Szelezińska. Mezalians w Katmandu

Państwo nie potrafi zapewnić podstawowych wygód. Nawet w centrum Katmandu nie mamy regularnego dostępu do bieżącej wody, a prąd całą dobę jest tylko w czerwcu, lipcu i sierpniu.

Publikacja: 21.09.2018 18:00

Codzienne zmagania z zaopatrzeniem. Kobiety nabierają wodę z miejskiej studni

Codzienne zmagania z zaopatrzeniem. Kobiety nabierają wodę z miejskiej studni

Foto: shutterstock

Uciekłam z wioski, gdy miałam 16 lat. Uciekłam przed głodem, biedą, ciężką pracą na tarasowych polach, samotnością, zimnem. Do miasta, do Katmandu, które miało być gwarancją lepszego życia – zaczyna opowieść Pembuti.

Mówi po nepalsku, jej mąż, Sunil, tłumaczy na angielski.

Jest Szerpijką. Pochodzi z wioski Tashi Gaun (2800 metrów n.p.m.), na południe od Makalu (8481 metrów n.p.m.), piątego najwyższego szczytu świata.

– Trzy miesiące przygotowywałam się do drogi. Gromadziłam prowiant, wykradałam matce pieniądze. Uciekłam sama. Nie mogłam nic jej powiedzieć, nie pozwoliłaby mi odejść. Siedem dni szłam boso w dół do drogi. Potem osiemnaście godzin jechałam autobusem do Katmandu. Nigdy więcej nie wróciłam na wieś.

Siedzimy w ogrodzie jednej z licznych restauracji w handlowo-backpackerskiej dzielnicy Thamel. Wokół pełno kwiatów. Obok naszego stolika szemrze fontanna, woda z górnego kamiennego talerza przelewa się na dół. Pływają w niej kaczki. Szum wody jest tłem naszej rozmowy, jak przy relaksacji. Nastał ciepły sierpniowy dzień, świeżo po deszczu. Pijemy kawę. Widzę przed sobą dwoje ludzi pomimo wszelkich przeciwności losu trwających razem od dwudziestu pięciu lat. Przyglądam się im. Mają inne rysy, jej skośne oczy zdradzają tybetańskie pochodzenie, mimo to są do siebie podobni. Jakby przez lata małżeństwa ich twarze inspirowały się sobą nawzajem.

Bałam się spać sama w górach

Mam starszego o dwadzieścia dwa lata brata – kontynuuje Pembuti. – On uciekł pierwszy. Na wsi byłyśmy tylko we dwie, ja i matka. Ojciec zmarł zaraz po moich narodzinach. Poza bratem miałam dziesięcioro rodzeństwa, wszyscy zmarli w wieku niemowlęcym. Zeszłam z gór z myślą, że go odnajdę.

– Wiedziała, że mieszka w Katmandu. Znała tylko jego imię. To wszystko, nie miała żadnych innych danych. Myślała, że jak tu dotrze i spyta o brata, to ludzie pokażą jego dom, drzwi, do których ma zapukać, podprowadzą pod próg. Jak u niej na wsi. Nigdy nie widziała niczego poza górami. – Sunil uzupełnia jej opowieść. – Wtedy Katmandu było trzy razy mniejsze niż teraz, ale mimo wszystko trafiła do dużego miasta. Brata znalazła po miesiącu. Na ten czas przygarnęli ją ludzie, których poznała w autobusie. Zatrudniła się w małej knajpce z lokalnym jedzeniem, gdzie pracowała aż do dnia naszego ślubu.

Dzisiaj w Katmandu mieszkają blisko dwa miliony ludzi. Miasto ma wygodne położenie, na wysokości 1360 metrów n.p.m., w żyznej dolinie otoczonej przedgórzami Himalajów. Dolinę Katmandu, której powierzchnia wynosi osiemset kilometrów kwadratowych, zamieszkuje około pięciu milionów osób, a populacja Nepalu to przeszło dwadzieścia dziewięć milionów. Katmandu to największe, jedyne ponadmilionowe i w miarę rozwinięte miasto w kraju. Co roku migrują tu tysiące ludzi, nawet z bardzo odległych terenów, głównie wysokogórskich wsi. Tak jak Pembuti. Ta tendencja nasila się w okresie zimowym, kiedy w wyższych partiach gór jest zbyt zimno, by wyżyć z płodów ziemi.

– Zima w górach jest najcięższa, ze względu na minusowe temperatury i duże opady śniegu, ale lubiłam ten czas, bo siedziałyśmy z matką w domu i nie było za wiele do roboty – wspomina Pembuti. – Miałyśmy mało jedzenia, mama wydzielała dzienne racje, latem trzeba było robić zapasy. Na tych wysokościach i tak niewiele rośnie, głównie jęczmień, gryka i ziemniaki, to podstawa wyżywienia. Żyłyśmy bez prądu i bieżącej wody. Chociaż woda to najmniejszy problem, bo latem korzysta się z górskich strumieni, a zimą topi śnieg. Najgorzej jest z drewnem. Trzeba schodzić po drewno na opał. Latem czułam się samotna. Mama pracowała w polu. Ja chodziłam w wyższe partie gór na wypas z jakami. Czasem nawet na kilka tygodni. Byłam jeszcze małą dziewczynką. Bałam się spać sama w górach, pod gołym niebem. Pewnie dzisiaj bałabym się jeszcze bardziej. – Śmieje się.

– Moja żona jest twardą kobietą. – Sunil bierze ją za rękę.

Pembuti wyraźnie onieśmiela ten drobny gest mężowskiej czułości.

– Jak się poznaliście? – pytam.

– W Katmandu. Prowadziłem sklepik ze swetrami z jaczej wełny. Towar zamawiałem od młodej kobiety, robiła je na drutach. Pewnego dnia zaproponowała, żebyśmy poszli do kina, miała przyprowadzić przyjaciółkę, ja kolegę. W tamtych czasach randka jeden na jeden nie wchodziła w grę, zresztą dzisiaj również jest rzadkością. Nie wiem, co to był za film. Wtedy zobaczyliśmy się po raz pierwszy.

– Był o miłości – uzupełnia Pembuti. – Tyle pamiętam.

Nic zaskakującego, bo praktycznie każdy bollywoodzki film jest o miłości, najczęściej niemożliwej albo przynajmniej trudnej do spełnienia. Także historia Pembuti i Sunila idealnie nadaje się na scenariusz.

– I był w hindi, nie zrozumiałam ani słowa. Zresztą pierwszy raz w życiu byłam wtedy w kinie! Potem zaprosiłeś mnie na kolację. – Wciąż się śmieje. – Byłam tak zdenerwowana, że nie mogłam nic przełknąć. A ty zamówiłeś pełno jedzenia. – Pembuti zwraca się bezpośrednio do męża.

– Zaprosiłem ją do drogiej restauracji – Sunil mówi do mnie, na Pembuti nawet nie spojrzy, jakby po latach wciąż miał do niej żal. – Chciałem zrobić na niej wrażenie. Wydałem masę pieniędzy, zamówiłem najróżniejsze dania. A ona nawet ich nie tknęła.

– Już nigdy później nie zabrałeś mnie do drogiej restauracji.

Bez hańby i winy

Sunil poważnieje.

– Zaczęliśmy się regularnie spotykać. W ukryciu przed rodzicami. Ona jest Szerpijką, ja Newarem z najwyższej kasty kapłanów. Pochodzę z bardzo konserwatywnej rodziny, a tego typu związek jest wbrew tradycji, chociaż oboje wyznajemy buddyzm. Nawet w dzisiejszym społeczeństwie mieszane małżeństwa są rzadkością, co dopiero ćwierć wieku temu. Wiedziałem, że moi rodzice nie zaakceptują kobiety z innej grupy etnicznej, znacznie niżej stojącej w hierarchii społecznej. „Jesteśmy Bajracharya, buddyjskimi kapłanami, pamiętaj o tym" – tak mama mówiła mi od dziecka. Złamałem wszelkie zasady. I nie miałem odwagi im się do tego przyznać. Kochaliśmy się. Zdecydowaliśmy się z Pembuti być razem. Miałem dwadzieścia cztery lata. Zacząłem pracować jako przewodnik górski, często wychodziłem na trekkingi. Wynająłem mały pokój, w którym razem mieszkaliśmy. Pembuti na stałe, ja od czasu do czasu. Kłamałem rodzicom, że jadę w Himalaje, a biegłem do niej; zamiast na siedmiotysięczniki wspinałem się na drugie piętro domu w sąsiedniej dzielnicy. Ona chodziła do pracy, ja leniuchowałem w łóżku. Nie mogłem pokazać się na mieście, ktoś przecież mógł mnie rozpoznać. Mieliśmy czas tylko dla siebie. Kilka dni, niekiedy nawet tygodni, na szczęście wyprawy w Himalaje wymagają trochę czasu.

Śmieje się na wspomnienie tamtych dni, po czym znów poważnieje.

– Funkcjonowaliśmy tak przez trzy lata. Pembuti sprowadziła z gór matkę, bardzo się cieszyła, że ma ją blisko siebie. Przez chwilę teściowa mieszkała z nami, potem przeniosła się do domu brata Pembuti, gdzie przebywa do dziś. W międzyczasie urodził się nasz syn. Gdy miał sześć miesięcy, moi rodzice dowiedzieli się o naszym związku. – Robi krótką pauzę. – Nie wiem, kto im powiedział, pewnie jakiś sąsiad. Wróciłem do domu, a ojciec po prostu spytał, czy to prawda. Wiedzieli wszystko: gdzie mieszkamy, że mamy dziecko, że ona jest z gór. Tego nie da się ukryć, bo poza wyglądem i językiem również nazwisko zdradza pochodzenie. Mama strasznie spanikowała, w kółko krzyczała, że ich zhańbiłem. Ojciec zachował spokój. Powiedział, żebym przyprowadził Pembuti i syna do domu.

– Sunil tego nie zrobił – wyznaje Pembuti. – Nie umiał, bał się, a jeszcze bardziej wstydził się swojego kłamstwa. Przyszły po mnie jego siostry i zaprowadziły do domu rodziców. Zostałam. Na początku nie było łatwo. Na szczęście nasz syn był ich pierwszym wnukiem. Od razu się w nim zakochali, a mnie z czasem przestali uważać za problem. Ojciec Sunila był wykształconym człowiekiem, utrzymywał całą rodzinę. Pracował w urzędzie. Nie żyje od trzynastu lat. Mama ma siedemdziesiąt trzy lata. Dziś nasze relacje są poprawne. Ale nie mam kontaktu z dalszą rodziną męża, odrzucili nas, mnie i syna, Sunila w zasadzie też. Dawniej byłam wściekła, dziś już nie mam do nich żalu.

– Ze względu na to, że nie jest przedstawicielką mojej kasty, niektórych rzeczy Pembuti nie wolno – wyjaśnia Sunil. – Nie może być obecna podczas ważnych ceremonii religijnych, na ślubach czy uroczystościach związanych z narodzinami i śmiercią. Nie mogła uczestniczyć w kremacji mojego ojca. Wiem, że było jej przykro, bo z nim z całej rodziny rozumiała się najlepiej. Tym samym nikt z mojej rodziny nie przyjdzie na jej kremację. Mamy w domu pokój modlitwy, to miejsce jest dla niej niedostępne. Dla syna też. Jedyne takie w całym domu. Jestem najstarszy z rodzeństwa. Mam brata i dwie siostry. Po naszej historii rodzice postanowili oszczędzić sobie zmartwień i szybko zaaranżowali ich małżeństwa, w ramach jednej społeczności, zgodnie z tradycją. Bez hańby i winy. Nie pochwalałem tego, ale w sumie nikt z nich nie narzekał i do dzisiaj wydają się być zadowoleni. Synowi nie będę niczego narzucał. Chcę, żeby miał więcej swobody niż ja.

Moja żona jest analfabetką

Dzwoni telefon. Pembuti wyciąga komórkę z torebki i automatycznie, nawet nie zerkając na wyświetlacz, pokazuje Sunilowi. Spojrzał, nie wziął telefonu do ręki, nie odebrał, tylko powiedział, kto dzwoni. Ona odebrała. Sunil zauważył moje zdziwienie.

– Pembuti jest niepiśmienna – pospieszył z objaśnieniem.

Nigdy nie chodziła do szkoły. W dzieciństwie nie miała takiej możliwości, bo najbliższa znajdowała się o dzień drogi od domu. Poza tym w tamtych czasach do wiejskich szkół przyjmowano wyłącznie chłopców. Dziś jest inaczej. Szkół powstaje dużo, coraz więcej, również w dawnej wiosce Pembuti dzieci obojga płci mają możliwość edukacji. W Nepalu nadal nie wprowadzono obowiązku nauki wczesnoszkolnej, poziom analfabetyzmu sięga 37 procent, w tej grupie większość to kobiety.

Zna jedynie siedem liter, które składają się na jej imię, P-E-M-B-U-T-I, żeby się podpisać w banku czy w urzędzie, nie musieć stawiać stempla z kciuka, bo to krępujące. Często pisze je do góry nogami albo w lustrzanym odbiciu – zapomina, jak powinny wyglądać. Po przyjeździe do Katmandu myślała o tym, żeby pójść na zajęcia. Ale nie miała pieniędzy, była zajęta albo potrzebna w domu, zawsze przecież znajdzie się jakiś powód, żeby odwlec takie sprawy, bo przede wszystkim się bała, że zrobi z siebie pośmiewisko. Przybyła z gór, z małej wioski, i sądziła, że nie przystaje do wielkomiejskiego życia. Potem Sunil posłał ją do szkoły dla dorosłych. Miała trzydzieści osiem lat. Poszła z koleżanką, też Szerpijką. Dla obu było już za późno.

– Wytrwały trzy dni. Trafiły na nauczycielkę co najmniej piętnaście lat od nich młodszą, wstydziły się. Więcej nie wracaliśmy do tego tematu. Żona nauczyła się żyć w świecie bez liter. Radzi sobie. Ma doskonałą pamięć, dużo lepszą niż ja. Słyszy coś i od razu zapamiętuje, często nie mogę się temu nadziwić. Zna cztery języki: nepalski, newarski, hindi i język Szerpów – wylicza dumny mąż. – Szybko zdałem sobie sprawę, że nie znajdę w niej kompana do żarliwych dyskusji na poziomie akademickim. Zresztą sam się do nich nie palę. Pokochałem ją taką, jaka jest, i kocham nadal, równie mocno jak na początku naszej znajomości. – Zatrzymał się na chwilę. – Żeby wyprzedzić twoje pytanie, moi rodzice również nigdy nie mieli problemu z jej niepiśmiennością, trudno im było jedynie zaakceptować niskie pochodzenie Pembuti. Mam wyższe wykształcenie, studiowałem marketing i zarządzanie, a moja żona jest analfabetką.

CV Sunila obfituje w zwroty akcji. Prowadził parę drobnych biznesów, sklep, piekarnię, mały warsztat. Miał krótki romans z pracą biurową, ale na dobre zagrzał miejsce w biurze turystycznym, początkowo jako przewodnik górski, potem zaczął pracować z zagranicznymi turystami, również z Polski. Zarabia całkiem nieźle, dostaje trzynaście tysięcy rupii podstawy, wypłacanej niezależnie od tego, czy ma klientów, czy nie; w dobrym miesiącu zdarza mu się wyciągnąć nawet pięć razy tyle. Sezon turystyczny w Nepalu jest stosunkowo długi, od września do końca maja, potem zaczynają padać monsunowe deszcze. Zarobki Sunila całkowicie zależą od ruchu turystycznego.

Znamy się z pracy. Zjeździliśmy razem setki kilometrów po nepalskich krętych drogach, na jednej z takich tras opowiedział mi o swojej żonie.

Uciążliwy płomień świecy

Mieszkamy w domu, który należy do mojej rodziny od pokoleń – ciągnie opowieść Sunil. – W siódemkę, z mamą, bratem, jego żoną, ich synem, no i nasza trójka. Siostry po ślubie przeprowadziły się do domów rodzinnych swoich mężów, zgodnie z lokalną tradycją. Tylko ja regularnie zarabiam. Brat prowadził sklep z wyrobami z paszminy, ale niedawno zbankrutował. Za duża konkurencja. Kobiety w naszej rodzinie nigdy nie pracowały, zajmują się domem i dziećmi.

Życie w Katmandu nie jest łatwe. Zanieczyszczenie powietrza, hałas, kurz, brak przestrzeni – to wszystko drugorzędne problemy. Największym jest bezrobocie, zła sytuacja ekonomiczna kraju. Około 30 procent Nepalczyków żyje poniżej granicy ubóstwa. Często do pracy zmuszane są dzieci.

– Państwo nie potrafi zapewnić podstawowych wygód. Nawet w centrum Katmandu nie mamy regularnego dostępu do bieżącej wody. W naszej dzielnicy tylko raz na dziewięć dni puszczają wodę. Leci z kranu przez półtorej godziny, trzeba nabrać jak najwięcej do różnorakich zbiorników. Na podwórku mamy prywatną studnię, czerpiemy z niej wodę do mycia i prania, nie nadaje się do picia. Czystą wodę do picia i gotowania kupujemy w dużych baniakach. Poza tym każda rodzina ma zbiorniki na wodę, mniejsze na dachu, większe ulokowane pod ziemią, wodę pompuje się na górę, jak tylko zbiornik na dachu się opróżni. Po mieście jeżdżą beczkowozy i dostarczają wodę do domów, z którymi została podpisana umowa – objaśnia specyfikę życia w mieście.

Ze względu na moc himalajskich rzek kraj ma ogromne możliwości generowania prądu, ale jego mieszkańcy nadal żyją w ciemnościach. Nie ma pieniędzy na budowę odpowiednio wydajnych hydroelektrowni, od lat trwają rozmowy z Indiami na temat takiej inwestycji.

– Sami nie zdobędziemy środków – wzdycha Sunil. – Tylko w czasie monsunu, kiedy poziom wody w rzekach podnosi się maksymalnie, mamy prąd przez całą dobę. To czerwiec, lipiec i sierpień, jedyny taki moment w roku. We wrześniu nie ma prądu przez trzy godziny dziennie, w październiku już sześć, może siedem, w listopadzie przez dziesięć godzin. W grudniu i styczniu jest najgorzej, bywały lata, gdy nie mieliśmy prądu przez osiemnaście godzin. I jak ten kraj ma się rozwijać, skoro brak podstawowego uposażenia? – rzuca pełne żalu pytanie. – W gazetach codziennie podawany jest czas dostaw prądu i wody. Można się przygotować i zmagazynować, ile się da. W każdym domu są baterie, ale też inwertory, generatory, w zależności od tego, na co kogo stać. Wciąż w większości domów wieczorami palą się świece. Płomień świecy nie ma dla nas nic wspólnego z romantyzmem, to nasza uciążliwa codzienność. Ostatnio, gdzieś z rok po trzęsieniu, wyszło na jaw, że prądu było i jest wystarczająco dużo, tylko ministrowie na lewo sprzedawali go różnym przedsiębiorcom. Wybuchła wielka afera korupcyjna, po której zrobiło się jakby jaśniej.

Batti ayo – dosłownie „przyszedł prąd". Tak krzyczą dzieci, kiedy po długich godzinach oczekiwania pojawia się prąd. To chwila ogólnej radości.

– Gdybym zamieszkał gdzieś poza Nepalem, właśnie tych słów, tego okrzyku czystej euforii, brakowałoby mi najbardziej.

Fragment książki Iwony Szelezińskiej „Kopnij piłkę ponad chmury. Reportaże z Nepalu", która ukazała się nakładem wydawnictwa Marginesy. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95

Uciekłam z wioski, gdy miałam 16 lat. Uciekłam przed głodem, biedą, ciężką pracą na tarasowych polach, samotnością, zimnem. Do miasta, do Katmandu, które miało być gwarancją lepszego życia – zaczyna opowieść Pembuti.

Mówi po nepalsku, jej mąż, Sunil, tłumaczy na angielski.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi