Lenny Kravitz. Dredy rockmana i serce Jezusa

Lenny Kravitz, człowiek orkiestra, artysta, który rozwinął dokonania Lennona, Hendrixa i Prince'a, na nowej, 11. studyjnej płycie „Raise Vibration" odwołuje się do swoich mistrzów i spotkania z Michaelem Jacksonem. 8 maja zaśpiewa w Łodzi.

Aktualizacja: 22.09.2018 19:56 Publikacja: 21.09.2018 00:01

Bez względu na to, jakie nagrywa płyty – koncerty zawsze są atrakcją

Bez względu na to, jakie nagrywa płyty – koncerty zawsze są atrakcją

Foto: materiały prasowe

Lenny Kravitz (1964 r.) to jedna z najważniejszych postaci współczesnego rocka. Zdarzają mu się nagrania słabsze, teraz sam krytycznie wypowiada się o poprzednim albumie „Strut", którego premierę niektóre polskie media nie wiadomo dlaczego odtrąbiły jako powrót muzyka do wielkiej formy. Rzecz w proporcjach: ani nie była to koszmarnie zła płyta, ani też najlepszy album w dorobku, bo Kravitz zawsze trzyma poziom. Po prostu czasami bardziej woli hard rocka, a kiedy indziej funky lub soul. Czasami odwołuje się do melodyki i psychodelii The Beatles, a czasem ekspresji Jimiego Hendrixa albo celtyckiej metafizyki Led Zeppelin. Ale lubi też wtrącić rytm disco z lat 70., kiedy był dzieckiem.

Komponował dla Madonny („Justify My Love"), Micka Jaggera, Aerosmith, Yoko Ono i Vanessy Paradis. Sprzedał ponad 40 mln albumów, a na jego widowiskowe koncerty nigdy nie ma biletów, są za to zawsze na nich tłumy kobiet, które uwielbiają słuchać muzyka potrafiącego zagrać ostro, ale i balladowo. Zasłonić dredami i okularami twarz, a odsłonić tors. Był zresztą partnerem najsłynniejszych i najpiękniejszych: Vanessy Paradis, Nicole Kidman, Naomi Campbell, Natalie Imbruglii i Penélope Cruz.

Lenny Kravitz Raise Vibration Roxie Records/Warner CD, 2018

Lenny Kravitz Raise Vibration Roxie Records/Warner CD, 2018

materiały prasowe

Michael ze świata gwiazd

Gdy jednak nagrywał najnowszą płytę, najważniejsze było wiszące w centralnym miejscu paryskiego domu Kravitza zdjęcie w złotych ramkach. Fotografia została wykonana 16 czerwca 1971 r. Jej autorem był ojciec muzyka, Sy Kravitz, producent amerykańskiej sieci telewizyjnej NBC.

– Tata zapisał na fotografii pierwszy koncert, na jakim byłem – powiedział Kravitz w wywiadzie dla „The Independent". – To był show The Jackson 5. Zobaczyłem wtedy Michaela Jacksona i chociaż miałem tylko sześć lat – zapamiętałem tamten koncert na całe życie, każdy jego moment. To była noc, która odmieniła mnie na zawsze. Sprawiła, że zainteresowałem się muzyką i zajmuję się nią do dziś. Potem z idolem, któremu zawdzięczam muzyczną pasję, spotkałem się w studiu jako profesjonalny artysta. Michael Jackson poprosił mnie, żebym pomógł mu ruszyć z miejsca, pomógł pracować w studiu. Zrobiłem to.

Pamiątką dawnych spotkań z Jacksonem, który zmarł w 2009 r., są chórki króla popu, które Kravitz wykorzystał w piosence „Low".

– Ludzie mówią, że śpiewam w „Low" jak Michael Jackson. Nie śpiewam jak on. To jego głos słuchać w tej piosence – mówi z dumą Kravitz. Jego słowa brzmią: „Żyję pomiędzy gwiazdami i planetami gwiazdy/Byłeś jedyny, który mógł mnie wysłać tak daleko/Zawsze będę szukał twojej miłości".

Tamtego wieczoru, gdy oglądał The Jackson 5, niedaleko od Lenny'ego i jego ojca siedziała Aretha Franklin.

– Przyszła w pięknym kapelusza i wyglądała jak królowa, ale mimo to zachowywała się jak ciocia – wspomina. – Występowałem z nią potem. Zawsze potrafiła rozładować napięcie zabawną anegdotą, umiejętnie stosowała gagi. Miałem okazję pracować z wieloma moimi muzycznymi bohaterami. W różnych sytuacjach przecinały się nasze zawodowe ścieżki.

Świadczy o tym najbardziej osobista piosenka na nowej płycie „Johnny Cash".

– To był czas, kiedy moja mama była już ciężko chora, mieszkałem wtedy w Los Angeles w domu Ricka Rubina – wspomina Lenny Kravitz pobyt w domu słynnego producenta. – Pewnego dnia wróciłem ze szpitala do domu Ricka, żeby wziąć prysznic, coś zjeść i odpocząć po trudnych chwilach spędzonych przy łóżku mamy. Zadzwonił telefon. Stałem wtedy na schodach, dobrze pamiętam. Dzwoniono ze szpitala. W tym samym czasie stanął obok mnie Johnny Cash, słynny Johnny Cash ze swoją wielką miłością, piękną June. Przywitaliśmy się, ale zobaczyli, że ze mną coś nie tak. Zapytali, o co chodzi. „Miałem telefon ze szpitala: moja mama nie żyje", odpowiedziałem. Johnny i June usiedli obok mnie, objęli mnie czule, zaczęli ze mną rozmawiać, pocieszać. W tak trudnym momencie, jak śmierć mamy, zachowali się wspaniale. Nie byliśmy przyjaciółmi, a zachowali się jak najbliższa rodzina.

„Przytul mnie jak Johnny Cash, gdy straciłem matkę" – śpiewa Kravitz.

Mama Lenny'ego, aktorka pochodząca z Wysp Bahama, Roxie Roker, z którą był niezwykle mocno związany – jest pamiętana jako Helen Willis z serialu „Jeffersonowie", zagrała tam bowiem pierwszą w historii amerykańskiej telewizji czarnoskórą partnerkę białego mężczyzny.

– Zależało jej na jednym: żebym był dobrym człowiekiem. A ci są zarówno wśród śmieciarzy, jak i muzyków. Zawód, jaki się wykonuję, nie ma znaczenia – mówił mi w wywiadzie.

Dzięki mamie Lenny zdał sobie sprawę ze złożoności swojego pochodzenia. To było pierwszego dnia szkoły.

– Wszyscy rodzice byli tacy sami, tymczasem mój tata był biały, a mama czarna. Nagle na korytarzu podszedł do mnie chłopak i krzyknął: „A twój tata jest biały!". Potem mama wytłumaczyła mi, że bez względu na kolor ojca i tak dla wszystkich będę czarny – mówił.

Serialowa rola mamy przypominała tę w życiu. Ojciec Sy Kravitz pochodził z żydowskiej rodziny o ukraińskich korzeniach. Był zamkniętym, milczącym, twardym facetem. Nie miał wyjścia. Przeorało go życie. Jako 18-latek wstąpił do wojska, był komandosem i dosłużył się stopnia sierżanta w marines podczas wojny w Korei. W jego ślad poszedł młodszy brat, Leonard. Zginął na wojnie, mając 20 lat. Rodzina obciążyła Sy odpowiedzialnością. To dlatego był jedynym białym mężczyzną na swoim ślubie. Rodzina nie przyszła. Relacje stały się lepsze, gdy nazwał syna imieniem tragicznie zmarłego brata. Lenny miał dobre stosunki z żydowskimi krewniakami. Ale ciążyły mu kłótnie rodziców. Serial uczynił z matki gwiazdę, a ojciec pozostał w jej cieniu. W końcu rozwiedli się. I pogodzili przed jej śmiercią w 1995 r.

– A kiedy ojciec umierał w 2005 r., chociaż nie miał wcześniej żadnego życia duchowego, na łożu śmierci nawrócił się – wspomina Lenny. – Uczynił to pod wpływem swoich wizji. Mówił, że w szpitalnym pokoju nad nim latały skrzydlate potwory. Przeżywał to, a w pewnym momencie otworzył się na Chrystusa i stał się chrześcijaninem. Przeżył dni wielkiej skruchy. Odwiedzałem go wtedy z dwoma przyrodnimi siostrami. Zaczął z nami normalnie rozmawiać i odpowiadać na pytania, które pomijał wcześniej milczeniem. Przeprosił nas za całe zło, jakie wyrządził nam i mojej mamie.

Lenny był tak poruszony zachowaniem ojca, że złożył śluby czystości do czasu zawarcia małżeństwa. Nie zdołał ich jednak dotrzymać, chociaż trwała w nim pamięć religijnej iluminacji.

Miał 13 lat, kiedy pojechał na wakacyjny obóz, a gdy zachorował – trafił do ambulatorium z innym chłopcem, który był synem pastora.

– Opowiadał mi o Bogu, pytając mnie, czy słyszałem o Chrystusie – wspominał w wywiadzie dla „The Telegraph". – Byliśmy w separatce razem kilka dni, nie pamiętam już, czy modliliśmy się, ale czułem wokół siebie wielką energię, intensywność i ciepło. Oboje czuliśmy to samo i płakaliśmy. Nie było w tym nic smutnego, choć łzy płynęły mi po twarzy. To było dziwne doświadczenie. Wiem, że poczułem obecność Boga. Potem zacząłem chodzić do kościoła.

Już jako dorosły mężczyzna Lenny zrobił sobie na łopatce duży tatuaż z treścią: „Moje serce należy do Jezusa".

– Chciałem mieć tylko taką etykietkę – powiedział.

Problemy i duma ojca

Pamiętam, jak przeżywałem rozwód rodziców, pamiętam, jak nie szanowałem potem ojca, jak kłóciłem się z nim, nie utrzymywałem z nim żadnych relacji, nie pamiętałem, że jest – mówił w wywiadzie dla CNN. – A potem przyszedł czas, kiedy miałem 21 lat i zrozumiałem to, co powiedział mi, gdy odchodził od nas, a mama zażądała od niego, by się wytłumaczył przed swoim synem z tego, co robi. A on usiadł i zamiast przeprosin powiedział coś tragicznego: „Ty też będziesz robił to samo, co ja, tak jak mój ojciec". Ślub wziął, mając 23 lata, z aktorką Lisą Bonet znaną z „The Cosby Show". Rozwiedli się w pokojowy sposób. Kiedy nagrał przebój „Again", zwierzał się z tego, jak miota się między koncertami a przypadkowymi romansami.

– To moje życie – mówił mi w wywiadzie przy okazji premiery „The Greatest Hits". – Nie wiem, co robią inni muzycy. Potrafię opowiadać tylko o sobie, a to jest opowieść o spotkaniach, które mi się przytrafiają, i o poczuciu, że prawdziwe porozumienie z drugim człowiekiem jest możliwe tylko przez chwilę. Później znikamy ze swojego życia, nie wiedząc nigdy do końca, czy to było ważne spotkanie, czy tylko jedno z wielu. Zazwyczaj nie mamy możliwości sprawdzenia tego. Mijamy się każdego dnia i rozchodzimy. Każdy idzie w inną stronę.

Kravitz nigdy nie ukrywał, że rodzice ułatwili mu życie.

Debiut w Operze

Od najmłodszych lat, od podszewki poznałem reguły rządzące show-biznesem – mówił mi. – Nie wszystkie chwile były miłe, ale rekompensowały mi to spotkania z największymi artystami XX wieku. Pamiętam moje szóste urodziny z udziałem Duke'a Ellingtona. Siedziałem na jego kolanach, a on grał na pianinie „Happy Birthday". Bywał też u nas Miles Davis. Często odwiedzaliśmy go w garderobie przed i po koncercie. Z kulis przysłuchiwałem się, jak gra. Był dla mnie bardzo miły. Po latach, tuż po premierze debiutanckiej płyty, spotkałem go przypadkiem w samolocie. Spojrzał na mnie i powiedział swoim niskim, zachrypniętym głosem: „Hej, synku, podoba mi się to, co robisz. Trzymaj tak dalej". Przyjął moje zaproszenie do sesji nagraniowej płyty „Mama Said". Pomagał mi w pracy nad aranżacjami. Sprawił, że były bardziej jazzowe. Niestety wkrótce potem umarł.

Mało kto z fanów wie, że Lenny jako nastolatek występował w operze.

– Kiedy miałem 11 lat, rodzice przeprowadzili się z Nowego Jorku do Los Angeles, by mieć bliżej do Hollywood, w którym spędzali coraz więcej czasu – opowiadał. – Tak wstąpiłem do California Boys Choir, uważanego podówczas za drugi na świece chór chłopięcy. Bardzo często zapraszano nas do Hollywood Bowl. Śpiewałem w blisko dziesięciu operach, m.in. w „Carmen" i „Tosce". To wtedy przytrafiły mi się dwa spotkania ze światowej sławy dyrygentami Erichem Leinsdorfem i Zubinem Mehtą. Oglądałem wiele widowisk baletowych. Te wszystkie doświadczenia bardzo rozwinęły moją wyobraźnię muzyczną. Niestety, mój głos się zmienił. Nie poradziłbym sobie z wysokimi rejestrami. Ale wiedza muzyczna pozostała. Przydaje się przy komponowaniu.

Córką z jedynego małżeństwa jest Zoë Kravitz, również aktorka, która dała się poznać w „Wielkich małych kłamstewkach", serialu HBO.

– Zrezygnowałem z tresury i systemu zakazów, uczę ją świata, pokazuję jaki jest – mówił mi, kiedy córka była nastolatką. – Dobry rodzic jest po prostu dobrym nauczycielem, tak to rozumiem. Dlatego nie utrudniam jej kontaktu z chłopcami, rozmawiam tylko o tym, jakie są to relacje. Lekcje organizuje nam samo życie. Kiedy byliśmy w Danii, zawiozłem ją do Christiany, dzielnicy Kopenhagi, gdzie w latach 60. powstała hippisowska komuna. Narkotyki są tam bardzo łatwo dostępne. Nie chcę, by moja córka brała je, ale nie omijam tego tematu. Widziała, jak wygląda heroina, haszysz, LSD, ale wie też, jakie kryje się w nich przekleństwo, dramat. Unikając rozmowy, nic bym nie osiągnął, poza bardzo złudnym dobrym samopoczuciem. To zdumiewające, ale unikając zakazów, słownych utarczek, tłumacząc wiele spraw, można naprawdę sporo osiągnąć.

Lenny był zaskoczony tym, że córka zdecydowała się na karierę aktorską.

– Jestem z niej bardzo dumny, ponieważ nie korzystała z naszej pomocy, wszystko, co osiągnęła, zawdzięcza sobie – wyznał Lenny. – Przede wszystkim jednak dumny jestem z tego, że córka dba o swoją duchowość. Ma też znakomitą intuicję. Bardzo mi pomogła, sugerując style, w jakich powinienem nagrać piosenki na nową płytę. Gdy grałem w stylu punk – sugerowała zmianę.

Wielu z dzisiejszych artystów nagrywa płyty, korzystając z komputerów, kopiując brzmienie żywych instrumentów.

– A ja uwielbiam trzymać je w dłoniach albo grać na nich osobiście, wtedy ich brzmienie jest nasycone moją osobowością – tłumaczy. Na nowej płycie gra na gitarze, basie, perkusji, bongosach, syntezatorach, sitarze i kalimbie.

– Nie od początku tak było, bo moje wyobrażenia o nagrywaniu ukształtował dokument Jean-Luca Godarda „Sympathy Of The Devil" o tym, jak The Rolling Stones pracowali nad swoją słynną płytą – wspominał. – A nagrywając, bankietowali, imprezowali, prowadzili bogate życie towarzyskie. Też tak chciałem. Ale to nie wychodziło ze względów personalnych. Dlatego od „Let Love Rule" nagrywam samodzielnie. W przeciwieństwie do wielu rockowych muzyków jestem multiinstrumentalistą. Ale przecież na scenie nie istniałbym bez wsparcia grupy. Koncerty to rzecz absolutnie zespołowa. Gdybym chciał opisać sposób naszej improwizacji, powiedziałbym, że przypomina skok przez okno, gdy każdy musi udowodnić, że potrafi się uratować, lądując bez połamania nóg. Czasami bywa tak, że po drodze się gubimy, ale koniec pokazuje, że potrafimy połączyć nasze siły we wspólnym wysiłku.

Kravitz ma świetny zespół. Fanów wprawia w trans piekielne uderzenie Cindy Blackman Santany, żony Carlosa. Pierwszoplanową postacią jest gitarzysta Craig Ross, który towarzyszy Kravitzowi od wydania „Mamma Said" i jest współautorem wielu przebojów, w tym „Are You Gonna Go My Way". Kiedy Lenny występował przed żyjącymi muzykami Led Zeppelin w towarzystwie Baracka Obamy – a Ross grał solo, Zeppelini i prezydent oraz jego żona mieli rozanielone twarze. Już wcześniej w przeboju „Rock'n'roll Is Dead" Lenny bawił się dźwiękami, dokładnie tak jak Jimmy Page.

Osobny rozdział tworzy współpraca ze Slashem, podporą Guns N' Roses. Uderzające jest ich niemal bliźniacze podobieństwo. Obaj czarnoskórzy, z nieokiełznaną czupryną dredów i kolczykami w nosie wpadli na siebie podczas jednej z rockowych gali. Nagrali „Fields of Joy" i „Always on the Run". Historia powstania tej drugiej kompozycji przetrwała w anegdocie. Slash przyleciał do Nowego Jorku o ósmej rano. Obudził Kravitza łomotaniem w drzwi. Gospodarz zakłopotany, że nie ma w domu ani kropli wódki dla spragnionego gościa, niewiele myśląc, obudził sąsiada z góry pytaniem: „Możesz pożyczyć butelkę?". I tak zaczęła się pamiętna sesja.

Gratulacje Prince'a

Kravitz zrobił furorę już debiutanckim albumem z września 1989 r. Nagrywając „Let Love Rule", mieszkał w obskurnej okolicy w Nowym Jorku, gdzie łatwo można było oberwać. Buntował się wtedy przeciwko ojcu. Zrezygnował z willi w Beverly Hills i zamieszkał w samochodzie, płacąc 5 dolarów za dzień. Przed debiutem wynajmował strych od muzyka, który grał kiedyś z Bobem Marleyem. Zanim skomponował tytułową kompozycję, wychodząc z mieszkania, napisał na ścianie korytarza „Niech miłość rządzi".

– A po tych słowach przyszła muzyka – wspominał. – Wracałem do domu, brałem gitarę, i tak skomponowałem hippisowską płytę.

Pierwsza firma, której zaoferował muzykę, nie poznała się na niej. Kilka innych odmówiło wydania albumu. Ale nieznany wówczas muzyk nie był łatwym partnerem dla wydawców. Nie zgadzał się na zmiany w nagraniach. Na szczęście dyrektor muzyczny Virgin zgodził się na pięciominutowe spotkanie. Lenny wręczył kasetę. Dyrektor wrócił z prezesem, który powiedział: „Prince spotkał się z Lennonem. Podpisujemy kontrakt".

– Kiedy tworzyłem album „Let Love Rule" żyliśmy w czasach, gdy było grono artystów za czarnych na radio słuchane przez białych i za białych dla czarnoskórych słuchaczy – mówi w wywiadzie dla „Billboard Magazine". – Wtedy zadzwonił do mnie Prince, pogratulował mi płyty i zaprzyjaźniliśmy się. Tłumaczył mi, że lata 80. były niezwykle trudne, jeśli chodzi o konkurencję na listach przebojów. Jednocześnie nauczył mnie, że trzeba kochać czas, w jakim żyjemy, a nie oglądać się w przeszłość jak bohaterowie „W Paryżu o północy" Woody'ego Allena. To była dla mnie ważna wskazówka, bo byłem wtedy zapatrzony w lata 60. Teraz wiem, że każda dekada ma swoje wspaniałe osiągnięcia i artystów, którzy są ponadczasowi i inspirują nas.

Potem otwierał koncerty Toma Petty'ego, Davida Bowiego, Boba Dylana.

– Dylan zawołał mnie pewnego wieczoru, żebym zagrał z nim „Maggie's Farm". Byłem zielony, nie znałem słów.

Wreszcie przyszedł jego pierwszy przebój nr 1 „Justify My Love" napisany dla Madonny. „It Ain't Over Till It's Over" z drugiej płyty „Mama Said" (1991) napisał, by zatrzymać rozpad małżeństwa. Piosenka wydawała mu się jednak zbyt przebojowa. Chciał ją oddać innemu artyście. Ostatecznie nagrał ją sam.

– To właśnie wtedy miałem okazję iść ulicami Nowego Jorku i słyszeć własny hit zza uchylonych szyb pędzących samochodów – powiedział.

Tej piosenki nie powinno zabraknąć na majowym koncercie w Łodzi.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95

Lenny Kravitz (1964 r.) to jedna z najważniejszych postaci współczesnego rocka. Zdarzają mu się nagrania słabsze, teraz sam krytycznie wypowiada się o poprzednim albumie „Strut", którego premierę niektóre polskie media nie wiadomo dlaczego odtrąbiły jako powrót muzyka do wielkiej formy. Rzecz w proporcjach: ani nie była to koszmarnie zła płyta, ani też najlepszy album w dorobku, bo Kravitz zawsze trzyma poziom. Po prostu czasami bardziej woli hard rocka, a kiedy indziej funky lub soul. Czasami odwołuje się do melodyki i psychodelii The Beatles, a czasem ekspresji Jimiego Hendrixa albo celtyckiej metafizyki Led Zeppelin. Ale lubi też wtrącić rytm disco z lat 70., kiedy był dzieckiem.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem