Rozkręcenie się na dobre spirali płacowo-cenowej prowadzi do zamkniętego koła napędzających się wzajemnie podwyżek i płac, i cen, a w efekcie do wywindowania inflacji do horrendalnych poziomów. Albo co najmniej do utrwalenia się jej na długi okres na dwucyfrowych wynikach. W Polsce wynagrodzenia rosną bardzo dynamicznie, niewątpliwie pod presją oczekiwań ze strony pracowników, by wyrównać im rosnące koszty życia, w mniejszym stopniu w efekcie wzrostu ich produktywności. Pytanie jednak, czy już mamy do czynienia z tak groźną spiralą?
Jak rośnie wydajność
Odpowiedź nie jest taka prosta, ponieważ powinna opierać się na twardych danych o wydajności pracy, a tych jednak mamy niewiele. Przykładowo, GUS podaje, że w przemyśle wydajność pracy (i jest to jedyny sektor, o którym można znaleźć miesięczne informacje) w okresie styczeń–kwiecień była o 13,5 proc. większa niż przed rokiem, podczas gdy średnia płaca – o 10,7 proc.
Wynikałoby z tego, że spirali nie ma, przynajmniej w przemyśle. Ale ekonomiści mają własne szacunki, które pokazują coś innego. – Z danymi o wynikach przemysłu jest pewien problem – komentuje Karol Pogorzelski, ekonomista Banku Pekao. – Bo GUS podaje, że w ostatnich miesiącach produkcja energii elektrycznej wzrosła bardzo mocno, od 30 do nawet 80 proc. Inne źródła z gospodarki realnej nie potwierdzają jednak tak ogromnych zwyżek, a tym samym pod znakiem zapytania stoi cały, relatywnie wysoki wzrost wydajności w całym przemyśle – wyjaśnia.
Zdaniem Pogorzelskiego, biorąc pod uwagę sytuację w sektorze przedsiębiorstw oraz w usługach, gdzie zarobki rosną jeszcze szybciej niż przemyśle, można jednak ocenić, że mamy już w Polsce spiralę płacowo-cenową. – Widać to choćby po tym, że dynamika płac dochodzi do 15 proc., czyli jest dwa razy wyższa niż długookresowa średnia. Trudno uwierzyć, by wydajność pracy również wzrosła dwukrotnie – zaznacza Pogorzelski.