Zwrot jest brutalny. Na czele odchodzącego gabinetu stał Gabriel Attal, najmłodszy (35 lat) premier V Republiki i pierwszy, który otwarcie przyznawał się do swojego homoseksualizmu. Jego miejsce zajmie teraz Michel Barnier, najstarszy szef gabinetu (73 lata), w którego ekipie resort spraw wewnętrznych przejął Bruno Retailleau, zdecydowany przeciwnik „małżeństwa dla wszystkich”. Jego poglądy podzielają też nowy minister edukacji Patrick Hetzel czy ministra ds. konsumpcji Laurence Garnier. Tylko minister sprawiedliwości Didier Migaud wywodzi się z lewicy.
Ale ten radykalny skręt na prawo pod rządami Emmanuela Macrona, który karierę polityczną zawdzięcza przecież socjalistycznemu prezydentowi Franҫois Hollande’owi, to tylko początek ceny, jaką przyjdzie płacić Barnierowi za każdy dzień trwania jego gabinetu. Arytmetyka wyborcza jest bowiem bezwzględna. Sojusz liberalnych ugrupowań związanych z Macronem oraz 47 deputowanych gaullistowskiej partii Republikanie daje bowiem tylko 230 deputowanych, dalece mniej, niż 289 posłów, jaką daje większość w Zgromadzeniu Narodowym.
Czytaj więcej
Szef sztabu prezydenta Francji Emmanuela Macrona ogłosił w sobotę utworzenie nowego rządu. Pałac Elizejski ma nadzieje na zakończenie trwającej ponad dwa miesiące niepewności po przedterminowych wyborach, które doprowadziły do zawieszenia parlamentu.
Teoretyczne ratunek mógłby przyjść ze strony lewicy zjednoczonej w Nowym Froncie Ludowym (NFP). To ona wygrała wybory na początku lipca, uzyskując 193 deputowanych. Jednak lider bloku Jean-Luc Melenchon odrzucił taką możliwość najjaśniej, jak tylko się da. – Ten gabinet nie ma ani legitymizacji, ani przyszłości. Trzeba się go jak najszybciej pozbyć – napisał na platformie X.
Pozostaje więc Zjednoczenie Narodowe (RN) i jego 142 deputowanych. – To my zdecydujemy o losie rządu Barniera – mówi jasno Jean-Philippe Tanguy, deputowany RN.