Podpisana w piątek wieczorem przez prezydenta nowelizacja kodeksu karnego zaostrzająca kary za najcięższe przestępstwa wywołała lawinę emocji i krytyki. Stanowczy sprzeciw zgłaszały środowiska naukowe, które nie widzą w takim podejściu skutecznego sposobu na walkę z przestępczością. Surowe kary nie odstraszają, ten argument podnoszony jest od lat. Bezskutecznie.
Zmiany w kodeksie karnym to tani, niewymagający nakładów budżetowych sygnał władzy dla społeczeństwa: dbamy o wasze bezpieczeństwo. Kto wystąpi przeciwko waszemu życiu bądź zdrowiu, zostanie bezwzględnie ukarany. A kara dla niego odstraszy też potencjalnych sprawców.
Czytaj więcej
Nie ma już mowy o resocjalizacji i wychowaniu. Sprawca ma się bać. Nowe będą dyrektywy sankcji.
Ukształtowana na początku lat 90. XX wieku dominująca szkoła prawa karnego w Polsce zmierza w innym kierunku, odrzucając radykalny odwet. Daje miejsce na odkupienie win i próbę resocjalizacji. To liberalne podejście było odpowiedzią na represyjne prawo karne PRL, z utrzymywaną jeszcze do 1995 r. karą śmierci. Tworzone w ten sposób kodeksy tworzyły przestrzeń dla surowych kar, ale też obiecywały przestępcom, że dostaną szanse na poprawę. Sędziom dawały z kolei większą swobodę w wymierzaniu kar.
Prawica, dla której dogmatem jest surowe karanie, próbowała zmian kilka razy. W 2001 r. i w latach pierwszych rządów PiS (2005–2007) weszła w ostry spór ze środowiskami prawniczymi. Zmian w kodeksach nie udało się wtedy przyjąć. Chociaż wkraczający na główną polityczną scenę ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro był tego bardzo blisko. Na ostatniej prostej radykalny kodeks trafił do kosza wskutek przerwania kadencji Sejmu w 2007 r.