Seksroboty. Terapia, czy szerzenie pedofilii?

Seksualne dzieci-lalki znajdują coraz liczniejszych i śmielszych obrońców – bioetyków, prawników, psychologów oraz przedsiębiorców. To dopiero początek rozziewu prawnych procedur ze społeczną rzeczywistością. W kolejce już czeka problem okrucieństwa i sadyzmu zaspokajanego za pomocą antropoidalnych robotów.

Publikacja: 14.02.2020 10:00

Seksroboty. Terapia, czy szerzenie pedofilii?

Foto: LightRocket/Getty Images/Nicola Campo

James Young to smukły, przystojny trzydziestolatek zafascynowany biologią i robotyką. Jedyne, co różni go od podobnych mu rówieśników, to lewa ręka i lewa noga pod kolanem – Young ma je sztuczne. W 2012 r. spadł z peronu pod pociąg i tylko długotrwała doskonała opieka specjalistów przywróciła mu sprawność. Słowo to, aczkolwiek w jego wypadku brzmi nieco dziwnie, nie jest przesadą: mężczyzna porusza się na protezie z elegancją dżentelmena. W dodatku, jak dawniej, emanuje energią i optymizmem.

To zwycięstwo nad fatalnym losem Young zawdzięcza silnemu charakterowi, ale też pomysłowości. Wykorzystał osobistą tragedię, by samemu uczynić się eksperymentem. Sztuczne ramię zaprojektował sam, skuteczny lobbing umożliwił wykonanie kosztownego gadżetu przez najlepszych fachowców. Od tej pory Brytyjczyk propaguje koncept elektronicznych protez, jednocześnie badając, w jakim zakresie mogą one pomóc człowiekowi. Robi to na własnym przykładzie, ale też jeździ po świecie, wynajdując innowatorów zastosowania bionicznych robotów.

W 2018 r. BBC uczyniła go bohaterem dokumentalnego filmu „The Future of Sex: Sex Robots and Us". W Japonii Young odwiedził kilka przodujących wytwórni. Na filmie widać, jak z pokrywającym zażenowanie uśmiechem patrzy w błyszczące, sztuczne oczy lalki-fantoma, dotyka delikatnej, imitującej kobiecą skórę materii, słucha dobywających się z jej głębi westchnień i jęków. W pewnym momencie jeden z przedsiębiorców zaprowadził go na zaplecze, gdzie Brytyjczyk natknął się na coś, czego dotąd nie widział. Na stole montażowym leżała lateksowa, bezgłowa figurka o wyraźnych rysach dziewczynki. Dla Younga był to szok – popłakał się przed kamerą. Widząc to, lekko stropiony pan Hiro Okawa zaczął się tłumaczyć: „Rozumiem, co pan chce powiedzieć. Ale dla moich klientów może to być tylko pewien rodzaj sentymentu do filigranowych, dziecięcopodobnych rozmiarów".

Ezopowy język

Minęły niecałe dwa lata od wizyty Younga w japońskich seksmanufakturach. W styczniu tego roku Caitlin Roper na portalu ABC Religion & Ethics opublikowała raport o rodzącym się rynku dziecięcych lalek porno. Dziennikarka z Melbourne nie pozostawia nam złudzeń: świat oswaja się z tym zjawiskiem, a to zaledwie nikły początek tego, co nastąpi niebawem. Już dzisiaj dzieci-lalki do seksualnego użycia nabyć można bez problemu na platformach handlowych Amazon i Wish. Dominują figury dziewczynek, choć dla chcącego znajdzie się i chłopiec. Oczywiście żaden ze sprzedawców nie nazywa wprost przeznaczenia tych obiektów, w ofertach dominuje więc ezopowy język pełen zapewnień o „dobrej zabawie" i „relaksie". Ale i to się może zmienić w zależności od stopnia społecznego przyzwolenia. Mowa jest na razie o „zwykłych" lalkach, ale według Roper istnieją już prototypy dzieci-robotów, a kwestią niedługiego czasu jest ich masowa produkcja.

To zupełnie nowe zjawisko, dlatego świat jeszcze nie wie, jak się doń ustosunkować. W większości państw nie funkcjonuje żadne prawo, które zakazywałoby tego procederu lub chociażby regulowało jego skalę. W USA sygnałem alarmowym stał się we wrześniu 2018 r. proces mieszkańca stanu Ohio, u którego znaleziono bezbłędną anatomicznie kopię dziewięcioletniej dziewczynki. „Moją pierwszą reakcją – powiedział dziennikarzom prokurator okręgowy – było pytanie: któż to na świecie robi sekslalkę, która przedstawia dziecko?". Jak się okazało, wyprodukowano ją w Chinach. Tzw. Creeper Act, projekt zakazu produkcji oraz posiadania podobnych przedmiotów, jaki niedługo potem wszedł pod obrady Kongresu, przegłosowano co prawda w Izbie Reprezentantów, ale utknął on w Senacie. I tkwi tam do tej pory.

Na prawny zakaz zdecydowała się już w 2017 r. Kanada. W maju owego roku aresztowano tam nawet pierwszego podejrzanego, ale niebawem sąd nakazał jego zwolnienie. Powód? Podsądny utrzymywał, że zamówił lalkę „dorosłą", zawinił zaś zagraniczny dostawca działający bez jego wiedzy i zgody. W tej sytuacji prokurator nie był w stanie udowodnić mu świadomego zakupu nielegalnego produktu.

Kanadyjską drogą poszła też Australia, wprowadzając surowe prawo, w myśl którego osobie importującej dziecięce sekslalki, w hurcie lub detalu, grozi nawet do dziesięciu lat więzienia. Karane jest również ich posiadanie; równo przed miesiącem aresztowano za to pewnego trzydziestolatka. Rozprawa, przewidziana na koniec marca, będzie ciekawym precedensem.

Ale Kanada i Australia to wyjątki, świat wydaje się zmierzać w kierunku całkiem przeciwnym. Do niedawna bastionem oporu przeciw handlowi lalkami porno był Izrael. W inspirowanym religią systemie prawnym tego państwa funkcjonuje szeroko rozumiany zakaz „bałwochwalstwa". Z tego powodu jeszcze dwa lata temu nikt nie śmiałby tam jawnie kupować do wiadomych celów ludzkiej figury. Ale i ten bastion już padł. Dziś śmiało reklamowana jest tam Gala – the first Israeli hottie.

Jak uzasadnić zakaz?

Seksualne dzieci-lalki i dzieci-roboty znajdują jednak coraz liczniejszych i śmielszych obrońców. I nie chodzi tu bynajmniej o półjawnych producentów z Chin czy Japonii, lecz o silne i zwarte środowiska opiniotwórcze Zachodu. Dominują w nich niektórzy bioetycy, psycholodzy, prawnicy oraz przedsiębiorcy, jak również „filantropi" w rodzaju Davida Levy'ego, który w 2014 r. założył w Wielkiej Brytanii instytut Intelligent Toys Ltd. Levy, autor wydanej siedem lat wcześniej książki „Love and Sex with Robots", działa tam na rzecz wcielania w życie swojej utopii.

Jednym z argumentów za dopuszczeniem do ograniczonego użytku dziecięcych sekslalek jest pomoc w leczeniu pedofilii. W tymże samym 2014 r. dyrektor Georgia Tech's Mobile Robot Laboratory Ronald Arkin przekonywał, że figurki dzieci mogą być przez pedofilów wykorzystywane z pożytkiem, podobnie jak metadon wykorzystywany jest do leczenia osób uzależnionych od narkotyków. Trzy lata później Marc Behrendt, filozof z Wolnego Uniwersytetu w Brukseli, poparł ten pomysł, nazywając go „alternatywnym rozumieniem terapii".

