Problem, jaki postawiła redakcja „Rzeczpospolitej" skłania jednak do tego, by rozważyć oba scenariusze zmian. Czym innym bowiem jest rozważanie najbardziej prawdopodobnych politycznie zdarzeń, a czym innym poważna rozmowa na temat tego, jak odpowiedzieć na najpoważniejsze współczesne wyzwania. Fakt, że elitę parlamentarną cechuje dziś krótkowzroczność nie oznacza bowiem, że ułomność ta ma się upowszechniać i obejmować wszystkie środowiska opiniotwórcze.
Bierna prezydentura
Racjonalizacja ustroju mogłaby dziś oznaczać przede wszystkim zmiany dotyczące instytucji Senatu i prezydenta. Praktyka ostatnich lat pozwala bowiem postawić jeszcze ostrzej pytanie o sens funkcjonowania izby wyższej, a zarazem o sens powszechnych wyborów prezydenta.
Senat dawno przestał być aktywnym czynnikiem na polskiej scenie politycznej. Nawet zmiana ordynacji wyborczej – polegająca na wprowadzeniu jednomandatowych okręgów wyborczych – nie przyczyniła się do ożywienia prac tej izby. Wydaje się, że podstawą zmian mogłoby być uznanie, że w obecnym kształcie nie ma ona racji bytu. Można rozważać jej zniesienie lub wprowadzenie całkiem odmiennego sposobu jej kształtowania.
Nieco bardziej skomplikowana jest sprawa pozycji prezydenta. Krytykowana przez lata praktyka blokowania działań rządu i większości parlamentarnej została w ostatniej kadencji zastąpiona biernością. Ta zmiana nie jest jednak skutkiem dojrzałości elit czy ukształtowania się trwałych wzorców sprawowania prezydentury, ale „manewru personalnego" w obrębie partii rządzącej. Tyle, że tak funkcjonującego prezydenta nie musimy wybierać w wyborach powszechnych.
Będzie jednak niezwykle trudno odebrać obywatelom prawo do dokonania tego wyboru. Zwłaszcza, że przed rokiem 2010 był on związany z określaniem przywództwa politycznego, które z lepszym lub gorszym skutkiem trzej prezydenci – Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński – sprawowali.