Nieufni, sprytni, samotni

W Ameryce nie brak Polaków, którzy odnieśli sukces, ?ludzi zamożnych, liderów w różnych dziedzinach życia. ?Prawda jest jednak brutalna: w Waszyngtonie mało kto ?liczy się z Polonią.

Publikacja: 12.07.2014 01:21

Chicagowska prosperity: już była

Chicagowska prosperity: już była

Foto: Plus Minus, Andrzej Bogacz Bogacz Andrzej

Red

Jeremi Zaborowski z Chicago



Podróżując po Ameryce, naprawdę trudno się nie natknąć na kogoś, kto oficjalnie jest tu zwany Polish American, czyli na Amerykanina polskiego pochodzenia. Ostatnio, przemierzając autostradą stan Indiana, musiałem się zatrzymać w hotelu, jednym tych, jakich dziesiątki, a może setki przy każdej z autostrad, nieopodal miasteczka liczącego 3 tysiące mieszkańców, jakieś 270 km na wschód od Chicago. Gdy pani w recepcji zobaczyła nazwisko, uśmiechnęła się i zaczęła mówić po polsku.



Okazało się, że pani Teresa jest w okolicy jedyną Polką, przeprowadziła się 22 lata temu z Chicago razem z dziećmi. Od tamtej pory pracowała ciężko, czasem na dwa etaty, ale trzech synów wyszło na ludzi. Dwóch jest lekarzami, ostatni, najmłodszy, został najlepszym studentem w całym stanie w swoim roczniku. Jednym słowem, wszyscy trzej mają miejsce w 3-procentowej elicie Ameryki, wśród ludzi z tytułami doktorskimi, prawników, lekarzy i posiadaczy dyplomu MBA, najbardziej fachowych i najlepiej opłacanych. Kolejne trzy polskie nazwiska, których posiadacze – oderwanie od polskich skupisk ma swoją cenę – najpewniej bezpowrotnie stracili kontakt z językiem i z Polską.



Takich losów w Ameryce są setki, tysiące. Właściwie codziennie można spotkać ludzi, którzy mieli polskich rodziców, dziadków albo żony czy mężów, lub którym zostały tylko dziwne końcówki „cki" czy „ski" w nazwiskach.

Dziesięć milionów?

Jaka jest współczesna Polonia? Na pewno różnorodna, jak cała Ameryka. Różne są kryteria podziałów, od mechanicznych, takich jak miejsce zamieszkania, aż po najbardziej konkretne, np. używanie (lub nie)  języka polskiego  w domu rodzinnym, a w związku z tym jego dobra znajomość. Inne ważne rozróżnienie to „Polish Americans" (to ci, którzy podjęli decyzję o asymilacji, czyli zamieszkaniu na stałe, ze wszystkimi tego konsekwencjami) i „przybysze z Polski", czyli ludzie, którzy pozostają w USA czasowo (najczęściej decydujący się na powrót do kraju „na emeryturę").

Według opracowania amerykańskiego urzędu statystycznego z 2012 r. w USA żyje od 9 mln 365 tys. do 9 mln 530 tys. osób o polskim pochodzeniu, co stanowi jakieś 3,2 proc. całej populacji. Według rządowych statystyk tylko 500 tys. urodziło się w Polsce, ale te akurat dane wydają się zaniżone: może to wynikać z faktu, że wielu Polaków to tzw. ludzie o nieudokumentowanym statusie, głównie pozostający w Ameryce pomimo wygaśnięcia wiz wjazdowych. Według cytowanego spisu aż 91,3 proc. osób polskiego pochodzenia używa wyłącznie języka angielskiego: czyżby tylko co dziesiąty posługiwał się na co dzień językiem polskim? Struktura zatrudnienia (80 proc. osób polskiego pochodzenia pracuje w sektorze prywatnym, 14 proc. jest zatrudnionych w rządzie i administracji, 5,6 proc. prowadzi własne interesy) to prawie idealne odwzorowanie średniej krajowej. Średnia zarobków na gospodarstwo domowe wynosi 63 014 dolarów – to o 12,7 tys. więcej niż średnia krajowa, a więc jest dużo lepiej, niż się powszechnie uważa.

70 procent Amerykanów polskiego pochodzenia zamieszkuje w dwóch rejonach. Środkowy Zachód obejmuje stany Illinois (gdzie znajduje się Chicago), Wisconsin, Michigan i Ohio. Drugie duże skupisko to szeroko pojęta aglomeracja nowojorska, czyli stany Nowy Jork i New Jersey – aż po Pensylwanię.

Polski trójkąt

W dużych skupiskach Polonii – jak w kilku dzielnicach Chicago i wianuszku miasteczek je otaczających, na nowojorskim Greenpoincie czy w miasteczkach w stanie New Jersey po drugiej stronie rzeki Hudson – życie polskie toczy się właściwie w trójkącie: polska parafia, polskie szkoły sobotnie oraz polskie sklepy i biznesy. Parafie, często powstałe jeszcze w XIX wieku, są ośrodkami spajającymi Polonię, bo oprócz czynności religijnych zwykle prowadzą szkoły sobotnie, gdzie trwa walka o zachowanie języka polskiego. Kiedy ich rówieśnicy odpoczywają, polskie dzieciaki uczą się języka, historii i zwyczajów kraju przodków. Parafie i szkoły to też dziesiątki pikników i imprez charytatywnych – stały element sezonu od maja do końca wakacji. Polskie sklepy i biznesy nie tylko zapewniają usługi i towary, są także jednym wielkim biurem kontaktowym.

Są również media. Cztery gazety codzienne – chicagowski „Dziennik Związkowy" oraz „Nowy Dziennik", „Superexpress" i „Polska Gazeta" w Nowym Jorku. W Chicago i okolicach króluje też radio: są aż cztery polskie rozgłośnie radiowe, w tym pierwsza – działająca od czerwca – stacja nadająca na falach FM. Są wreszcie dwa silne ośrodki maryjne, które mają niebagatelny wpływ na podtrzymywanie tradycyjnej polskości, choćby poprzez pielgrzymki czy uroczystości gromadzące tysiące ludzi: Chicago ma „swoje" sanktuarium w Merrilville w stanie Indiana, a Wschodnie Wybrzeże „amerykańską Częstochowę" w Doylestown w Pensylwanii.

Ale jeśli przyjrzeć się bliżej, to te archipelagi polskości na amerykańskiej ziemi zdają się kurczyć. Widać to zwłaszcza w tradycyjnych, jeszcze XIX-wiecznych skupiskach Polonii. Upadek potęgi miasta Detroit, niegdyś symbolu amerykańskiej motoryzacji, dziś oficjalnie  w stanie bankructwa, zubożył i rozproszył Polaków ze stanu Michigan. W Chicago tradycyjnie Polska dzielnica Jackowo jest już tylko wspomnieniem dawnej świetności. Kiedyś Polacy posiadali na własność budynki przy kilku przecznicach biegnącej przez dzielnicę ulicy Milwaukee. Symbolem polskiego Jackowa był Tadeusz Kowalczyk – do jego restauracji Orbit zaglądali wszyscy ważni politycy z Illinois: trafił tam nawet starający się o prezydenturę George Bush starszy.

Ostatnim akordem świetności był ślub Kowalczyka z Violettą Villas w 1988 roku, z trwającym pięć dni weselem na 1,5 tys. gości i przejazdem odkrytym samochodem przez polską dzielnicę. Dzisiaj w budynku dawnej restauracji mieści się bank, a na ulicy Milwaukee nieliczne polskie sklepy giną w żywiole hiszpańskojęzycznej ludności. Bogatsi Polacy wynieśli się na przedmieścia, sporo tych biedniejszych wróciło do Polski po kryzysie 2008 r.

W Chicago naturalne ruchy migracyjne (ucieczka tych, którzy się dorobili, na spokojniejsze przedmieścia) nakładają się na słabnięcie największej polonijnej instytucji: Związku Narodowego Polskiego (PNA), organizacji samopomocowej oferującej ubezpieczenia na życie, podpory Kongresu Polonii Amerykańskiej. Marazm i brak pomysłów na rozwój zachwiały finansową podstawą organizacji. – Rozpoczęła się agonia, tam absolutnie nie ma kasy – powiedział mi dobrze zorientowany w sytuacji rozmówca z Chicago. Bank PNA został postawiony w stan upadłości, trwa wyprzedaż aktywów, m.in. budynku na nowojorskim Manhattanie, gdzie mieściła się siedziba Instytutu Józefa Piłsudskiego. Jeśli dodać do tego kurczenie się części polskich parafii, zanikanie polskiej obecności w samym Chicago wydaje się nieuchronnym procesem. Polonijne życie zdaje się wynosić na południowe czy północne przedmieścia, gdzie jest nawet kilkanaście miasteczek rządzonych przez burmistrzów z polskimi korzeniami.

Trochę podobny proces ma miejsce w innym bastionie polskości, na Greenpoincie w nowojorskiej dzielnicy Brooklyn. Przez dziesiątki lat było to pierwsze miejsce zameldowania dla tysięcy przylatujących do Nowego Jorku emigrantów z Polski.  Obecnie tu też rzuca się w oczy znaczący odpływ Polaków. Ale w tym wypadku to raczej wynik sukcesu ekonomicznego dzielnicy. Kiedyś uważany za kiepskie miejsce do mieszkania Greenpoint stał się modny wśród nowojorskich hipsterów i yuppies. Ceny domów i wynajmu znacznie wzrosły: w efekcie  wielu wynajmujących mieszkania Polonusów po prostu musiało się wyprowadzić. Zyskali za to polscy właściciele nieruchomości, z których wielu stało się  milionerami.

Pusty notatnik

Mimo istnienia mitycznych 10 milionów Amerykanie polskiego pochodzenia mają bardzo nikłe wpływy polityczne. Widać to na szczeblu lokalnym. Chicago uważane jest powszechnie za „drugie po Warszawie polskie miasto" w świecie. W hrabstwie Cook, w którego granicach leży Chicago, mieszka jakieś 700 tys. naszych rodaków, ale tutejsi Polacy nie mają swojego przedstawiciela ani w Kongresie USA, ani w Kongresie stanowym, ani bodaj w 50-osobowej radzie miasta.

Podobne zjawisko rzuca się w oczy w stolicy. Można by wprawdzie z mikroskopem w ręku szukać polskiej krwi w żyłach obecnego sekretarza obrony Chucka Hagela, odwoływać się do korzeni senator Barbary Mikulski czy brać za dobrą monetę coraz rzadziej padające deklaracje wiceprezydenta Joe Bidena, że tak naprawdę powinno się na niego wołać „Bajdenski", ze względu na zażyłość z Polakami. Prawda jest jednak dość brutalna: w waszyngtońskich kuluarach mało kto się liczy z Polonią. Przykład? W lutym br. z okazji tzw. dnia etnicznego 30-osobowa delegacja Polonusów wzięła udział w spotkaniu z szefem personelu Białego Domu. Sprawę wiz zbyto, w drugiej części spotkania zaś uraczono polską delegację wystąpieniami specjalistów od północnej Europy i  Rosji. Przedstawiciele Białego Domu wydawali się nieprzygotowani do spotkania: jedna z urzędniczek na pytanie „Czy usłyszymy coś o Polsce?" roześmiała się z zakłopotaniem, po czym odpowiedziała: „O Polsce nie mam nic w notatkach".

