MacFarlane: Góry, stan umysłu

Tym, którzy nie mogli zostać badaczami z prawdziwego zdarzenia, lecz którzy czuli zew nieznanego, chodzenie w góry zapewniało atrakcyjną namiastkę wyprawy badawczej.

Publikacja: 30.11.2018 18:00

Alpy na portolanie Albina de Canepy z 1489 roku – góry zawieszono do góry nogami i zabarwiono intens

Alpy na portolanie Albina de Canepy z 1489 roku – góry zawieszono do góry nogami i zabarwiono intensywnymi kolorami, co sprawia, że przypominają kiście czerwonych i zielonych winogron

Foto: Wikipedia

Nieznane tak mocno rozpala naszą wyobraźnię z powodu swojej plastyczności, jest ekranem, na który kultura albo jednostka może rzutować swoje lęki i aspiracje. Podobnie jak odbijająca echo jaskinia, nieznane odpowie nam tym, co sami w jego stronę wykrzykniemy. Białą plamę na mapie – „pusty obszar, nad którym mały chłopiec mógł roić sny o potędze", jak ją nazwał Joseph Conrad – można wypełnić każdą obietnicą albo obawą, jaką tylko zechcemy jej przypisać. To miejsce nieskończonych możliwości. Dręczące pragnienie, aby udać się do dziewiczej doliny za granią, było tęsknotą za skrywanymi marzeniami. A moje marzenia podsycało, ma się rozumieć, pragnienie, by udać się tam, gdzie jeszcze nikt nigdy nie dotarł, by zrobić coś, czego jeszcze nikt nigdy nie robił: pragnienie pierwszeństwa i oryginalności jest tak głęboko osadzone w wyobraźni ludzi Zachodu.

Pojęcie nieznanego nie zawsze miało urok samo w sobie. Przez wieki głównymi bodźcami do odkrywania nowych terenów były względy ekonomiczne, polityczne i egotystyczne: pragnienie zdobycia pieniędzy, terytorium albo chwały. Nieznane jako takie nie było pociągające, a rozsądni odkrywcy wytyczali szlaki swoich podróży na mapach obejmujących znane terytoria. I tym razem dopiero końcówka XVIII wieku przyniosła zmianę, zaszczepiając w wyobraźni Zachodu tęsknotę za nieznanym. W drugiej połowie XVIII wieku Europa nabrała ochoty na nowe krainy, na nowe terytoria, odmienne smaki i doznania – na porządki doświadczenia, które nazwalibyśmy egzotycznymi, co dosłownie znaczy „będący na zewnątrz". Krótko mówiąc, na odkrycia. To coraz wyraźniejsze pragnienie odkrywania było odzwierciedleniem najróżniejszych frustracji. Do największych można zaliczyć coraz powszechniejsze zmęczenie konserwatyzmem i stagnacją miejskiego burżuazyjnego życia. Ludzie zaczęli stawiać opór temu, co znane i przewidywalne, i odczuwali coraz większy pociąg do miejsc, w których należało się spodziewać niespodziewanego. Nieznane miało posłużyć za wrota prowadzące do alternatywnych porządków doświadczenia. Kilka dekad później trafnie ujął to Charles Baudelaire: Au fond de l'Inconnu pour trouver du nouveau. Byle znaleźć w Nieznanym coś, co będzie nowe!

Podróżnicy jak gwiazdy ekranu

Od lat 70. XVIII wieku to dojmujące intelektualne pragnienie nieznanego zostało w dramatyczny sposób przekute w działanie. Na sześć dekad siedzących okrakiem na przełomie XVIII i XIX stulecia przypada złoty wiek wypraw odkrywczych. Badacze przemierzali w poszukiwaniu bogactwa i piękna skute lodem wody arktycznej północy, okolice wysp na Pacyfiku i pustynie Afryki. Do działania popychało ich nade wszystko pragnienie nowości. Za podstawowy cel uważali zgłębianie niezgłębionego, oglądanie nieujawnionego. Odkrywanie stało się celem samym w sobie, a ten etos współgrał z intelektualną fascynacją oryginalnością we wszelkich jej przejawach. Idealna oświeceniowa istota, zauważał eseista William Duff w 1767 roku, powinna zajmować się „przemierzaniem nieprzedeptanych szlaków i dokonywaniem odkryć". W 1764 roku, niedługo po wstąpieniu na tron, król Jerzy III rozpoczął kampanię odkryć morskich. Swoim badaczom wydał proste polecenie: „dokonywać odkryć na półkuli południowej". Pewnego młodego Szkota, niejakiego Jamesa Bruce'a, ogarnęła taka ekscytacja na myśl, że może zostać pierwszym człowiekiem, który „dokona odkrycia" za panowania Jerzego III, iż wyruszył, aby zbadać góry i rzeki Abisynii.

Podróżnicy odwiedzający dzikie obszary byli gwiazdami filmowymi swoich czasów: otaczał ich prestiż, a zarazem zła sława. Po powrocie – jeśli w ogóle wracali – spisywali swoje przygody, ilustrowali je rozkładanymi mapkami, na których liniami, kropkami i kreskami oznaczali przebieg wypraw w nieznane. W 1822 roku brytyjski badacz Arktyki, John Franklin, wrócił do Londynu po spędzeniu trzech lat w arktycznej tundrze. Krążyły pogłoski, że on i jego głodująca załoga przetrwali, zjadając skórę z butów, porosty, a na koniec swoich towarzyszy. Sporządzony przez Franklina opis podróży stał się bestsellerem, a „zaczytane" egzemplarze przechodziły z rąk do rąk o wiele częściej niż nowe. Porucznik William Edward Parry, prowadzący z nieustającą żarliwością badania Arktyki, zdobył taką sławę za sprawą kolejnych wypraw na północ, że miłośnicy dosłownie obstępowali go na ulicy.

Nawet kiedy ten rzekomo złoty wiek wypraw badawczych zakończył się w latach 30. XIX stulecia, istnienie nieznanych obszarów na mapie nadal napędzało XIX-wieczną politykę zagraniczną. Wielka Brytania, Francja, Rosja, Hiszpania i Belgia, największe prowadzące ekspansjonistyczną politykę potęgi tego stulecia, zajęły się wypełnianiem białych plam na mapach własnymi kolorami – zielenią dla Francji, pomarańczowym dla Rosji i różowym dla Wielkiej Brytanii. (W Ameryce trwały oczywiście zmagania innego rodzaju: przesuwanie granicy tak zwanej cywilizacji na zachód ku Pacyfikowi, niwelowanie obszarów nieznanego przy Zachodnim Wybrzeżu w imię Objawionego Przeznaczenia). Imperialistycznie nastawione państwa wystrzeliwały kolejne salwy wypraw badawczych, aby zajmować, przywłaszczać i rzekomo cywilizować nieznane obszary świata.

Gdy tylko jakaś biała plama nabierała koloru, jej miejsce zajmowała inna. Źródła Nilu, Przejście Północno-Zachodnie, biegun północny i południowy, Tybet, Mount Everest: każde pokolenie XIX wieku znajdowało sobie nową geograficzną zagadkę, którą obsesyjnie próbowało rozwikłać. Niemiecki badacz Julius von Payer wyraził odczucia sporej części czytelników, a także swoich kolegów badaczy, kiedy zauważył: „Nie sposób wyobrazić sobie bardziej ekscytującej sytuacji, niż ta będąca udziałem badacza nieznanych krain, zwłaszcza kiedy natura wydaje się otaczać go nieprzebytym murem, a on kroczy po ziemi, którą nie szedł jeszcze nigdy żaden człowiek".

Brytyjczycy, bardziej chyba niż wszystkie inne imperialne potęgi, pragnęli poznać całą kulę ziemską i opisać ją na mapach z siatkami współrzędnych. W 1830 roku utworzono Królewskie Towarzystwo Geograficzne, które miało służyć „rozwojowi nauk geograficznych", a zanim jeszcze królowa Wiktoria zdążyła okrzepnąć na tronie, zamiar wypełnienia pozostałych białych plam na mapie świata przekształcił się w kulturowy i polityczny imperatyw. „Jeżeli mówimy o nieznanym obszarze, którego nie spenetrował jeszcze żaden Anglik – pisał autor artykułu redakcyjnego w »Timesie« w 1854 roku – to właśnie on powinien być pierwszą osobą, która tego dokona". W 1846 roku John Barrow, wówczas drugi sekretarz Admiralicji, ogłosił, że „biegun północny jest jedynym miejscem na Ziemi, o którym nie wiemy nic, a potrzeba pełnej wiedzy powinna służyć za bodziec do zmazania tej plamy ignorancji z naszego oświeconego wieku". Barrow nie mówił prawdy – Antarktyka i Himalaje były znacznie gorzej poznane niż biegun północny, ale jego żarliwe słowa dobrze wyrażają zapał, z jakim Brytyjczycy w połowie XIX wieku pragnęli poznać tajemnice ziemskiego globu.

Terra incognita

Nie ulega wątpliwości, że powszechna w XIX wieku fetyszyzacja wypraw badawczych i odkryć wpływała na ówczesne postrzeganie gór. Tym, którzy nie mogli zostać badaczami z prawdziwego zdarzenia, lecz którzy czuli zew nieznanego, chodzenie w góry zapewniało atrakcyjną namiastkę wyprawy badawczej. Wyjątkowa atrakcyjność gór dla tych niedoszłych badaczy brała się z ich bliskości. Aby się w nie dostać, nie trzeba było pokonywać niewyobrażalnie wielkich odległości albo przekonywać komisji finansowej Admiralicji o wartości planowanej podróży. Żeby doświadczyć górskiego nieznanego, nie trzeba było brać udziału w długiej horyzontalnej wyprawie – na przykład poświęcać całego roku na dopłynięcie na Antarktydę albo tygodniami zmagać się w Arktyce z falami wysokości statku i górami lodowymi jego szerokości. Wystarczała krótka podróż wertykalna. W ciągu zaledwie dnia, uzbrojony w determinację, solidne buty i plecak pełen wiktuałów, człowiek mógł przenieść się z gościnnego poziomu szwajcarskiej łąki w arktyczną surowość alpejskiego szczytu.

Góry oferowały również pod wieloma względami bardziej autentyczne doświadczenie nieznanego niż inne, wydawałoby się śmielsze wyczyny.

„Dżentelmen może obecnie przebyć pieszo Syberię z równie niewielkim lękiem, jak dama jadąca konno przez Florencję – pisał James Forbes w 1843 roku. – Nawet Atlantyk przemienił się w zwykłą drogę dla tych, którzy wałkonią się na kontynent amerykański, a lądowy szlak do Indii został opisany równie dokładnie jak trasa z Londynu do Bath. Pustynia ma swoje stacje pocztowe, Ateny – omnibusy. Tymczasem w samym sercu Europy leży nieznany region [...]. Parry, Franklin, Foster, Sabine, Ross czy Darwin mężnie znosili srogość klimatu Arktyki i Antarktydy, aby zdobyć wiedzę na temat różnych zjawisk ziemskich i atmosferycznych, klimatu i zwierząt [...], ale czy naprawdę wiemy wszystko o naszym własnym zakątku globu? Bez wątpienia nie".

W słowach Forbesa pobrzmiewa ennui cywilizacją szerzej rozumianego świata (Atlantyk stał się drogą, Syberia chodnikiem, Italia karuzelą, Ateny korkiem), a odczucie to miało się nasilać w miarę zbliżania się końca wieku. Słychać tam jednak również ekscytację odkrywaniem terra incognita w sercu cywilizowanej Europy, czyli Alp, dotąd ukrywających się przed ludźmi dzięki kamuflażowi, jaki zapewniała im wysokość.

W Alpach znajdowały się niezliczone dziewicze szczyty, a poza Europą istniały przecież jeszcze nieoznaczone na mapach, niezbadane, nieprzebyte przestrzenie Wielkich Łańcuchów – Andów, Kaukazu, Himalajów... Wstęp do pierwszego wydania książki „Peaks, Passes and Glaciers" (1859), popularnej antologii artykułów napisanych przez członków Alpine Clubu, zwracał uwagę na „nieograniczone możliwości przygody", jakie zapewnia wspinaczka w Alpach, „nie wspominając o wielu górskich łańcuchach, na których będzie musiała dopiero kiedyś stanąć stopa Anglika". Oraz, jak można się domyślać, reszta jego ciała.

Przyciągani obfitością takich terra incognita, od lat 50. do 90. XIX wieku włoscy, francuscy, niemieccy, szwajcarscy, amerykańscy i brytyjscy zdobywcy przybywali tłumnie w Alpy, aby wchodzić, wspinać się, nadawać nazwy i, co najistotniejsze, tworzyć mapy.

Na pierwszych europejskich mapach góry przedstawiano jako kopczyki albo brązowe wykwity skalne. Na przykład na mapie świata Cottoniana (powstałej w 1025–1050 roku) znajduje się wiele prostych karmelowych pagórków, wzdłuż których przechadza się skrzydlaty, garbaty stwór przypominający nieco lwa. Tam, gdzie kończyła się wiedza, zaczynała się legenda. Fantastyczne bestie zaludniające wczesne mapy były ucieleśnieniem nieznanego, graficznym wyobrażeniem ignorancji. Do XV wieku magiczne zwierzęce hybrydy – ciało lwa, głowa węża – zniknęły z map, wypędzone z ich obrzeży przez rozwój wiedzy. Dłużej przetrwają w wyobraźni marynarzy, badaczy i podróżników.

Nawet po zniknięciu bestii góry nadal przedstawiano figuratywnie, podobnie jak lasy (miniaturowe zagajniki wystylizowanych jodeł) i morza (rzędy małych, niebieskich, znieruchomiałych fal). Na wczesnych mapach góry rysowano takimi, jakie wydawały się z poziomu dolin; nie wynaleziono jeszcze czegoś takiego jak „plan", czyli widok z góry. Na portugalskiej mapie Europy z końca XV wieku obszary górskie przedstawiono za pomocą rzędów brązowych kopczyków ułożonych w eleganckie wzory geometryczne. Wygląda to tak, jakby na kontynencie działała dobrze wyszkolona, pracowita drużyna kretów. W jeszcze dziwniejszy sposób oddano Alpy na portolanie Albina de Canepy z 1489 roku – góry zawieszono do góry nogami i zabarwiono intensywnymi kolorami, co sprawia, że przypominają kiście czerwonych i zielonych winogron.

Urok mapy

WXVI i XVII wieku zaczęto stosować bardziej zróżnicowane i znormalizowane techniki kartograficzne, większą uwagę zwracano też na oznaczanie różnych form krajobrazu. W 1681 roku Thomas Burnet zauważył krytycznie, że „geografowie nie przejawiają specjalnej staranności w opisywaniu i oznaczaniu na swoich Mapach wielości czy usytuowania Gór". Sugerował, że wszyscy „Książęta" powinni dysponować „rysunkami swoich Państw i Posiadłości", które to rysunki przedstawiałyby poprawnie, „gdzie stoją Góry" i „gdzie są umiejscowione Wrzosowiska i Pogranicza". Burnet uzasadniał tę propozycję w lekko erotyczny sposób, stwierdzając, że „pożytecznie jest wyobrażać sobie Ziemię w ten sposób i spoglądać często na takie akty przedstawiające negliż Natury, albowiem wtedy możemy najlepiej osądzić jej prawdziwe kształty i proporcje".

Pod naciskiem oczekiwań renesansu kartografowie opracowali metody tworzenia iluzji trójwymiarowości. Wszechobecny kopiec kreta wykorzystano do odwzorowywania stożkowatych, spłaszczonych lub stromych gór. Wprowadzono cieniowanie, które wskazywało wypukłość terenu, a za pomocą szrafur – krótkich cieniowanych linii – dostarczano informacji na temat zboczy i ich stromizny: im mocniej nachylone zbocze, tym szrafury gęstsze i ciemniejsze. Fryderyk Wielki wydał następującą instrukcję topografom w swojej armii: „Wszędzie tam, dokąd nie mogę się udać, umieszczajcie plamę". Poziomice były wynalazkiem XVI wieku, jednak nie zaczęto ich używać w należyty sposób, dopóki rozwój technik pomiarowych nie zapewnił szczegółowych informacji potrzebnych do ich wykreślania.

Urok mapy leżał w jej powściągliwości, niekompletności, w lukach, które mogła wypełniać wyobraźnia. Jak zauważyła podróżniczka Rosita Forbes, mapa zawiera w sobie „magię wyczekiwania pozbawioną trudu i potu realizacji".

W mojej rodzinie mapy kupowało się zawsze na długo przed następną wyprawą w góry. Nowe mapy są hałaśliwe i niesforne. Stawiają opór przy otwieraniu, próbują wrócić do złożonej postaci. Trzeszczą podczas prób składania w przeciwną stronę, a sztywne skrzydełka wyginają się i odginają. Z mapami mocowaliśmy się na podłodze, obciążaliśmy ich rogi książkami i dopiero potem klękaliśmy obok, aby wytyczyć potencjalne trasy. Ojciec wcześnie nauczył mnie czytania poziomic, dzięki czemu cała mapa w magiczny sposób wyrastała w górę.

Mapy wyposażają człowieka w siedmiomilowe buty – pozwalają pokonywać ogromne odległości w krótkim czasie. Przesuwając czubkiem ołówka po planowanej trasie marszu albo wspinaczki, można przechodzić ponad szczelinami lodowców, jednym skokiem pokonywać wysokie urwiska i bez wysiłku przeprawiać się w bród przez rzeki. Na mapie zawsze jest dobra pogoda i idealna widoczność. Mapa obdarza człowieka mocą patrzenia na krajobraz z perspektywy – czytanie mapy przypomina przelot nad krainą na pokładzie samolotu, wyprawę badawczą w pachnącym, szczelnym i klimatyzowanym wnętrzu.

Ale mapa jednak nigdy nie zdoła odtworzyć samego terenu. Sesje nad mapami często skłaniały nas do porywania się z motyką na słońce. W domu wytyczaliśmy trasę w terenie, który w rzeczywistości okazywał się wsysającym nogi mokradłem, wysokim po kolana wrzosowiskiem albo szerokim rumowiskiem pokrytym grubą warstwą śniegu. Czasami krajobraz pokazywał nam ograniczenia naszej mapy. Zdarzało się, że wiatr wyrwał mi mapę z rąk, a ona, wirując, szybowała z urwiska. Raz deszcz zamienił mapę w nieczytelną papkę. Stanąłem kiedyś w śnieżycy na górskim szczycie, przytknąłem palec do mapy i powiedziałem: „Tu jestem", ale potem musiałem wygrzebać dziurę w śniegu i przeczekać w niej burzę.

Mapy nie odwzorowują czasu, a jedynie przestrzeń. Nie mówią o tym, że krajobraz jest w nieustannym ruchu, nieustannie się przetwarza. Cieki wodne przenoszą ziemię i kamienie. Grawitacja odrywa głazy ze zboczy i posyła w dół. Kuropatwa połyka drobinki kwarcu, których potrzebuje do trawienia, a potem wydala je w innym miejscu. W przyrodzie odbywa się nieustający transport różnych obiektów, kamieni. Zachodzą też inne zmiany. Gwałtowny opad deszczu potrafi przeobrazić mały strumyk w wartki, niemożliwy do pokonania potok. Woda wypływająca spod jęzora lodowca rzeźbi w mule nieustannie zmieniające się, abstrakcyjnie piękne wzory. Tych wymiarów pejzażu nie pokaże nam żadna mapa.

Fragment książki Roberta Macfarlane'a „Góry. Stan umysłu" w przekładzie Jacka Koniecznego, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. Tytuły i śródtytuły pochodzą od redakcji.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Nieznane tak mocno rozpala naszą wyobraźnię z powodu swojej plastyczności, jest ekranem, na który kultura albo jednostka może rzutować swoje lęki i aspiracje. Podobnie jak odbijająca echo jaskinia, nieznane odpowie nam tym, co sami w jego stronę wykrzykniemy. Białą plamę na mapie – „pusty obszar, nad którym mały chłopiec mógł roić sny o potędze", jak ją nazwał Joseph Conrad – można wypełnić każdą obietnicą albo obawą, jaką tylko zechcemy jej przypisać. To miejsce nieskończonych możliwości. Dręczące pragnienie, aby udać się do dziewiczej doliny za granią, było tęsknotą za skrywanymi marzeniami. A moje marzenia podsycało, ma się rozumieć, pragnienie, by udać się tam, gdzie jeszcze nikt nigdy nie dotarł, by zrobić coś, czego jeszcze nikt nigdy nie robił: pragnienie pierwszeństwa i oryginalności jest tak głęboko osadzone w wyobraźni ludzi Zachodu.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi