Wydawać by się mogło, że oczywista dysfunkcjonalność tzw. sądowej reprywatyzacji zmobilizuje polityków do wprowadzenia ustawy reprywatyzacyjnej. Nic bardziej mylnego. Zamiast podjąć i zakomunikować swoją decyzję, co dalej, postanowili po trochu odkrawać możliwość wykorzystania ogólnych przepisów w postępowaniach reprywatyzacyjnych.
Czytaj także: Prezydent postanowił podpisać nowelizację KPA
W nowelizacji ustawy o gospodarce nieruchomościami z 2015 r. (ku zaskoczeniu wielu, zaakceptowanej przez Trybunał Konstytucyjny w rok później), nazywanej dla zmyłki „małą ustawą reprywatyzacyjną", chociaż jej jedynym celem było powstrzymanie reprywatyzacji, wprowadzono szereg przesłanek odmowy zwrotu nieruchomości wywłaszczonych dekretem warszawskim dotyczących np. budynków publicznych oraz wymóg, aby zbywanie roszczeń dokonało się w formie aktu notarialnego (szczęśliwie bez działania wstecz – dzisiaj ta sama ustawa na pewno byłaby już stosowana również do umów zawartych przed jej wejściem w życie).
W 2020 r. pojawiły się także przepisy pozwalające na umorzenia postępowań dekretowych, do których w nierealnie krótkim, sześciomiesięcznym terminie od ogłoszeń (plus trzy miesiące na przedłożenie postanowień spadkowych) nie zgłosił się spadkobierca. Wyłączono możliwość zwrotu budynków z lokatorami oraz wprowadzono enigmatyczną przesłankę „prawidłowego kształtowania stosunków sąsiedzkich", jako warunek zwrotu nieruchomości w naturze. Nie trzeba dodawać, że zwrot uniemożliwiono, ale nie bez wprowadzenia żadnego mechanizmu kompensującego.
Łatwiej uchylić niż odmówić
Nie miało to już jednak w praktyce znaczenia, ponieważ wskutek działań prokuratury oraz komisji ds. reprywatyzacji warszawskiej oraz wyjątkowo zgodnego głosu mediów traktujących każdy przypadek restytucji mienia jako przestępstwo, organy administracji w praktyce zaprzestały jakichkolwiek zwrotów i wypłat odszkodowań.