Zdecydowanie dalej idą ludzie, dla których swoboda uprawiania seksu z robotami zdaje się być szczytnym hasłem z dziedziny obrony obywatelskich wolności. Duński bioetyk Ezio di Nucci otwarcie opowiada się za takim rozwiązaniem problemu osób cierpiących na „seksualną deprywację". Wtóruje mu Neil McArthur, profesor z kanadyjskiego Uniwersytetu Manitoby, który z zapałem XIX-wiecznego socjalisty walczy o poprawę bytu młodych mężczyzn upośledzonych z powodu „nierównej dystrybucji satysfakcji seksualnej". Podobne opinie na ogół nie wyrażają wprost prawa do używania dziecięcych robotów, ale też nie stawiają mu zastrzeżeń, przez co przygotowują grunt do formułowania dezyderatów, które jeszcze niedawno uchodziłyby za jawną propagandę pedofilii.

O ile większość specjalistów zdecydowanie dezawuuje terapeutyczny sens użycia dziecięcych sekslalek, o tyle dużo więcej wątpliwości budzi uzasadnienie wprowadzenia zakazu ich posiadania. Bo właściwie w imię jakich wartości należy go wprowadzić? Razem z tym pytaniem mnożą się głosy sprzeciwu. Craig Harper, psycholog z Nottingham Trent University, penalizację posiadania dziecięcych lalek porno nazywa „tworzeniem pojęcia przestępstwa bez ofiary, tylko z racji czyjegoś moralnego obrzydzenia". Z tego właśnie powodu wpływowa Prostasia Foundation nazywa taki pomysł „niekonstytucyjnym, błędnym oraz niemoralnym". A James Cantor, psycholog i neurolog z Kanady, komentując wspomniane wyżej aresztowanie obywatela Australii, mówi, że kraj ten „chroni swoje społeczeństwo przed wydumaną zbrodnią, której człowiek dopuścił się na lateksie".

Nie są to argumenty pozbawione logiki. Kwestią czasu wydaje się być moment, w którym zakazy z Kanady i Australii podważone zostaną przez jakąś grupę konstytucjonalistów lub obrońców praw człowieka. Bo trzeba jasno powiedzieć, że na gruncie praw obywatelskich, pojmowanych w duchu liberalnej demokracji, zakazy te nie mają racji bytu. Szczególnie w sytuacji, gdy za obroną tych konkretnych „praw obywatelskich" stoją rosnące w siłę grupy nacisku.

Zdaje sobie z tego sprawę Shin Takagi, Japończyk, który kilka lat temu założył firmę Trottla reklamującą się sloganem: „Nasze lalki jako jedyne na świecie są w stanie zastąpić żywe dziewczynki". Tłumaczy on, że „lalka nie jest żywą istotą, nie przysługują jej prawa człowieka i nie może stać się ofiarą". Dlatego spokojny jest o przyszłość firmy, która kwitnąco się rozwija, produkując figurki dziewczynek nawet o wyglądzie pięciolatek. Tak przy okazji: pan Takagi jest pedofilem.

Do niedawna łudziliśmy się, że zasada: „rób co chcesz, bylebyś nie szkodził sąsiadowi", stanowi uniwersalny i mocny fundament prawa karnego Zachodu. Do niedawna oczywisty wydawał się następujący sylogizm: prawa człowieka wyrosły na gruncie chrześcijańskiego systemu wartości, ale dziś, w dobie oświeconego rozumu oraz powszechnego dostępu do edukacji, tworzącej zastępy ludzi przyzwoitych, tamta metafizyka jest nam już niepotrzebna. Z powodzeniem zastąpi ją dobrze naoliwiony mechanizm prawnych procedur.

Otóż nie zastąpi, i przypadek dziecięcych sekslalek jest chyba pierwszym, aż nadto wyrazistym tego dowodem. A to dopiero początek rozziewu procedur ze społeczną rzeczywistością. W kolejce już czeka problem okrucieństwa i sadyzmu zaspokajanego za pomocą antropoidalnych robotów. Powstały już przecież pierwsze modele lalek szlochających jak żywe i błagających o litość.

Ikonoklazm a pornografia

Wpodobnych przypadkach (a będzie ich coraz więcej) nie będzie chyba innej rady niż przeproszenie się ze starą, rzuconą w kąt aksjologią. Spróbujmy zatem chociaż pobieżnie naszkicować zasady fenomenu, który można zdefiniować jako tradycyjne ujęcie relacji człowieka do jego wizerunku.

Przede wszystkim zwraca tutaj uwagę rudymentarne przekonanie, że wizerunek taki – nieważne czy namalowany, czy też wyrzeźbiony – nosi w sobie jakąś aurę świętości. Intuicja to prawdopodobnie tak stara jak sama ludzkość. Możemy się dzisiaj bez końca spierać o intencje twórców malowideł z Lascaux czy Altamiry, jednak z pewnością warto uznać za uprawnioną hipotezę, że obraz człowieka był dla nich czymś bardziej niezwykłym i tajemniczym niż sylwetki zwierząt, które kreślili na ścianach jaskini.

W tym prastarym kanonie szczególną rolę odgrywała ludzka twarz. Wielkie religie świata w swej ukrytej, ezoterycznej warstwie przechowały myśl, iż to w niej właśnie skupia się „obraz i podobieństwo" człowieka do jego Stwórcy. O tym mówi chociażby żydowska kabała. Stąd też wzięły się różnorakie zakazy jej przedstawiania, w oczach Europejczyka obecne szczególnie w religiach Wschodu. Sporządzanie „portretu" może być bowiem odczytane jako wchodzenie w stwórcze kompetencje Boga. A w judaizmie oraz islamie (mowa tu o ortodoksyjnych wersjach tych religii) uchodzi nadto za bluźnierstwo, za sporządzanie idola, gdy tymczasem Bóg Jedyny nie może być stworzony ludzką ręką, a zatem nie może być namalowany.

Mamy więc sytuację, w której cześć dla wizerunku człowieka, a szczególnie dla obrazu jego twarzy, prowadzić może do dwóch przeciwstawnych wniosków: kultu ikony albo jej całkowitego zakazu.

W tym miejscu czytelnik mógłby się żachnąć: co mają wspólnego zamierzchłe spory ikonoklastyczne ze współczesnym problemem traktowania pornografii? Otóż mają całkiem sporo, jednak pod warunkiem, że potrafimy je umieścić nie w teologicznej, lecz w antropologicznej perspektywie.

Nie miejsce tu, by robić wykład z historii Kościoła. Odpowiednie fakty każdy może sobie sprawdzić sam. Tu przypomnę jedynie, że mówimy o latach 730–843 w Bizancjum i o cesarzach, którzy nie tylko przemocą i terrorem zwalczali kult świętych wizerunków, ale też z równą zaciekłością niszczyli same obrazy. Ta epoka została przezwyciężona wraz z przywróceniem kultu ikon, a przyczyniły się do tego uchwały II soboru nicejskiego (787). Ostatniego soboru uznanego za ekumeniczny, czyli powszechny, przez większość Kościołów chrześcijańskich. Mówiąc inaczej: soboru, którego myśl należy do niekwestionowalnego dorobku naszej cywilizacji.

Ikonoklaści, zwani też obrazoburcami, pod wpływem swoich arabskich sąsiadów uważali, że oddawanie czci świętym obrazom to obrażanie Boga. Trzeba przyznać, że wśród ówczesnych czcicieli ikon zdarzały się nadużycia, niejednokrotnie kłaniano im się tak, jakby to one same były istotami boskimi. Ikonoklaści przesadzili jednak w drugą stronę. Był też moment, w którym różnili się od podejścia Arabów. Wrodzy ikonom Bizantyjczycy nie byli bynajmniej wrogami wszystkich wizerunków, lecz tylko tych uznawanych za święte.

Mało kto zdaje sobie sprawę, że za panowania takiego Konstantyna V rozkwitła wręcz w Bizancjum maniera przedstawiania wojen, uczt, polowań, a nade wszystko ziemskiej apoteozy potęgi cesarza. Można nawet powiedzieć, że ikonoklaści, programowo oddzielając sferę sacrum od sfery profanum, stworzyli wtedy fenomen zwany sztuką świecką. Byli też jakby heroldami przyszłej nowożytności. Bo nie przypadkiem pustoszenie kościołów z ikon wiązało się wówczas z wypędzaniem mnichów z monasterów. Osiemset lat później to samo czynili władcy oddani reformacji.

Tymczasem w kręgu czcicieli ikon przechowała się owa prastara, ogólnoludzka intuicja, widząca aurę świętości w każdym ludzkim wizerunku. Co więcej, ich doświadczenie, znajdujące wyraz we wnioskach z długotrwałych nieraz sporów doktrynalnych, nakazywało im przyjąć, że kult (który ikonoklaści niechętnie różnicowali) jest postawą stopniowalną. Czym innym jest kult Boga, czym innym zaś Jego świętych, ludzi przedstawianych w obrazach. A idąc dalej za tokiem owego myślenia, powiedzmy: czym innym jest także pełna respektu, a czasem nawet miłości, relacja człowieka do „zwykłego" obrazka czy zdjęcia bliskiej mu osoby.

Przypomnijmy sobie historie o żołnierzach w okopach, hołubiących, jak największą świętość, wyblakłe fotografie żon, narzeczonych lub kochanek. Zwróćmy też uwagę na zjawisko pozornie przeciwstawne: rytualne wieszanie in effigie (czyli „w portrecie") nieobecnych ciałem skazańców. Ci, którzy uczestniczyli w owej egzekucji, naprawdę wierzyli, że umieszczając na szafocie obraz, wymierzają sprawiedliwość człowiekowi. Nawet więc taka postawa była przejawem sakralnego podejścia do wizerunku. Oczywiście daleko jej było do klasycznego kultu, ale i tak miała w sobie tę szczyptę świętości, którą Mircea Eliade nazywa hierofanią.

Hierofaniczne podejście do wizerunku podpowiada nam wreszcie, że nie istnieje coś takiego jak wizerunek abstrakcyjny, obraz człowieka, „którego nie ma" i z którym można zrobić, co się komu podoba. Każdy wizerunek, a już szczególnie każdy obraz twarzy, wyraża podobieństwo do Stwórcy.

Okno do prototypu

Jan z Damaszku, duchowy ojciec II soboru nicejskiego, jest autorem pojęcia prototypu – kapitalnego nie tylko dla teologa, ale i dla teoretyka sztuki. Prototyp to istota, do której odsyła nas obraz. W przypadku ikony oznacza to, że nie oddajemy czci jej samej, lecz przez nią – Bogu i świętym Pańskim. W tym sensie wybitny teolog prawosławny Paweł Florenski porównał ikonę do okna, przez które pada światło słoneczne. Okno samo w sobie nie jest źródłem światła, ale dla patrzącego od wewnątrz ono światłem się staje.

To subtelne rozróżnienie przynosi nam jeszcze jeden istotny wniosek: nie powinniśmy czcić wizerunku, gdy obok niego widzimy prototyp. W kościołach oznacza to że tam, gdzie obecny jest żywy Bóg, to jednak On – nie zaś jego wizerunek, nie największy nawet ze świętych, a tym bardziej nie Paczamama (Matka Ziemia) – stoi w centrum naszego uwielbienia.

W codziennym zaś życiu pojęcie prototypu podpowiada, że nie wolno nam obdarzać intymnymi emocjami lalki, gdy tuż obok siebie mamy drugą żywą osobę. Tę intuicję zachowało też polskie słowo „współżycie", które jako synonim seksualnej relacji nie ma chyba odpowiednika w żadnym innym języku świata. Bo współżyć można tylko z istotą żywą. Każda inna relacja, niezależnie od technicznego poziomu udawania interakcji prawdziwej, zawsze pozostanie jedynie autoerotyzmem. A co najwyżej – autoerotyzmem wyrafinowanym.

James Young to smukły, przystojny trzydziestolatek zafascynowany biologią i robotyką. Jedyne, co różni go od podobnych mu rówieśników, to lewa ręka i lewa noga pod kolanem – Young ma je sztuczne. W 2012 r. spadł z peronu pod pociąg i tylko długotrwała doskonała opieka specjalistów przywróciła mu sprawność. Słowo to, aczkolwiek w jego wypadku brzmi nieco dziwnie, nie jest przesadą: mężczyzna porusza się na protezie z elegancją dżentelmena. W dodatku, jak dawniej, emanuje energią i optymizmem.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi