Steinberg, Alter, Widerszal… Pokolenia żydowskich państwowców

Po pogromie kieleckim Polskę opuściła najaktywniejsza część społeczności ocalałej z Zagłady. Na dodatek ta nastawiona demokratycznie i propaństwowo. Ci, którzy zostali, chcąc nie chcąc, przyłączali się do komunistów. To jeden z kilku powodów, dla których dzisiaj opowieść o polskich Żydach zdominowała lewa strona politycznej panoramy, nieufna wobec dobrej pamięci o II RP.

Publikacja: 21.02.2020 18:00

Baruch Steinberg, naczelny rabin Wojska Polskiego (w środku), zginął w Katyniu, jak wielu innych ofi

Baruch Steinberg, naczelny rabin Wojska Polskiego (w środku), zginął w Katyniu, jak wielu innych oficerów wyznania mojżeszowego

Foto: Archive PL/Alamy/be&w

Wizerunek polskiego Żyda, dla którego II Rzeczpospolita była macochą, matką zaś stała się dopiero Polska Ludowa, mocno zakorzenił się w naszej świadomości. Powielają go zarówno ci, którym się taki obraz nie podoba, jak i ci, którzy go chwalą. Tymczasem jest to obraz fałszywy w swej jednostronności. Przedwojenna Polska, owszem, nie była dla Żydów rajem, ale też stała się ona ojczyzną dla kilku pokoleń żydowskich państwowców. Ten obywatelski, propaństwowy nurt wśród społeczności żydowskiej miał i ma swoich wrogów. Jednym z nich była czerwona Rosja, która pod neutralnym mianem Związku Sowieckiego konsekwentnie i na różne sposoby eliminowała, niszczyła te środowiska. O kilku spośród wielu przypadków owego dzieła destrukcji opowiada ten artykuł.




W matni

Kto dziś pamięta o Baruchu Steinbergu, który w baraku starobielskiego obozu przewodniczył piątkowym zgromadzeniom, „gdzie setki Żydów wznosiły gorące modły po hebrajsku"? Postać naczelnego rabina Wojska Polskiego warta jest nieustannego przypominania. Podobnie jak pozostałych pięciuset oficerów „wyznania mojżeszowego”– jak się wtedy mówiło – którzy wiosną 1940 r. polegli rozstrzelani nad dołami Katynia, Miednoje i Charkowa. Ale oni, a przynajmniej większość z nich, mają dziś swoje miejsce na ziemi, nazwiska wykute na tablicach pamięci. Ta historia będzie o ludziach, po których nie zostały nawet imiona, choć mowa jest o prawie stu tysiącach. Zginęli wszyscy, co do jednego, nierzadko całymi rodzinami, w jednym miejscu i czasie, jak również z tego samego powodu – byli polskimi Żydami.

Późną jesienią 1939 r. to właśnie Żydzi dominowali wśród kilkusettysięcznej rzeszy uchodźców, którzy uciekając przed niemieckim najazdem na tereny województw wschodnich, znaleźli się nagle pod władzą innego okupanta. Podczas gdy Polska oficjalna, ta oficerska i urzędnicza, przechodziła do Rumunii przez most w Zaleszczykach, żydowscy cywile zbiegali na wschód chaotycznie, gdzie kto mógł. Najazd sowiecki odciął im drogę dalszej ucieczki, a także drogę odwrotu. Gdy po kilku tygodniach od zakończenia działań wojennych obaj okupanci otwarli punkty graniczne na mostach w Brześciu i Przemyślu, od razu ustawiły się tam wielotysięczne kolejki, złożone prawie wyłącznie z Żydów. Kolejki stały po stronie sowieckiej, z zachodu na wschód nie przechodził nikt. Niemieccy pogranicznicy śmiali się z przechodzących „Hitlerjuden", ale uchodźcy raczej nie łudzili się, że za Bugiem i Sanem czeka ich lepszy los. Chcieli po prostu dostać się do własnych domów.

Większość jednak pozostała, nie widząc wyboru z tej matni. Ta masa bezdomnych zalegała głównie miasta: pod koniec 1939 r. w samym Białymstoku liczono ich na 60 tysięcy. Koczowali na dworcach, ulicach, w przygodnych domach, także w synagogach. Dominowali – obok ubogich szewców i krawców – przedstawiciele klas średnich: urzędnicy, nauczyciele, lekarze i przedsiębiorcy. Olbrzymia większość z nich nie mogła znaleźć sobie stałego zajęcia, a co za tym idzie, stałych środków utrzymania. Cierpienie bezdomności powiększył głód.

Sowieckiej władzy ci ludzie nie byli do niczego potrzebni, co więcej, uważano ich za klasowych wrogów. Etykietki burżujów” i drobnomieszczan, jakie przyklejano uchodźcom i ich rodzinom, automatycznie kwalifikowały ich do anihilacji. Tak przecież, zaledwie dziesięć lat wcześniej, uczyniono w ZSSR z milionową rzeszą indywidualnych rolników zakwalifikowanych jako kułacy. W dodatku duża część z nich przebywała w pasie graniczącym z okupacją niemiecką, który w myśl strategicznych wytycznych miał być oczyszczony z niepewnych elementów. Tych jako pierwszych zsyłano na Sybir.

Okupant przetrzymywał w aresztach i łagrach tysiące z nich, nie mógł jednak uwięzić wszystkich. Pozostałą resztę przypisano więc do kategorii wolnych zesłańców, ludzi, których bez konkretnego paragrafu kodeksu karnego, za samo pochodzenie, wyganiano na bezludzie tajgi lub stepu. Byli tam „wolni", ale ich los wcale nie był lepszy od losu więźniów. A jeśli trafili na północ, oznaczało to dla nich wyrok śmierci.

Bezimienni z Komi

W roku 1940, 29 czerwca, w wielkiej, skoordynowanej akcji deportowano ich do republiki Komi oraz do Kraju Ałtajskiego. Liczbę tych zesłańców, szacowaną dotąd na około 80 tysięcy, należałoby powiększyć. W dyspozycjach do konwoju nie zapisywano bowiem osób samotnych, tzw. odinoczek. Realna liczba zbliża się zatem do 100 tysięcy. Według zgodnej oceny historyków 85 procent z nich stanowili Żydzi. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że w lutym 1941 r. dołączyła do nich kolejna fala żydowskich zesłańców, będziemy mogli uznać bez przesady, iż ogólna liczba polskich Żydów wygnanych na „wolne osiedlenie" wynosiła 100 tysięcy.

Zajmijmy się losem tych, których skierowano na północ. Bezdomne rodziny mecenasów, aptekarzy, księgowych zapędzano do bydlęcych wagonów, które po kilkutygodniowej nieraz podróży zatrzymywały się na stacji w Syktywkarze, stolicy Komi ASSR, sowieckiej „republiki” narodowościowej, zaludnionej przez naród Komiaków, dawniej zwanych u nas Zyrianami. Ludzie ci, zniewoleni podwójną opresją sowietyzacji i rusyfikacji, byli polskim zesłańcom instynktownie życzliwi, ale nie mieli nic do powiedzenia.

W Syktywkarze ładowano ich na barki kierowane w górę rzek Wyczegdy i Sysoły. To duże rzeki północno-wschodniej części Europy, która w oczach polskich zesłańców była już Syberią. Wielodniowa podróż kończyła się wysadzeniem przymusowych pasażerów gdzieś w pustkowiu tajgi, na miejscu oznaczonym przez władze jako specposiołek, czyli osada specjalnego przeznaczenia. Czasem stały tam już drewniane baraki, czasem jednak więźniowie – bo „wolni zesłańcy” faktycznie nimi byli – miejsca do mieszkania musieli zbudować sami, ścinając grube świerkowe pnie. Akurat tego materiału było wokół pod dostatkiem.

Spośród 251 specposiołków, jakie ustanowiono jako miejsce przebywania zesłańców z czerwca 1940 r., w Komi powstała, ostrożnie licząc, jakaś setka (znane jest ponad 50). Osiedlono tam głównie ludzi pochodzących z większych miast, w dużej mierze inteligentów: lekarzy, nauczycieli, agronomów, inżynierów czy też buchalterów. Głowy rodzin, mężczyzn, zapędzono do pracy przy wyrębie lasu. Jak wyglądała taka „praca" w wykonaniu ludzi, którzy prawdopodobnie nigdy w życiu nie trzymali w ręku siekiery, można sobie wyobrazić. Jednak tylko taka robota zapewniała głodowe racje żywności. Przymusem pracy objęto też kobiety. Dzieci (wśród zesłańców było ich 22 tysiące) ratowały rodziny przed głodową śmiercią, zbierając leśne runo. Ale długo to trwać nie mogło.

Niewolnicza praca i bagienne pustkowia Komi okazały się ruiną dla zdrowia „wolnych osiedleńców". Choroby roznoszone przez szczury i domowe insekty, a nade wszystko przez gryzące meszki, plagę tajgi w okresie ciepłych miesięcy, osłabiały ich z tygodnia na tydzień. Pierwsze wielkie wymieranie przyszło zimą 1940/1941. Następna zima dopełniła reszty.

Jednym z komiackich specposiołków był Wokwad, obecnie puste miejsce niedaleko osady Kojgorodok nad górną Sysołą. Latem 1940 r. wysadzono tam na brzeg 300 żydowskich bieżeńców z centralnej Polski. Wiosną 1942 r. nie pozostał już ani jeden – wszyscy pomarli. Dawniej był tam żydowski cmentarz, obecnie chyba nie ma po nim śladu.

Takich miejsc była tam cała setka. O większości z nich nie da się powiedzieć nawet tak niewiele, ile wiemy o Wokwadzie. Nic konkretnego nie wiemy też o ich mieszkańcach. Spośród zesłanych do Komi Polaków część przeżyła i wyjechawszy z ZSSR z armią Andersa lub w późniejszych akcjach repatriacyjnych, przynajmniej mogła zaświadczyć o losie współbraci. W czysto żydowskich osadach nie przeżył nikt – a przynajmniej nie znamy nikogo, kto powróciwszy stamtąd, zostawiłby po sobie jakieś świadectwo. Być może niektóre z nazwisk przebywających tam więźniów zostały nawet opublikowane, ale trzeba by je mozolnie wyłuskiwać z list rosyjskiego Memoriału. Nie powstało żadne osobne opracowanie o miejscu, gdzie ludzie ci zginęli.

Nie ma więc o nich opowieści. Dlatego też nieistniejąca opowieść o życiu i śmieci polskich Żydów z Komi nie współtworzy i nie kształtuje wielkiej, zbiorowej opowieści o polskich losach. Gdyby istniała, nasza historia wyglądałaby inaczej. A także nasza wspólna, obywatelska świadomość.

Test Stalina

Łamiąc wszelkie zasady prawa międzynarodowego, 4 grudnia 1941 r. w ambasadzie polskiej w Kujbyszewie NKWD aresztowało Henryka Ehrlicha i Wiktora Altera. Obaj byli wybitnymi działaczami polskiego i międzynarodowego ruchu socjalistycznego: Ehrlich jako przywódca Bundu, partii żydowskich socjalistów, Alter jako członek jej egzekutywy. Mimo różnicy poglądów (Alter, w odróżnieniu od Ehrlicha, nie stronił od współpracy z komunistami) obaj stali na gruncie niepodległości oraz integralności państwa polskiego na uchodźstwie, rozumianego jako kontynuacja II Rzeczypospolitej. Obaj też zdecydowanie sprzeciwiali się aneksji połowy naszego państwa przez Związek Sowiecki. Z tego też powodu zostali przez władze sowieckie aresztowani i skazani na śmierć. Wyroków jednak nie wykonano aż do jesieni 1941 r., kiedy to w konsekwencji układu Sikorski-Majski, na mocy którego Sowiety uznawały na nowo państwo polskie, wypuszczono ich z więzienia. Obaj włączyli się w organizację Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego, zanim w grudniu ponownie trafili do aresztu.

W momencie najścia NKWD na kujbyszewską ambasadę Stalin ugaszczał w Moskwie bankietem gen. Władysława Sikorskiego. Premier i wódz naczelny wrócił do Londynu bez Ehrlicha, który miał tam objąć stanowisko w emigracyjnej Radzie Narodowej. Sikorski przełknął tę zniewagę, gdyż ważyły się losy armii Andersa. Jednak w ten sposób być może ułatwił Stalinowi kolejną, idącą krok dalej prowokację, gdy w trzy lata później aresztowano 16 przywódców Polski podziemnej.

Ostry protest wystosowała natomiast Międzynarodówka Socjalistyczna. Oficjele w Moskwie tłumaczyli się mętnie, nieoficjalnie rozpowszechniając fałszywe pogłoski. Dopiero w lutym 1943 r. ogłoszono oficjalnie, że Ehrlich i Alter zostali rozstrzelani jako „szpiedzy Hitlera". Armia Czerwona właśnie definitywnie odparła Niemców spod Stalingradu i Stalin, dufny argumentem siły, mógł już sobie pozwolić na rzucenie w twarz Polsce i Zachodowi jawnego oszczerstwa. W tym oświadczeniu zgadzało się tylko jedno: obaj socjaliści zostali przez Sowietów zamordowani, prawdopodobnie zaraz po ponownym wydaniu na nich wyroku śmierci, co nastąpiło 23 grudnia 1941 r.

Interesująca jest jeszcze jedna sekwencja zdarzeń. 1 grudnia 1941 r., a więc na trzy dni przed aresztowaniem Ehrlicha i Altera, rząd sowiecki wystosował notę do rządu RP, w której oświadczono iż Moskwa, stojąc na gruncie granic z września 1939, uznaje za obywateli polskich wyłącznie osoby polskiej narodowości. Ukraińcy, Białorusini i Żydzi przebywający na wschód od Bugu są obywatelami sowieckimi, nawet jeśli przed wojną mieszkali w centralnej Polsce. Zasadę tę cynicznie potwierdzono w styczniu 1942 r., zwracając polskiej ambasadzie paszporty Ehrlicha i Altera.

W tym momencie nastąpiło coś, co już na zawsze określiło relacje Warszawy z Moskwą. Polacy, stojący między kowadłem honoru a młotem sojuszu, musieli zaakceptować i to upokorzenie. Z czasem jednak przyzwyczajono nas do myślenia, że wielonarodowa Rzeczpospolita definitywnie skończyła się 17 września 1939 r., a jedyne, co mamy do załatwienia na Kresach, to „repatriacja" stamtąd etnicznych rodaków.



Pionki na sprytnej szachownicy

O czymś takim okupacyjna Warszawa jeszcze nie słyszała: w biały dzień, zaskoczeni we własnych mieszkaniach, zamordowani zostali dwaj wysocy przedstawiciele Komendy Głównej AK. I nie zginęli z ręki gestapo, lecz własnych rodaków.

Jednym z nich był Ludwik Widerszal, mózg Biura Informacji i Propagandy (BiP) Komendy Głównej AK. 13 czerwca 1944 r. zabójcy wtargnęli do jego mieszkania i zastrzelili w łazience. Żonę, będącą w ostatnim miesiącu ciąży, po krótkiej naradzie ułaskawili.

Widerszal, w cywilu doktor historii, w konspiracji zajmował się oceną międzynarodowej sytuacji Polski. Ten liberalny inteligent o żydowskich korzeniach lewicowe poglądy łączył ze zdecydowanym antysowietyzmem. W swoich analizach zwracał uwagę na konieczność przeciwstawienia się agenturalnej roli Moskwy, która właśnie umacniała nad Wisłą swoje konspiracyjne przyczółki przed decydującym atakiem na niemieckiego wroga. Specjalizował się też w stosunkach polsko-żydowskich, inicjując utworzenie w BiP specjalnego referatu. Stosunek państwa do polskich Żydów przeżywających właśnie ostatnią fazę Zagłady był dlań miernikiem wiarygodności demokratycznej wspólnoty. Widerszal zdawał sobie sprawę, że dokonana przez Niemców hekatomba Żydów bynajmniej „kwestii żydowskiej"” w Polsce nie „rozwiązała". I że kwestia ta pozostanie jednym z kluczy do relacji Polaków z innymi narodami.

Tej śmierci, podobnie jak zabójstwa przełożonego Widerszala, Jerzego Makowieckiego, nigdy do końca nie wyjaśniono, co więcej – jej okoliczności chyba celowo starano się zagmatwać. Przez lata zbywano ją mętnym opisem, jakoby odpowiadali za nią tajemniczy „bandyci"” lub „ściśle utajona komórka ekstremistyczno-nacjonalistycznego podziemia", niekiedy zaś wprost wskazywano na Narodowe Siły Zbrojne. Jednak zabójcy Widerszala z NSZ nic wspólnego nie mieli: grupa Andrzeja Popławskiego ps. Sudeczko była oddziałem dywersyjno-egzekucyjnym kontrwywiadu AK. Nie był to też akt bandytyzmu, gdyż jak wynika z najnowszych badań, „Sudeczko" był przekonany, że wykonuje prawomocny wyrok podziemnego sądu AK. Choć taki wyrok nigdy nie zapadł.

Rzeczywisty zleceniodawca starannie zatarł za sobą ślady. Sam „Sudeczko"”niecały miesiąc później został w podobnie tajemniczy sposób zastrzelony przez podwładnego na Cmentarzu Powązkowskim. I prawdopodobnie to nie koniec łańcucha dziwnych zgonów. Wiemy tyle, ile ujawnił Amerykanom zbiegły na Zachód podpułkownik UB Józef Światło. Według niego za zamordowanie analityków BiP odpowiadał Witold Bieńkowski, oficer kontrwywiadu AK, szef referatu żydowskiego Delegatury Rządu na Kraj i jednocześnie agent NKWD, osobiście prowadzony przez słynnego gen. Iwana Sierowa. Chodziło o to, by zabijając Widerszala i Makowieckiego, wyeliminować osoby wskazujące na subtelne metody sowieckiego zniewolenia Polski. A dla niepoznaki przekonać prawicową opinię, że osoby te były komunistycznymi zdrajcami, których słusznie skazano na śmierć. Widerszal nadto był przecież wrednym, antypolskim Żydem. Podobnie zresztą jak Makowiecki.

Radykalny nacjonalista Bieńkowski po wojnie związał się z nacjonalistycznym, a jednocześnie służącym komunistom ruchem Pax Bolesława Piaseckiego. Jeśli prawdą jest, że służył sowieckiej agenturze, był chyba pierwszym z długiego szeregu pionków na sprytnej szachownicy, na której polskich „patriotów", za pomocą hasła „Żyd", rozgrywa się do roli posłusznych wykonawców woli moskiewskiego despoty.



Żydowski pluralizm i Kielce

Około 300 tysięcy ocalałych polskich Żydów rzuciło się w 1945 r. w wir pracy społecznej. I choć to zdanie brzmi jak slogan, jest jednak prawdziwe. Sześć lat wegetacji w gettach lub kryjówkach nie złamało tych ludzi, przeciwnie, ich skumulowana energia znalazła wreszcie ujście. Szybko odtworzono prawie wszystkie przedwojenne żydowskie partie polityczne, powstawały też nowe.

Która z tych partii cieszyła się największą popularnością? Odpowiedź zapewne zadziwi niejednego czytelnika. Otóż bynajmniej nie komuniści, nie bundowcy czy też lewicowi syjoniści, lecz Zjednoczenie Syjonistów Demokratów Ichud, stronnictwo mieszczańskie i demoliberalne. Szczególnymi wpływami cieszył się Ichud”(z hebr. jedność) wśród młodzieży, którą kusił wizją budowy żydowskiego państwa w Palestynie. Opinia o dominujących prokomunistycznych sympatiach młodych Żydów owych czasów jest wyraźnie przesadzona. Może tak było przed wojną, ale nie po 1945 roku! Jak ikoną młodych Polaków stał się w tamtych czasach lider PSL Stanisław Mikołajczyk, tak reprezentantem opinii ich żydowskich rówieśników był nie Jakub Berman, lecz Emil Sommerstein, przewodniczący Centralnego Komitetu Źydów Polskich, z racji krzaczastej brody nazywany „królem krasnoludków". Tyle że tych młodych w pewnym momencie zabrakło – wyjechali do budującego się Izraela.

Cezurą był tutaj 4 lipca 1946 r. – dzień pogromu w Kielcach. Gdy z perspektywy historyka patrzy się na dalekosiężne skutki owego wydarzenia, trudno nie zwrócić uwagi na zadziwiającą paralelę. Po pierwsze – opuściła wtedy Polskę najaktywniejsza część żydowskiej społeczności. Po drugie – wśród tych, co pozostali, skokowo wzrosła liczba zapisujących się do Polskiej Partii Robotniczej. Podkreślmy to: do momentu kieleckiej tragedii liczba, wbrew utartej ex post opinii, bardzo nieznaczna. Po trzecie wreszcie – Kielce stały się jakby zapowiedzią upadku żydowskiego pluralizmu. Poza komunistami żadna z partii nie kontynuowała już działalności z poprzednią dynamiką. PPR zaś przeciwnie, wziął w żagle wiatr żydowskiego lęku, tłumacząc zainteresowanym, że winna pogromowi jest wyłącznie „polska reakcja", zaś jedyną siłą, zdolną obronić Żydów przed jej nienawistnymi mackami, są właśnie komuniści. Miną dwa–trzy lata i wiatr ten zdmuchnie z politycznej sceny większość osłabionych partii i stronnictw żydowskiej konkurencji. Te zaś, które pozostaną, wygładzi do poziomu nic nieznaczącej etykietki. To tylko niektóre z wielu korzyści, jakie komuniści odnieśli z kieleckiego pogromu.

Od tej pory opowieść o polskich Żydach zmonopolizowała tylko jedna, lewa strona politycznej panoramy. Część, która chce uchodzić za całość, także w narracji dotyczącej przeszłości. Nieufna wobec dobrej pamięci o II Rzeczypospolitej oraz jej okupacyjnych emanacjach. A jeśli chodzi o czasy najnowsze – preferująca konflikt i polityczną dychotomię ponad zasadę społecznego solidaryzmu. Nie będziemy normalnym państwem, dopóki owego monopolu nie zniesiemy. Bo normalni będziemy dopiero wtedy, gdy polubimy opowieść o sobie samych. Słusznie oceniając surowo to, co w tej opowieści godne jest nagany. 

Wizerunek polskiego Żyda, dla którego II Rzeczpospolita była macochą, matką zaś stała się dopiero Polska Ludowa, mocno zakorzenił się w naszej świadomości. Powielają go zarówno ci, którym się taki obraz nie podoba, jak i ci, którzy go chwalą. Tymczasem jest to obraz fałszywy w swej jednostronności. Przedwojenna Polska, owszem, nie była dla Żydów rajem, ale też stała się ona ojczyzną dla kilku pokoleń żydowskich państwowców. Ten obywatelski, propaństwowy nurt wśród społeczności żydowskiej miał i ma swoich wrogów. Jednym z nich była czerwona Rosja, która pod neutralnym mianem Związku Sowieckiego konsekwentnie i na różne sposoby eliminowała, niszczyła te środowiska. O kilku spośród wielu przypadków owego dzieła destrukcji opowiada ten artykuł.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi