Sierpniowe upały nie sprzyjają rozważaniom o prawie i praworządności, dlatego dziś lżejszy temat. Przeczytałem artykuł mec. Macieja Zaborowskiego o tym, które książki Johna Grishama wywarły wpływ na jego życie zawodowe, i uświadomiłem sobie, że różne pokolenia prawników kształtowały się na różnych wzorcach. Gdy ja decydowałem o wyborze zawodu, Grisham jeszcze nie pisał, dlatego nie miał żadnego wpływu na moje wybory. Oczywiście czytałem amerykańskiego kolegę po fachu, który od lat uznawany jest za króla thrillerów sądowych. W jego twórczości dostrzegam dwa wątki: – adwokata związanego w wielką adwokacką korporacją zatrudniającą setki prawników i prowadzącą gigantyczne sprawy. Dla zobrazowania tego wątku książka „Firma” nie jest nawet najlepszym przykładem, bo autorowi zdarzało się opisywać większe korporacje. Drugi wątek jest bardziej romantyczny: pojedynczy adwokat niczym samotny kowboj staje przeciw wielkiej prawniczej spółce, której na pierwszy rzut oka nie ma szansy pokonać. Taki motyw pojawia się w „Czasie zabijania” czy „Zaklinaczu deszczu”.
Zupełnie jak w filmie
Na początkach drogi zawodowej atrakcyjniejszy był dla mnie ten drugi wątek. Przemawiała do mnie romantyka samotnego przeciwstawiania się złu. Pamiętałem Matthew McConaugheya w „Czasie zabijania”, który dzięki nieprawdopodobnemu chwytowi oratorskiemu w sekundę zmienił nastawienie ławy przysięgłych. Do dziś polecam tę scenę na wykładach jako przykład, jaką siłę daje obrońcy słowo i jak skutecznie możemy nim oddziaływać. Podobnymi samotnikami byli najwybitniejsi adwokaci mojej młodości, którzy sami lub w towarzystwie aplikanta stawali w najtrudniejsze prawnicze szranki. Był to czas, gdy nie istniały firmy prawnicze i tylko indywidualni adwokaci funkcjonowali na rynku. Oni samotnie występowali w procesach stanu wojennego, pokazując, że jednostka może zwyciężyć z systemem aparatu komunistycznego. Dorastając w ich blasku, chciałem tych wielkich naśladować i siłą rzeczy ten wzorzec był mi najbliższy. Dlatego odrzucałem ten drugi w twórczości Grishama wątek wielkich prawniczych firm. Oczywiście trochę im zazdrościłem biur w przeszklonych biurowcach z widokiem na rzekę i siedmiocyfrowych honorariów za prowadzone sprawy, jednak dalej moim wzorcem byli ci samotni podobni do Franka Galvin, adwokata z filmu „Werdykt” granego przez Paula Newmana.
Czytaj więcej
Zdarza się, że po porannym procesie chcemy obrazić sędziego, w południe mamy poczucie tryumfu prawa, a o czternastej - że sprawy toczą się po prostu zwyczajnie.
Skazany na wygraną
Z czasem moja perspektywa zaczęła ewoluować, bo prawniczy świat zaczął się zmieniać i chcąc nie chcąc,trzeba było się do tego dostosować. Współczesny proces to równocześnie spór przed sądem, spór z instytucjami państwa, spór przed sądem opinii publicznej, czyli walka na kilku frontach. Samotny kowboj sam staje się coraz bardziej bezradny i potrzebuje do pomocy siedmiu wspaniałych. W dużych sporach często niezbędny jest udział kilkunastu prawników, wśród których oczywiście ktoś, kto jak Matthew McConaughey wygłosi poruszającą serca i umysły mowę przed sądem, ale do tego finału potrzebna jest współpraca zgranego zespołu. Wraz z uświadomieniem sobie tego przestałem kontestować drugi nurt twórczości Grishama.
Dla mnie natomiast najważniejsze książki to „Zabić drozda” Harper Lee i „W imieniu obrony” Irvinga Stone'a. W pierwszej charyzmatyczna była postać Atticusa Fincha, o której przez lata rozmawialiśmy z mec. Jakubem Jacyną. To samotny obrońca w sporze z systemem, czyli białą ławą przysięgłych mającą w latach dwudziestych na Południu osądzić czarnoskórego pomówionego przez białego. Nietrudno było zgadnąć, kto wygra, i od początku czytelnik zdaje sobie sprawę, że Atticus Finch jest skazany na porażkę. Bohater zafascynował mnie tym, że podjął się tej obrony i jak ją przeprowadził. Po mowie obrończej Atticusa mimo wyroku skazującego, gdy wychodzi z sądu, czarnoskóra publiczność żegna go owacją na stojąco. Książka nauczyła mnie, że często od samego wyroku ważniejszy jest sposób prowadzenia obrony.