Kampania znak pokoju czy znak wojny?

Kampania medialna „Tygodnika Powszechnego", „Znaku" i „Więzi" przedstawiła katolików jako zbrodniarzy prześladujących homoseksualistów. Taka wizja brutalnie odwraca porządek moralny – pisze publicystka.

Aktualizacja: 20.09.2016 07:59 Publikacja: 18.09.2016 19:56

Liberalni katolicy wdali się w dialog ze środowiskami, które są wobec Kościoła wrogie i chcą mu narz

Liberalni katolicy wdali się w dialog ze środowiskami, które są wobec Kościoła wrogie i chcą mu narzucić swoje stanowisko – uważa autorka

Foto: Fotorzepa, Danuta Matloch

Czego domagają się środowiska, które uruchomiły za pomocą potężnych środków finansowych medialną kampanię reklamową, która ma rzekomo zmienić nastawienie osób wierzących do ludzi odmiennych orientacji seksualnych? Czy jest to batalia o tolerancję i zwykłą ludzką życzliwość, której rzekomo brakuje katolikom, czy raczej o to, by naruszyć same fundamenty tradycyjnej wiary?

Ziarna rewolucyjnej zmiany

Wiara oparta na znajomości Dekalogu i dogmatów Kościoła była zawsze przez tzw. postępowych katolików, skupionych wokół „Tygodnika Powszechnego", „Znaku" i „Więzi", traktowana z podejrzliwością. Wielokrotnie można było od nich usłyszeć: naprawdę nie macie wątpliwości? Jesteście pewni? To znaczy, że jesteście fundamentalistami, pysznymi i zadufanymi, ludźmi potencjalnie niebezpiecznymi. Takich trzeba się strzec, trzeba ich izolować. Świat idzie z postępem, wszystko się zmienia, życie dyktuje nowe prawa, nie można tkwić w zaśniedziałych okopach.

Od tego już tylko krok, by wmawiać katolikom, że nie tylko są nudziarzami, ale nie lubią ludzi, nie znoszą „inności", „różnorodność" napawa ich lękiem i w rzeczy samej „są przepełnieni nienawiścią".

Można to wszystko rozgrywać na różnych instrumentach, z wykorzystaniem bardzo szerokiego rejestru subtelnych fal. Wzbudzając w katolikach niepokój co do tego, czy wierzą oni w sposób prawidłowy, można skutecznie zasiać ziarna rewolucyjnej zmiany.

W czasach PRL środowiska tzw. Kościoła otwartego z Warszawy i Krakowa angażowały się w wiele przedsięwzięć, które – lansowane zawsze jako kampanie intelektualne, przy udziale profesorów i doktorów – miały jako zasadniczy cel „poprawienie" myślenia ludzi tradycyjnie wierzących. Chodziło w nich na przykład o rzecz tak nie błahą jak zaakceptowanie przez katolików ustroju politycznego narzuconego przez Sowietów, o zasianie nieufności wobec hierarchii Kościoła, zwłaszcza ukazanie kardynała Stefana Wyszyńskiego jako szkodnika interesu publicznego, którego twarda postawa wobec komunistów ociera się o absurd, czy o przedstawienie kultu maryjnego jako żałosnego reliktu, oazy fanatyzmu i zaściankowości. Także o sprzeciw wobec „rygoryzmu moralnego" duchowieństwa, o rezerwę wobec tradycyjnej dyscypliny kościelnej, rozluźnienie obyczajów. O powolne, krok po kroku, przyjęcie nowej moralności, która nie sprzeciwia się rozwodom, antykoncepcji, edukacji seksualnej w szkołach i aborcji.

A dziś, wykorzystując dwuznaczność wypowiedzi niektórych wysokich hierarchów Kościoła europejskiego, w tym nieoficjalne napomknienia samego Ojca Świętego, znaleziono okazję do czynienia kolejnego wyłomu – zmiany stosunku wierzących do przedstawicieli „odmiennych orientacji seksualnych".

W prezentowanym w ten sposób, bardzo konsekwentnym liberalnym myśleniu, którego przy najlepszej woli nie sposób nazwać katolickim, odmienność, tak jak różnorodność i zmienność, jest sama w sobie wartością. Jest atrakcyjna, bo jest nowa, świeża. Jest cenna, bo przeciwstawia się „stagnacji", „nudzie" i „skostnieniu".

Dziwaczni i pokręceni?

Kampania medialna, której chwytliwy symbol stanowi uścisk dłoni oplecionej różańcem i ręki zadeklarowanego, jak wskazuje tęczowa bransoletka, homoseksualisty, to kolejne ogniwo w łańcuchu działań, których genezę opisał mistrzowsko Fiodor Dostojewski w „Biesach".

Jakie padają argumenty? Jestem odmienny, jestem wyrzutkiem. Szydzę z waszych przekonań, pluję na waszą kulturę, tradycję, wiarę, obyczaje. Biją mnie, tępią, kamienują. Jestem biedny, jestem ofiarą, jestem prześladowany. Trzeba mnie chronić. Trzeba się mną zaopiekować. To wy, ludzie wierzący jesteście najbardziej winni. Musicie mnie uznać. Jestem taki sam jak wy, mam takie same prawa. Dokąd będziecie mnie omijać, straszyć mną dzieci, nie zapraszać mnie do domu, nie ściskać się ze mną, nie manifestować publicznie, że mnie kochacie, będzie ciążyć na was okrutne piętno zdrajcy ludzkości i wroga wolności.

W ten sposób cały porządek moralny zostaje odwrócony. To ludzie wierzący mają się tłumaczyć ze swoich przekonań i zachowań. To oni mają się bać, że „nie są tacy jak wszyscy", ale jacyś dziwaczni, pokręceni.

Co zaś mówi dzisiejszy Katechizm Kościoła katolickiego?

„Tradycja, opierając się na Piśmie świętym, przedstawiającym homoseksualizm jako poważne zepsucie (...). zawsze głosiła, że »akty homoseksualizmu z samej swojej wewnętrznej natury są nieuporządkowane« (Kongregacja Nauki Wiary, dekl. Persona humana, 8). Są one sprzeczne z prawem naturalnym; wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane". Ale zaraz w następnym punkcie czytamy: „Pewna liczba mężczyzn i kobiet przejawia głęboko osadzone skłonności homoseksualne. Skłonność taka, obiektywnie nieuporządkowana, dla większości z nich stanowi trudne doświadczenie. Powinno się traktować te osoby z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. Powinno się unikać wobec nich jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji. Osoby te są wezwane do wypełniania woli Bożej w swoim życiu i – jeśli są chrześcijanami – do złączenia z ofiarą krzyża Pana trudności, jakie mogą napotykać z powodu swojej kondycji". Oraz: „Osoby homoseksualne są wezwane do czystości. Dzięki cnotom panowania nad sobą, które uczą wolności wewnętrznej, niekiedy dzięki wsparciu bezinteresownej przyjaźni, przez modlitwę i łaskę sakramentalną, mogą i powinny przybliżać się one – stopniowo i zdecydowanie – do doskonałości chrześcijańskiej".

A więc, delikatny, ostrożnie sformułowany, ale jednak wyraźnie zauważalny wyłom został dokonany w samym nowym katechizmie, jaki został napisany i wydany po Soborze Watykańskim II. Nie jest to nauka zupełnie jednoznaczna, nie ma tu „tak, tak", „nie, nie". Sami katolicy muszą szukać niesprzecznych wewnętrznie pouczeń, które znajdują w dawniejszych katechizmach, gdzie sprawa przestrzegania szóstego i dziewiątego przykazania przedstawiona jest bez niuansów, zastrzeżeń i relatywizowania winy człowieka, który grzeszy – tylko dlatego, że jest rzekomo „inny", bo taki się urodził. Na tym polega dzisiejszy prawdziwy dramat katolików. Prawdziwy dramat posoborowego Kościoła.

Człowiek, a nie Bóg

Nie można przeoczyć faktu, że w myśl wielu deklaracji hierarchów po Soborze punktem odniesienia Kościoła stał się człowiek, nie Bóg. Niedawno jeszcze na drzwiach wielu świątyń w Polsce można było zobaczyć hasło: „Drogą Kościoła jest człowiek". Człowiek z całym bagażem jego słabości. Właśnie dlatego, by ten „nowy dogmat" wtłoczyć do głów katolików posoborowi teologowie i hierarchowie z wielką energią przystąpili do tworzenia nowych koncepcji i pojęć przysłaniających katolicką doktrynę, której Kościół bronił i którą pogłębiał przez dwa tysiąclecia. Nauczanie Kościoła pozostaje bowiem ze swojej istoty, jako pochodzące od Boga i Jego objawienia, niezmienne.

Amerykański pisarz i publicysta John Vennari jako przykład tej „nowej nauki" wskazuje „dychotomię pomiędzy »cywilizacją miłości« (dobrzy), a »kulturą śmierci« (źli)". Podkreśla on, że zarówno te terminy, jak i ekumeniczna ideologia, którą one wyrażają, „są całkowicie obce katolickiej teologii" i stanowią przejaw radykalnego zerwania z katolickim nauczaniem.

Kościół aż do Soboru nauczał w sposób jednoznaczny, że to nie starcie „zdrowej świeckości", „dobrej cywilizacji", np. moralnego porządku społecznego i rodzinnego z chaosem zachowań agresywnych, dewiacyjnych i niszczących jest główną osią konfliktu dobra ze złem, ale niezgoda między Królestwem Bożym a państwem szatana, co zawarł w swej nauce św. Augustyn. „Termin »Kościół« posiada ścisłe znaczenie, nieprzystające do żadnego innego ciała religijnego" – przypomina Vennari.

To nie „znak pokoju" jest więc szansą dla ludzi będących w sposób obiektywny poza Kościołem – bo wyznających jakąś inną religię, odwracających się od Boga czy odrzucających Jego przykazania – ale ich nawrócenie. Czyli przejście z jednego królestwa do drugiego. Osobisty wybór duchowych dóbr, jakie pozostawione są do dyspozycji Kościoła, albo ich świadome odrzucenie decyduje o przyszłości człowieka.

Sobór Watykański II ze swoją ideą i praktyką ekumenizmu i dialogu międzyreligijnego spowodował, że tradycyjna nauka Kościoła o nieprzekraczalnej przepaści między dwoma królestwami została zmarginalizowana, jako stojąca na przeszkodzie ku porządkowi społecznemu, który zapowiada idea równości różnych religii. Właśnie wtedy zaczęła triumfować fałszywa dychotomia: „cywilizacja miłości" versus „kultura śmierci".

Do tej pierwszej można należeć bez względu na wyznawaną religię – jak podkreśla Vennari – grunt, by starać się o cnoty moralne u siebie samego oraz w życiu społecznym – a przecież osoby homoseksualne mogą być dobrymi obywatelami, świetnymi pracownikami, altruistami etc. „»Kultura śmierci« jest natomiast w tej wizji dziełem złych ludzi, wrogich życiu sił promujących aborcję i eugenikę, aktywistów homoseksualnych, producentów pornografii oraz ludzi przyczyniających się do wzrostu niesprawiedliwości społecznej i zła w sferze czysto materialnej. »Cywilizacja miłości« jest jednak tylko utopijną mrzonką, zrodzoną przez modernistyczną rewolucję Vaticanum II. Koncepcja ta ma przysłonić prawdziwą dychotomię pomiędzy Królestwem Bożym a królestwem szatana, aby członkowie Królestwa Bożego oraz królestwa szatana bagatelizowali prymat zbawienia, chrztu, łaski uświęcającej, a zamiast tego pracowali wspólnie nad wzrostem wzajemnego zrozumienia i wspólnej służby ludzkości".

Idea „cywilizacji miłości" jest więc ideą panreligijną. Autorzy kampanii ze „znakiem pokoju" w roli głównej w istocie proponują Polakom przyjęcie tej idei w miejsce katolicyzmu.

Nowa teologia

Już w 1910 roku, wobec gwałtownie nasilających się w samym Kościele tendencji modernistycznych (czyli adaptujących w „naukowy" sposób wszystkie herezje, z jakimi Kościół walczył przez dwa tysiąclecia) św. Pius X stwierdził, że nie ma prawdziwej cywilizacji bez cywilizacji moralnej, „(...) a nie może być prawdziwej cywilizacji moralnej bez prawdziwej religii [wiary katolickiej]; jest to udowodniona prawda, fakt historyczny".

Myśl, że do osiągnięcia zbawienia nie jest konieczna przynależność do Kościoła, że wystarczy „dobre życie", niekrzywdzenie bliźnich, tolerancja i miłość, niesienie pokoju społeczeństwu, była główną tezą teologii soborowych ekspertów, tzw. peritusów, m.in. kardynała Henriego de Lubaca i kardynała Yves'a Congara (przed Soborem kościelnego dysydenta), których poglądy w zasadniczy sposób wpłynęły na ostateczny kształt dokumentów soborowych. „Nowa teologia", którą zwalczali z wielką energią wszyscy przedsoborowi papieże, w latach Soboru wychynęła na światło dzienne i została przez niezbyt liczne, ale wpływowe grono hierarchów przywitana z entuzjazmem nie tylko jako zapowiedź odnowy Kościoła, ale początek zjednoczenia ludzkości i zapewnienie skłóconemu politycznie światu trwałego pokoju.

Trzeba podkreślić, że „nowa teologia" kwestionuje rolę Magisterium i jest początkiem projektu tzw. żywej Tradycji (w jej myśli nie jest ważne to, co Kościół głosił zawsze, lecz to, co wynika z dostosowania się do aktualności, do zmienności życia, do „postępu" i wszelkiej „nowości" w świecie myśli i zdarzeń, określanych także mianem „dynamizmu" Kościoła). Proponuje ona nową definicję objawienia jako żywej osoby Chrystusa oraz lansuje odrzucenie porządku nadprzyrodzonego.

Ta ostatnia cecha stanowi wyjście ku koncepcji wyjątkowej godności człowieka – tylko dlatego, że jest on człowiekiem – która osiągnęła niesłychaną popularność w działaniach duszpasterskich i nauczaniu wielu hierarchów. Wraz z umniejszaniem roli Magisterium koncepcja godności człowieka stała się motorem napędowym rozlicznych działań, niejako zastępujących głoszenie doktryny katolickiej, określanych mianem „dialogu". Wszystko jest w tej koncepcji gorsze niż „dialog". Stanowi on cel sam w sobie. „Dialog" ma być powszechny, z chrześcijanami i niechrześcijanami. Wierzącymi i niewierzącymi. W zasadzie ze wszystkimi.

Skoro nie ma Prawdy – bo nie ma Magisterium, a dogmaty podlegają ewolucji (co głosił m.in. kardynał de Lubac), pogląd, który będzie zastępował niezmienną prawdę wyłoni się każdorazowo z dyskusji. Kardynał de Lubac w swoich koncepcjach powracał do XIX-wiecznej koncepcji Maurice'a Blondela, który twierdził, iż Kościół podlega „nieustannym przekształceniom i przeobrażeniom, stając się niejako zaprzeczeniem samego siebie. Żywa Tradycja dnia dzisiejszego była wczoraj piętnowana jako błąd, a dzisiejsza prawda jest tym, co wczoraj uznawano za fałsz".

To właśnie z powodu szerokiego wchłonięcia przez instytucje Kościoła katolickiego tych i podobnych teorii tak szokują dziś tradycyjnych, czyli normalnych katolików wypowiedzi hierarchów, którzy podkreślają konieczność dialogu z niewierzącymi, zamiast ich nawracania, czy szukania porozumienia z innowiercami za cenę porzucenia prawdy o Bogu. Przez ostatnie 20 lat słychać było także nawoływania wcale nie do tolerowania homoseksualistów, bo to jest naturalna i niebudząca kontrowersji postawa każdego wierzącego człowieka, ale uznawania ich sposobu życia za tak samo uprawniony, jak zachowywanie tradycyjnej moralności, pielęgnowanie rodzinności, wychowywanie potomstwa w uznaniu autorytetu ojca i matki, przedłużanie istnienia społeczeństwa.

Wszystko to stało się możliwe w Kościele posoborowym, w którym coraz częściej jego członkowie traktowani są jako Lud Boży, który domaga się „swoich praw", nie zaś rzeczywistość ustanowiona przez Boga, mistyczne Ciało Chrystusa. Kardynał Congar w swoich teologiczno-eklezjalnych interpretacjach przekształcił samo pojęcie Kościoła tak, że stało się ono terminem uniwersalnym, odnoszącym się do dowolnej grupy religijnej. (Stąd wywodzi się koncepcja powszechnego zbawienia. Zbawiać ma w mniemaniu kardynała Congara, jezuity ks. Karla Rahnera i innych teologów już nie przynależność do Kościoła, ale sam fakt, że jest się człowiekiem).

Czy więc w dzisiejszej kampanii polskich liberalnych katolików może chodzić o tolerancję i miłosierdzie? Pomimo wszelkich zbiorowych zapewnień i uroczystych dementi połączonych z biciem się w piersi czołowych przedstawicieli środowisk „Tygodnika Powszechnego", „Znaku" i „Więzi", jest tak jak już pierwszego dnia kampanii w „Gazecie Wyborczej" zadeklarowała psycholog Marta Abramowicz: „Kampania ma na celu zmianę od środka Kościoła rozumianego jako wspólnota wiernych. Liczymy na »rewolucję« wiernych".

Z kolei kardynał Stanisław Dziwisz wydał oświadczenie, w którym napisał m.in.: „W związku z rozpoczętą kampanią społeczną »Przekażcie sobie znak pokoju«, czuję się w obowiązku przypomnieć naukę Kościoła katolickiego na temat homoseksualizmu, ponieważ jest ona ukazywana w sposób rozmyty lub wręcz zmanipulowany". Zdanie to zostało przyjęte z dużą ulgą przez katolików w Polsce.

Wyrwać chwasty

Kardynał Dziwisz oznajmił też: „Kościół w sprawie homoseksualizmu jest cierpliwy i miłosierny dla grzeszników oraz jednoznaczny i nieprzejednany wobec grzechu". Krzepiące słowa. Problem polega jednak na tym, że wpływowe grono modernistów zmanipulowało już 50 lat temu jednoznaczną w kwestiach moralnych i teologicznych naukę Kościoła. Żeby wrócić do dawnych, jasnych w swej prostocie i przejrzystości, dostępnych nawet dla katolika analfabety prawd, trzeba odrzucić cały modernizm znajdujący się w posoborowym nauczaniu Kościoła. Odsiać ziarno od plew. Wyrwać chwasty.

Wtedy „zatroskani intelektualiści" z krakowskich i warszawskich miesięczników, profesorowie i pełna wigoru młodzież różnych „orientacji" nie będą mogli sobie używać na rzekomo nietolerancyjnej katolickiej większości i przypisywać im „homofobii".

Kilka lat temu amerykański publicysta Edwin Faust stwierdził: „Bycie katolikiem oznacza – dziś może bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości – bycie kimś odmiennym, płynięcie zawsze pod prąd, a zanik tej postawy jest wynikiem kapitulacji wielu duchownych wobec popularnych dziś idei. (...) To tak jakby (...) chcieli zanurzyć nas w świecie, który nie podziela naszej wizji rzeczywistości – nie po to, byśmy mogli go nawrócić, ale po to, byśmy mogli się do niego przystosować".

Autorka jest niezależną publicystką. Przeprowadziła wywiad rzekę z premierem Janem Olszewskim „Prosto w oczy". Opublikowała także książki: „Patrząc na kobiety", „Rycerze wielkiej sprawy" i „Powrót pańskiej Polski"

Czego domagają się środowiska, które uruchomiły za pomocą potężnych środków finansowych medialną kampanię reklamową, która ma rzekomo zmienić nastawienie osób wierzących do ludzi odmiennych orientacji seksualnych? Czy jest to batalia o tolerancję i zwykłą ludzką życzliwość, której rzekomo brakuje katolikom, czy raczej o to, by naruszyć same fundamenty tradycyjnej wiary?

Ziarna rewolucyjnej zmiany

Pozostało 98% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Haszczyński: Rok traumy i nienawiści. Palestyńscy liderzy nie potępili Hamasu za 7 października
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kozubal: Dlaczego trzeba bić na alarm
Opinie polityczno - społeczne
Jan Nowina-Witkowski: Reset sceny politycznej po upadku PiS to szansa dla polskiej prawicy
Opinie polityczno - społeczne
Jan Skoumal: Sezon na Polę Matysiak w sejmowym lesie
Opinie polityczno - społeczne
Paweł Łepkowski: Debata wiceprezydencka w USA daje nadzieję na powrót dobrych obyczajów politycznych