Polonia nie potrafi wytworzyć silnego środowiska, znaleźć wspólnego języka, gromadzić środków finansowych potrzebnych do stworzenia poważnego lobby – twierdzi Tomasz Bagnowski, dziennikarz z wieloletnim stażem, były redaktor naczelny „Nowego Dziennika", a dzisiaj twórca portalu GreenpointPL.com. Ale to tylko część prawdy: kłopot w tym, że Polacy po prostu nie głosują i amerykańscy politycy doskonale o tym wiedzą. – Tutaj nawet jak się idzie do radnego, sekretarka przed początkiem rozmowy sprawdza powszechnie dostępne dane: do jakiej partii deklarujesz przynależność, czy w ogóle głosujesz i w jakich wyborach? Jeśli jesteś bierny, radny nie będzie tracił czasu, bo jaki z tego będzie miał pożytek? – tłumaczyła mi swego czasu Anna Góral, kandydatka na radną w Chicago. Obowiązuje bowiem prosta zasada: ty głosujesz na mnie, ja ci pomagam.

Jeśli zatem z danych wynika, że głosuje nie więcej jak kilka procent polskiej społeczności, nikt nie będzie sobie zawracał głowy kampanią: lepiej się skupić na wyborcach pochodzenia latynoskiego, których statystycznie jest kilka razy więcej. Właśnie trwa kampania wyborcza przed listopadowymi wyborami na gubernatora stanu Illinois. Czy pojawiły się jakieś polskie wątki w kampanii gubernatora-demokraty i jego rywala-republikanina? Żadnych.

„Amerykanie polskiego pochodzenia" nie stanowią zwartego bloku wyborczego, więc nikt się o nich nie stara. Nie ma mowy o spotkaniach w Białym Domu z prezesem lub zarządem Kongresu Polonii Amerykańskiej, jak to miało miejsce za Ronalda Reagana czy nawet Billa Clintona. Przyczyną jest być może również brak nośnych postulatów. Powraca żądanie zniesienia wiz dla obywateli RP, ale trudno je zaliczyć do poważnych kwestii politycznych: to raczej gest, który miałby poprawić polskie saamopoczucie.

Ale nawet tak błahej rzeczy (chodzi o prawo wjazdu na okres do 90 dni jako turysta) nie da się załatwić od lat: prezydent Obama niespecjalnie się przejmuje działaniami w Kongresie.

Chorzy na PRL

Skąd ta polityczna bierność ludzi, którzy przecież potrafią odnosić sukcesy „na swoim"? Bagnowski sugeruje ciekawe rozwiązanie: – Brak nam wzajemnego zaufania. To zawleczona z PRL podejrzliwość i skłonność do doszukiwania się niezbyt czystych zamiarów. Powszechna w komunizmie nieufność, nierozliczone krzywdy, złamane życiorysy z czasu PRL, szukanie tajemnic z mrocznej przeszłości paraliżują wiele poczynań – tłumaczy. Inny rozmówca już anonimowo dodaje, że duża część polonijnej społeczności reprezentuje „krzykactwo" i „prymitywizm polityczno-społeczny". – Ci ludzie to sfrustrowani imigranci, a tacy się z reguły słabo asymilują – ocenia.

Rzeczywiście, PRL-owska mentalność kładzie się cieniem na postępowaniu wielu naszych rodaków. Znany styl cwaniactwa, korzystanie z każdej okazji do obejścia prawa i lekceważenie państwa, przejmują kolejne pokolenia – od pobierania świadczeń dla bezrobotnych przy jednoczesnym dorabianiu na czarno po mężatki udające samotne matki z dziećmi, bo tak łatwiej zdobyć świadczenia. Są tacy, którzy „zimują" na zasiłku dla bezrobotnych, czekając z zatrudnieniem się na cieplejsze dni. Wykorzystywanie rodaków bez znajomości języka i miejscowych warunków,  zatrudnianie ich na czarno i płacenie głodowych stawek to normalna praktyka polskich firm budowlanych czy sprzątających. Kiedy opowiadam moim amerykańskim przyjaciołom o innych polskich wynalazkach – takich, jak pobieranie przez agencje zajmujące się pośrednictwem pracy pieniędzy od pracodawców i zatrudnionych jednocześnie czy „odsprzedawanie domków" (podnajem powierzchni do sprzątania, popularny wśród sprzątających) – otwierają oczy ze zdumienia.

Jednocześnie jednak nikt nie potrafi się tak mobilizować jak Polonusi. Bierność znika, gdy chodzi o działania charytatywne. – Ludzie się aktywizują, gdy dzieje się krzywda. Organizacja You can be my angel, pomagająca dzieciom z Polski, zorganizowała piknik: przyszło z półtora tysiąca osób, całą sumę potrzebną na ratowanie dziecka, 60 tys. dolarów, zebrano na jednej imprezie. I te pieniądze w kilka dni później znalazły się na koncie w Polsce – opowiada Sławek Budzik, szef chicagowskiego Radia Deon. – To naprawdę cudowna działalność,  bo jednoczy. Nieważne czy głosujesz na republikanów czy demokratów, czy jesteś z południa Chicago, zamieszkanego przez górali, czy z północy miasta. To najpiękniejsza twarz Polonii.

Takich inicjatyw można wymieniać dziesiątki w samym Chicago – po czym dodać do nich działalność różnego rodzaju stowarzyszeń regionalnych zbierających co roku dla krajanów w Polsce dziesiątki tysięcy dolarów, z których finansowana jest budowa kościołów i szkół.

W Ameryce cenią człowieka

A jednak, mimo nieco przyblakłej sławy, Ameryka wciąż przyciąga nowych imigrantów z Polski. Co kusi ludzi młodych mających już przecież możliwość wyjazdu i zarabkowania w krajach Unii Europejskiej? Trzydziestokilkuletnia Joasia z Nowego Jorku przekonuje, że amerykański mit wciąż jest żywy, że „tu się żyje lepiej i łatwiej". A poza tym po siedmiu latach od otwarcia rynku pracy w Wielkiej Brytanii i Irlandii oba kraje „się nasyciły". Żyć jeszcze można, ale odłożyć już nie – Ukraińcy oraz przybysze z Bułgarii i Rumunii są jeszcze tańsi od Polaków...

Mit żyje i ma się dobrze dzięki kilku prostym zasadom, które wciąż obowiązują w Ameryce. Większość przekonana jest, że „jeśli robisz coś dobrze, grasz zgodnie z regułami, odniesiesz sukces". Że nie ocenia się nikogo pochopnie ze względu na pracę, jaką wykonuje, bo Ameryka to kraj „drugich, trzecich, kolejnych szans". Liczy się tylko to, jak wykonujesz swoje obowiązki tu i teraz, bo przecież w Ameryce prawie każdy „jest skądś". Wydaje się, że Polacy w takim środowisku – zwłaszcza ci, których uwierała powszechna w PRL nieuczciwość i konieczność kombinowania – czują się jak ryby w wodzie, bo potrafią pracować i są ambitni.

– Przyjechali do kraju zasad, państwa dobrze zbudowanego od szczebla lokalnego. W Ameryce ceni się dobrych fachowców. Zauważ, że jeśli tutaj ktoś jest dobry w jakiejś dziedzinie, to się go nie zakopie, ale wyrazi uznanie – mówi Tomasz Bagnowski.

W tych słowach jest dużo racji. Okazuje się, że Polacy przeniesieni do „dobrze poukładanego kraju zasad" potrafią sobie radzić. I, co ważne, potrafią się dzielić tym sukcesem z bliskimi, a czasem po prostu potrzebującymi z Polski: kilka lat temu NBP oceniał, że wysokość prywatnych przekazów z USA do Polski sięga rocznie blisko pół miliarda złotych. Gdyby jeszcze znaleźli się liderzy...

Jeremi Zaborowski z Chicago

Podróżując po Ameryce, naprawdę trudno się nie natknąć na kogoś, kto oficjalnie jest tu zwany Polish American, czyli na Amerykanina polskiego pochodzenia. Ostatnio, przemierzając autostradą stan Indiana, musiałem się zatrzymać w hotelu, jednym tych, jakich dziesiątki, a może setki przy każdej z autostrad, nieopodal miasteczka liczącego 3 tysiące mieszkańców, jakieś 270 km na wschód od Chicago. Gdy pani w recepcji zobaczyła nazwisko, uśmiechnęła się i zaczęła mówić po polsku.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi