Żołnierze zwykli wyrażać się w sposób twardy, soczysty i bez ogródek. Ot, generał Cambronne, który proponującym honorową kapitulację Anglikom odpowiedział na polu bitwy pod Waterloo słynnym słowem „merde!”. Albo znany z brutalności marszałek Żukow, którego spanikowany Stalin wezwał do siebie w październiku 1941 roku po przełamaniu przez Niemców sowieckiego frontu pod Briańskiem i kazał mu odpowiedzieć jednym słowem („powiedzcie jak bolszewik”) na pytanie, czy zdoła obronić Moskwę.

Żołnierzom wiele trzeba wybaczyć, więc musimy również wybaczyć głównemu doradcy do spraw bezpieczeństwa naszego prezydenta. Pytany w telewizji, jak ocenia fakt, że tylko trzy polskie firmy zbrojeniowe złożyły ofertę udziału w unijnym programie dofinansowania produkcji amunicji, przy czym dwa wnioski zawierały błędy i zostały zdyskwalifikowane, a trzeci dotyczył zaledwie dofinansowania na kwotę 2,1 miliona euro, prezydencki minister nie zawahał się. Surowo i jak na prawdziwego żołnierza przystało, rzekł twardo: „oferty były nieoptymalne”. Szybko jednak dodał, że winien temu nie jest poprzedni rząd (obecnego nie da się o to oskarżać, bo termin składania ofert minął, zanim został zaprzysiężony). Winna jest Unia Europejska, która przeznaczyła na ten program skandalicznie niską kwotę 500 milionów euro (z czego polskie firmy zgłosiły się po 0,4 proc.). Szanuję opinie pana ministra, ale pragnę zwrócić uwagę, że chyba się myli. Gdyby Unia przeznaczyła na ten cel kwotę większą, np. 2,5 miliarda, nasz udział w programie spadłby poniżej jednej tysięcznej. Za to gdyby program został ograniczony do 20 milionów, jedyna poprawnie przygotowana oferta złożona przez polską firmę miałaby szansę zdobyć aż 10 proc. całości.

Wszystko to każe wrócić do starego pytania, jak to jest z wpływem wojny na gospodarkę. Jeszcze raz przypomnę, że rachunek PKB może być mylący, bo pokazuje łączną wielkość produkcji, nie informując o tym, co jest produkowane. W krajach zniszczonych przez wojnę poziom produkcji oczywiście spada (ukraiński PKB spadł w roku 2022 o 30 proc.). Ale tam, gdzie zniszczeń jest mniej (albo wcale), nie musi tak być. Poziom PKB w Wielkiej Brytanii i USA w czasie II wojny światowej nieprzerwanie wzrastał, a podobno dzięki wojnie każda amerykańska rodzina dorobiła się lodówki. Ale warunkiem tego, by wojna nie przyniosła jedynie strat, jest posiadanie sprawnego, dobrze zarządzanego przemysłu obronnego.

W Polsce przez minione lata utrzymywała się doktryna głosząca, że głównym celem istnienia przemysłu obronnego jest zapewnienie płac jego pracownikom. Dzięki trzem dekadom dostarczania w ten czy inny sposób państwowej kroplówki, dorobiliśmy się porzuconych w połowie, po wydaniu miliardów, projektów samolotu Iryda, korwety Gawron i zachwalanej przez byłego premiera floty bojowych dronów, z których żaden nie wzbił się w powietrze. Ostatnie lata to obraz rosnącego rozziewu między megalomańskimi programami, które miały dowieść skuteczności państwowego zarządu nad firmami, a osiągniętymi rezultatami, których symbolem jest zgłoszona w ostatnich dniach urzędowania poprzedniego rządu propozycja 0,4-procentowego udziału w unijnym programie produkcji amunicji.

Jeśli Polska chce odgrywać ważną rolę w zapewnieniu bezpieczeństwa Europie, musi mieć umiejętnie zarządzany, nowoczesny i dobrze rozwijający się przemysł obronny. Przemysł sprawny, a nie przemysł „nieoptymalny”.