– Jestem z niej bardzo dumny, ponieważ nie korzystała z naszej pomocy, wszystko, co osiągnęła, zawdzięcza sobie – wyznał Lenny. – Przede wszystkim jednak dumny jestem z tego, że córka dba o swoją duchowość. Ma też znakomitą intuicję. Bardzo mi pomogła, sugerując style, w jakich powinienem nagrać piosenki na nową płytę. Gdy grałem w stylu punk – sugerowała zmianę.
Wielu z dzisiejszych artystów nagrywa płyty, korzystając z komputerów, kopiując brzmienie żywych instrumentów.
– A ja uwielbiam trzymać je w dłoniach albo grać na nich osobiście, wtedy ich brzmienie jest nasycone moją osobowością – tłumaczy. Na nowej płycie gra na gitarze, basie, perkusji, bongosach, syntezatorach, sitarze i kalimbie.
– Nie od początku tak było, bo moje wyobrażenia o nagrywaniu ukształtował dokument Jean-Luca Godarda „Sympathy Of The Devil" o tym, jak The Rolling Stones pracowali nad swoją słynną płytą – wspominał. – A nagrywając, bankietowali, imprezowali, prowadzili bogate życie towarzyskie. Też tak chciałem. Ale to nie wychodziło ze względów personalnych. Dlatego od „Let Love Rule" nagrywam samodzielnie. W przeciwieństwie do wielu rockowych muzyków jestem multiinstrumentalistą. Ale przecież na scenie nie istniałbym bez wsparcia grupy. Koncerty to rzecz absolutnie zespołowa. Gdybym chciał opisać sposób naszej improwizacji, powiedziałbym, że przypomina skok przez okno, gdy każdy musi udowodnić, że potrafi się uratować, lądując bez połamania nóg. Czasami bywa tak, że po drodze się gubimy, ale koniec pokazuje, że potrafimy połączyć nasze siły we wspólnym wysiłku.
Kravitz ma świetny zespół. Fanów wprawia w trans piekielne uderzenie Cindy Blackman Santany, żony Carlosa. Pierwszoplanową postacią jest gitarzysta Craig Ross, który towarzyszy Kravitzowi od wydania „Mamma Said" i jest współautorem wielu przebojów, w tym „Are You Gonna Go My Way". Kiedy Lenny występował przed żyjącymi muzykami Led Zeppelin w towarzystwie Baracka Obamy – a Ross grał solo, Zeppelini i prezydent oraz jego żona mieli rozanielone twarze. Już wcześniej w przeboju „Rock'n'roll Is Dead" Lenny bawił się dźwiękami, dokładnie tak jak Jimmy Page.
Osobny rozdział tworzy współpraca ze Slashem, podporą Guns N' Roses. Uderzające jest ich niemal bliźniacze podobieństwo. Obaj czarnoskórzy, z nieokiełznaną czupryną dredów i kolczykami w nosie wpadli na siebie podczas jednej z rockowych gali. Nagrali „Fields of Joy" i „Always on the Run". Historia powstania tej drugiej kompozycji przetrwała w anegdocie. Slash przyleciał do Nowego Jorku o ósmej rano. Obudził Kravitza łomotaniem w drzwi. Gospodarz zakłopotany, że nie ma w domu ani kropli wódki dla spragnionego gościa, niewiele myśląc, obudził sąsiada z góry pytaniem: „Możesz pożyczyć butelkę?". I tak zaczęła się pamiętna sesja.
Gratulacje Prince'a
Kravitz zrobił furorę już debiutanckim albumem z września 1989 r. Nagrywając „Let Love Rule", mieszkał w obskurnej okolicy w Nowym Jorku, gdzie łatwo można było oberwać. Buntował się wtedy przeciwko ojcu. Zrezygnował z willi w Beverly Hills i zamieszkał w samochodzie, płacąc 5 dolarów za dzień. Przed debiutem wynajmował strych od muzyka, który grał kiedyś z Bobem Marleyem. Zanim skomponował tytułową kompozycję, wychodząc z mieszkania, napisał na ścianie korytarza „Niech miłość rządzi".
– A po tych słowach przyszła muzyka – wspominał. – Wracałem do domu, brałem gitarę, i tak skomponowałem hippisowską płytę.
Pierwsza firma, której zaoferował muzykę, nie poznała się na niej. Kilka innych odmówiło wydania albumu. Ale nieznany wówczas muzyk nie był łatwym partnerem dla wydawców. Nie zgadzał się na zmiany w nagraniach. Na szczęście dyrektor muzyczny Virgin zgodził się na pięciominutowe spotkanie. Lenny wręczył kasetę. Dyrektor wrócił z prezesem, który powiedział: „Prince spotkał się z Lennonem. Podpisujemy kontrakt".
– Kiedy tworzyłem album „Let Love Rule" żyliśmy w czasach, gdy było grono artystów za czarnych na radio słuchane przez białych i za białych dla czarnoskórych słuchaczy – mówi w wywiadzie dla „Billboard Magazine". – Wtedy zadzwonił do mnie Prince, pogratulował mi płyty i zaprzyjaźniliśmy się. Tłumaczył mi, że lata 80. były niezwykle trudne, jeśli chodzi o konkurencję na listach przebojów. Jednocześnie nauczył mnie, że trzeba kochać czas, w jakim żyjemy, a nie oglądać się w przeszłość jak bohaterowie „W Paryżu o północy" Woody'ego Allena. To była dla mnie ważna wskazówka, bo byłem wtedy zapatrzony w lata 60. Teraz wiem, że każda dekada ma swoje wspaniałe osiągnięcia i artystów, którzy są ponadczasowi i inspirują nas.
Potem otwierał koncerty Toma Petty'ego, Davida Bowiego, Boba Dylana.
– Dylan zawołał mnie pewnego wieczoru, żebym zagrał z nim „Maggie's Farm". Byłem zielony, nie znałem słów.
Wreszcie przyszedł jego pierwszy przebój nr 1 „Justify My Love" napisany dla Madonny. „It Ain't Over Till It's Over" z drugiej płyty „Mama Said" (1991) napisał, by zatrzymać rozpad małżeństwa. Piosenka wydawała mu się jednak zbyt przebojowa. Chciał ją oddać innemu artyście. Ostatecznie nagrał ją sam.
– To właśnie wtedy miałem okazję iść ulicami Nowego Jorku i słyszeć własny hit zza uchylonych szyb pędzących samochodów – powiedział.
Tej piosenki nie powinno zabraknąć na majowym koncercie w Łodzi.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95