak oni szlifowali swój warsztat. Nie mogli w tym nikogo okłamać. Jeśli nie ćwiczyli, to nie zagrali. Tymczasem malarze to potrafią, mogą imprezować, opuszczać zajęcia z rysunku, a później zostać np. artystą konceptualnym. Jak ktoś nie potrafił namalować głowy czy ręki albo nie wiedział, jak zmieścić całą postać na papierze, to po jakimś czasie zaczynał rysować abstrakcję. Oczywiście nie dewaluuję pojęcia abstrakcji, bo myślę od razu o Pablu Picassie, który z genialnym rysunkiem, perfekcyjną linią doszedł w końcu do niej.
Rozmawiamy w krakowskiej pracowni, którą dzieli pani z mamą.
Malujemy do siebie plecami – tak, żeby nie patrzeć sobie na płótna i żeby sobie nie przeszkadzać. I choć obie zajmujemy się malarstwem figuratywnym, czyli malowaniem postaci ludzkiej z ukrytą symboliką, historią, to jednak mamy zupełnie inny styl, inny temperament. Mama jest przykładem malarza, który potrafi nawet przez sześć lat pracować nad jednym obrazem. Ja czasami posiedzę nad obrazem rok, dwa lata, a czasami trzy miesiące. W tej naszej pracowni stykają się więc dwa światy malarskie – jeden jest dojrzały, spokojniejszy, a drugi wręcz nadpobudliwy. Młodym brak doświadczenia dodaje odwagi i energii.
Ale też odbiera cierpliwość.
Bywa, że kiedy mama siedzi przy jednym obrazie, mnie zdarza się wymienić już trzeci lub czwarty na sztaludze. I ona wtedy mówi, że też musi już skończyć swój, i bierze się do kolejnego. Z kolei ja od czasu do czasu spoglądam na mamę. Widzę jej cierpliwość, skrupulatność i też decyduję się dłużej posiedzieć przy swoim obrazie.
Samodzielna artystka, rozpoznawana na rynku – a maluje z mamą?
Ależ ja mam wielkie szczęście, że mam taką cudowną mamę, która na dodatek też jest malarką i od której mogę się tyle nauczyć. Dla mnie każdy dzień, który z nią spędzam, jest wielką wartością.
Podbierają sobie panie farby?
(śmiech) Ja się do tego nie przyznaję, choć jestem o to nieustannie oskarżana.
Katarzyna Karpowicz (ur. 1985) jest absolwentką krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zajmuje się malarstwem figuratywnym. Jej prace można zobaczyć m.in. w Muzeum Sztuki Współczesnej w Gdańsku. Córka dwojga malarzy: Sławomira Karpowicza, zmarłego w 2001 r. wykładowcy ASP, i Anny Karpowicz-Westner. Od lat zajmuje czołowe miejsca w rankingu Kompas Młodej Sztuki tworzonym przez „Rzeczpospolitą". W ostatniej edycji, w 2018 r., zajęła drugie miejsce, o włos przegrywając z Bartoszem Kokosińskim. Ranking powstaje na podstawie rekomendacji szefów oraz właścicieli galerii publicznych i komercyjnych, krytyków sztuki, kuratorów wystaw, którzy wskazują nazwiska artystów przed 35. rokiem życia mających szansę na odniesienie sukcesu na rynku sztuki.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95