o dźwiękach muzyki i ruchach baletu
Poezja Miłosza ma ten wielki, ponieważ stały temat: jak znaleźć właściwe rzeczy słowo, nazwy i pojęcia na to wszystko, co przeżywamy indywidualnie (prywatnie), historyczno-politycznie (dziejowo) oraz duchowo (metafizycznie), i to każdy i każda we własnym wykorzenieniu lub zakorzenieniu? W wierszach, a zwłaszcza w poematach, jak na przykład „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada" z 1974 r., pojawiają się te trzy płaszczyzny i perspektywy, jest to, można powiedzieć, wątek przewodni jego twórczości. W „Campo di Fiori", jednym z najsłynniejszych wierszy, polski poeta opowiada historię stracenia Giordana Bruna przez inkwizycję na popularnym placu targowym w Rzymie, ale w tle opisuje konflikt, w którym chrześcijaństwo mniej lub bardziej tkwi wciąż jeszcze: uwięzione w dogmatach i przesądach, podczas gdy epoki i ludzie przemijają i odchodzą, mimo że w codziennym życiu prawie się tego nie zauważa – na targu Campo de' Fiori nadal sprzedawane są pomarańcze, jakby nic się nie stało, jakby nie istniało wielkie koło historii świata. Giordano Bruno został skazany na śmierć na stosie za heretyckie idee i teksty. Wierzył w nieskończony wszechświat, w którym nie jesteśmy jedynym inteligentnym gatunkiem. Wierzył, podobnie jak Orygenes i Pierre Teilhard de Chardin, we wszechświat, który się rozwija i nie jest „statycznym" polem, uprawianym do nadejścia Sądu Ostatecznego, na którym możliwe są tylko dwa wyroki: kciuk w górę lub w dół – zbawienie lub wieczne potępienie w piekle. Bruno spłonął, ale jego idee nie. I również o tym traktuje wiersz Miłosza „Campo di Fiori": o nieśmiertelności, niezniszczalności prawdy i wolności.
W mojej ojczyźnie Polsce utrata wolności była przeżywana dogłębnie i zbiorowo, nie tylko podczas obydwu wojen światowych albo trzech rozbiorów w XVIII i XIX w., lecz także po roku 1945. Korupcja prawdy przyniosła w socjalizmie również korupcję wolności, a moje doświadczenie z lat młodzieńczych, kiedy jako prawie 17-latek trafiłem do Niemiec Zachodnich, było takie, że po swoim wykorzenieniu z PRL-u obiecałem sobie zakorzenienie w wolności zachodniej demokracji i jej konstytucji. W nowym domu trafiłem w dobre ręce. Kiedy po długiej rozłące przyjechałem do rodziców, mieszkali w Verden pod Bremą, i tam w 1989 r. nadrobiłem maturę. Ale w Bremie poznałem osoby z pokolenia '68, które w trakcie studiów na uniwersytecie w tym hanzeatyckim mieście towarzyszyły w literackiej drodze: w pierwszych publikacjach w czasopiśmie literackim „Stint". Od 1990 r. pisałem wiersze już tylko po niemiecku.
Przyjechałem do Niemiec pełen ciekawości, ale i tęsknoty za swoją dziewczyną, która mieszkała w Poznaniu i tam uczęszczała do liceum. Nad tęsknotą za przyjaciółmi w Bartoszycach mogłem jeszcze zapanować, ale Magdalena pisała do mnie setki listów, a ja miałem jeszcze swoje polskie wiersze, które długo pozostały mi wierne – poza tym nadal publikowałem w polskich antologiach, czasopismach i gazetach. I byłem wygłodniały, bardzo wygłodniały, w 1985, w roku mojego wyjazdu, polska gospodarka znajdowała się w tragicznej sytuacji, brakowało żywności, i nigdy nie zapomnę tych podwójnie i potrójnie obłożonych kromek chleba, które zjadałem u rodziców rano i wieczorem – przez pierwsze tygodnie nowego życia na Zachodzie.
Ale byłem też wygłodniały duchowo, intelektualnie, poetycko i muzycznie, próbowałem nadrobić wszystko, co, jak mi się wydawało, straciłem w PRL-u. Chodziłem na koncerty jazzowe i rockowe; występy na żywo Pink Floyd, Pata Metheny'ego i Santany stanowiły znakomitą rekompensatę i powód do zadowolenia, wreszcie miałem wrażenie, że gdzieś przynależę, wreszcie byłem członkiem wspólnoty, w której dobrze się czułem: wśród długowłosych, już wtedy dość podstarzałych hipisów. Oglądałem filmy Rainera Wernera Fassbindera i Volkera Schlöndorffa, czytałem Rolanda Barthesa, Michela Foucaulta i autorów Szkoły Frankfurckiej. Dziwiła mnie sympatyczna naiwność zachodnioniemieckich lewicowców, wiedziałem jednak, że socjalistyczny raj na ziemi rzeczywiście jest tylko utopią, która bajecznie dojrzewa w ich głowach, co u niektórych właściwie nie zmieniło się do dziś. Ale czułem się w Bremie i u moich lewicowych przyjaciół i artystów zakorzeniony, jak w domu, mimo że od czasu do czasu spotykałem uciekinierów z dawnych Prus Wschodnich, którzy obstawali przy swoim statusie wypędzonych i którzy faktycznie uważali mnie przede wszystkim za takiego jak oni: człowieka z Prus Wschodnich i rodaka – wypędzonego i tego, który trafił tu po latach.
Dzisiaj nie potrafię już sobie wyjaśnić, dlaczego w początkowych latach w Niemczech Zachodnich podchodziłem do ludzi tak otwarcie, a przede wszystkim tak naiwnie i bez strachu. Przyczyną było pewnie to, że za wszelką cenę chciałem nauczyć się niemieckiego i to możliwie jak najlepiej, co z kolei powodowało, że nie byłem nieśmiały, zamknięty w sobie i „odgrodzony murem", tylko wręcz euforyczny w zawieraniu nowych kontaktów i przyjaźni – open-minded.
III MISTYCYZM KONTRA OŚWIECENIE NA PRZYKŁADZIE „DZIADÓW DREZDEŃSKICH" ADAMA MICKIEWICZA
Pytanie, jakie nasuwa się po lekturze „Dziadów", brzmi: dlaczego Mickiewicz był tak sceptyczny wobec ludzkiego rozumu, ludzkiego rozsądku oraz rozwijającego się i raz po raz samokorygującego, co leży w jego naturze, Oświecenia. Może mianowicie powstać wrażenie, że polski poeta włożył Oświecenie do szuflady z napisem: Ludzki rozum nie jest zdolny do samokrytyki, nie jest zdolny, z pomocą rozsądku, do zbudowania dojrzałego społeczeństwa, w którym wolność jest respektowana przez wszystkich i to na korzyść wszystkich zainteresowanych. W eseju „Czym jest Oświecenie?" Michela Foucaulta czytamy godne uwagi podsumowanie, czym jest Oświecenie; francuski filozof i socjolog pisał: „Nie wiem, czy kiedykolwiek osiągniemy stan dojrzałości. Wiele z naszego doświadczenia przekonuje nas, że historyczny przypadek Oświecenia nie sprawił, że staliśmy się dojrzali. Tym niemniej wydaje mi się, że można nadać sens owemu krytycznemu badaniu teraźniejszości i nas samych, które sformułował Kant przy okazji rozważań nad Oświeceniem. [...] Krytycznej ontologii nas samych nie należy z pewnością traktować jako teorii, doktryny, ani też jako stałego zbioru gromadzonej wiedzy; należy pojmować ją jako postawę, ethos, filozoficzne życie, gdzie krytyka tego, czym jesteśmy, jest zarazem historyczną analizą narzuconych nam granic i próbą ich przekroczenia".
Mowa tu o odwiecznym konflikcie: gdzie leżą granice poznania i czy to rzeczywiście prawda, że poeci otrzymali bonus i mogą poznać więcej niż filozofowie, gdyż mają bezpośrednie dojście do źródła stworzenia, i to przez inspirację? Ostatecznie można powiedzieć, że metoda uczucia, wiary, wyczucia i przeczucia w rzeczywistości też jest tylko metodą epistemologiczną, i w tym miejscu należy zadać sobie pytanie, czy to mityczne coś, stworzone przez uczucie i wiarę, jest w ogóle zdolne do tego, aby krytycznie przyglądać się swoim możliwościom poznania. Oświecenie, które popełniło też wiele błędów, daje nam przynajmniej tę opcję, zawdzięczamy ją „filozoficznemu ethosowi", jak pisze Foucault w eseju. Dla francuskiego filozofa i socjologa krytyka Oświecenia jest, co ciekawe, krytyką dialektyczną, sprzeczną, gdyż twierdzi on w swoim słynnym tekście, że wcale nie chodzi o to, żeby być „za" lub „przeciw" Oświeceniu. Reasumuje, że „należy odrzucić wszystko, co może przedstawiać się w formie uproszczonej i apodyktycznej alternatywy: albo akceptujecie Oświecenie i zostajecie w tradycji racjonalizmu (jedni uznają ten termin za pozytywny, inni za zarzut), albo krytykujecie Oświecenie i wtedy próbujecie uciekać od zasad racjonalności (co znów można postrzegać jako dobre lub złe)".
Zgodnie z powyższą interpretacją Foucaulta Mickiewicz nie jest jednak intruzem, nie jest sierotą, tylko wręcz członkiem rodziny, gdyż krytykując przesadny racjonalizm, porusza się wciąż jeszcze w przestronnych granicach Oświecenia, które wprost oczekuje ciągłego sprawdzania, także swoich granic. Trzeba też powiedzieć, że błędy może popełniać również to, co mityczne, oparte na uczuciu i wierze. Gdyby przyjrzeć się mianowicie krytycznie towianizmowi Mickiewicza, można by stwierdzić, że mitologizacja narodu polskiego w jego walce o niepodległość w pierwszej połowie XIX wieku była zuchwałą ideą, gdyż wzmocniła polski nacjonalizm. Mesjanizm bowiem jest niebezpiecznym ogniem, z którym nie powinno się igrać. Jest tak samo niebezpieczny jak nadmierne podkreślanie racjonalizmu i rozsądku.
Trzeba się oczywiście zastanowić, co czyni nieśmiertelnymi dzieła takie jak „Dziady", dlaczego wciąż są aktualne? Jakże bowiem często filozofowie, socjolodzy, filolodzy, a także pisarze ogłaszali koniec konkretnej epoki! Romantyzm się skończył, mówiło wielu z nich, a koniec historii i zwycięstwo Oświecenia w otwartych społeczeństwach są nieodwracalne. Francis Fukuyama zabrał ponownie głos w 2018 r., publikując zbiór esejów „Tożsamość. Współczesna polityka tożsamościowa i walka o uznanie", i zaktualizował w nim swoje tezy na temat biegu historii oraz rozwoju nowoczesnych społeczeństw zachodnich. Broni się w nim rękami i nogami przed krytyką, wyjaśniając, co powiedział w swojej bestsellerowej książce z 1992 r. „Koniec historii i ostatni człowiek", a czego nie powiedział. Faktem jednak jest, że również on musi mierzyć się w esejach z najróżniejszymi sprzecznościami, które dotyczą również jego własnego dzieła, jego śmiałych tez.
W 1968 r., kiedy w Polsce doszło do protestów studenckich, skierowanych między innymi przeciwko cenzurze prasy komunistycznej, „Dziady" przeżyły renesans. Genialny dramat Mickiewicza, względnie jego przedstawienie w warszawskim Teatrze Narodowym w reżyserii Kazimierza Dejmka, właściwie sympatyka marksizmu, zostało odwołane przez władze PRL, które uznały, że monolog „Wielka improwizacja" jest antyradziecki, przy czym ekspresyjna i genialna recytacja legendarnego polskiego aktora Gustawa Holoubka dolała jeszcze oliwy do ognia. „Dziady" w każdym razie nagle stały się znów nowoczesne i aktualne – jako narodowo-literacki protest w imieniu wolności. Wiatr epoki romantyzmu znów hulał po warszawskich ulicach, na których młodzi intelektualiści licznie i solidarnie protestowali przeciwko antysemityzmowi Gomułki i Moczara (hasło: syjonizm), przeciwko cenzurze dziennikarskiego słowa i zdjęcia z afiszy dramatu Mickiewicza w Teatrze Narodowym. Uniwersalny charakter tego wyjątkowego romantycznego dzieła polega na tym, że w czasach rewolucji w „Dziadach" zawsze znajduje się dobry i stosowny cytat, który trafnie i zwięźle ujmuje aktualne tendencje polityczne, a także myśli i stan ducha protestujących.
Nie inaczej rzecz się miała z kobietami, które pod koniec października 2020 r. zorganizowały w całej Polsce protesty przeciwko zaostrzonemu zakazowi aborcji, narzuconemu przez prawicowo-konserwatywny rząd: w Warszawie otrzymały niespodziewane wsparcie od aktorów, którzy w bezpośrednim sąsiedztwie domu szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego wystawili fragmenty dramatu narodowego „Dziady" – w oknach bloku, przy czym ich głosy, wzmocnione przez głośniki, rozbrzmiewały w dole na ulicach. Również w tym spontanicznym performansie sięgano po cytaty, które w rytuale odpędzania złego, szatana i ciemnych sił w dramacie Mickiewicza odgrywają centralną rolę: te wersy i bon moty od dawna już funkcjonują w języku polskim jako idiomy: „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,/ Co to będzie, co to będzie?". Nietrudno też zgadnąć, do kogo są skierowane – zawsze do uzurpatora, który narodowi rzuca kłody pod nogi.
Co nieprzemijającego pozostało nam więc z epoki romantyzmu? Pozytywne są wiara w wolność ludzkiego ducha, prometejska wiara w człowieka, w jego moc twórczą i pragnienie życia w wolności. Negatywny jest fatalny związek pomiędzy religią – jedyną prawdziwą, oczywiście – i emancypacją narodu (mesjanizm), przy czym ważną rolę odgrywają tu elementy folklorystyczno-pogańskie. Przez takie nastawienie i takie rozumienie historii oraz człowieka w kosmosie utorowana została droga do prefaszyznu.
Niewiniątkiem nie jest ani romantyzm, ani Oświecenie, mocno przesadny kult rozumu z parze z wymienionymi wyżej błędami i popłuczynami romantyzmu (jedyna prawdziwa religia plus pogańskie obrzędy), doprowadziły w XX w. do powstania systemu totalitarnego: faszyzmu względnie nazizmu, który, jako ideologia rasowa, był zarezerwowany tylko dla Niemców lub też Aryjczyków.
Nic więc dziwnego, że esej Umberta Eco z 1992 r. „Wieczny faszyzm" cieszy się znów światową popularnością, przynajmniej wśród intelektualistów i publicystów. Uczony analizuje w nim również fatalny związek między Kościołem a faszystami we Włoszech, przy czym tę współpracę – a właściwie kolaborację – można przenieść też na inne przeważnie katolickie kraje, jak na przykład współczesną Polskę, którą od 2015 r. autorytarnie rządzi narodowo- i prawicowo-konserwatywna partia Prawo i Sprawiedliwość. O romansie faszystów z Kościołem rzymskokatolickim pisze Eco następująco: „Podpisany przez Mussoliniego artykuł o faszyzmie dla encyklopedii Treccani był dziełem – albo powstał pod przemożnym wpływem – Giovanniego Gentile, odzwierciedlał jednak późnoheglowską koncepcję »państwa etycznego i absolutnego«, którego Mussolini nigdy w pełni nie urzeczywistnił. Mussolini nie miał żadnej filozofii, miał tylko retorykę. Zaczął jako wojujący ateusz, aby później podpisać konkordat z Kościołem i sympatyzować z biskupami błogosławiącymi faszystowskie bandery. Wedle dość prawdopodobnej legendy kiedyś, w swoich pierwszych antyklerykalnych latach, zażądał od Boga, by na miejscu raził go piorunem, żeby dowieść swego istnienia. Bóg był najwidoczniej roztargniony. W latach następnych Mussolini w swych przemówieniach zawsze wymieniał imię Boga i bez specjalnych oporów akceptował epitet »męża opatrznościowego«".
Na to, do czego jednak zdolny jest zimny rozum, któremu brak refleksji, napatrzyliśmy się dość dopiero w pierwszej połowie XX wieku. To on umożliwił budowę obozów koncentracyjnych i gułagów. Kiedy Oświecenie schodzi na manowce, zostaje pozbawione naturalnej skłonności do krytycznego przyglądania się własnym czynom, zaczyna rodzić złe owoce, i właśnie o tym negatywnym punkcie mówi Michel Foucault w wielokrotnie tu już wspomnianym eseju „Czym jest Oświecenie?", wprowadzając pojęcie „filozoficznego ethosu". Innymi słowy: nigdy nie powinno się być zakładnikiem racjonalizmu, dotyczy to także romantycznej idei mesjanizmu. Żyjemy z naszymi ideami, które oferujemy sobie i innym lub niejednokrotnie narzucamy – niestety – w często pozornie nierozwiązywalnych sprzecznościach. To uczucie intelektualnej bezsilności jest męczące i może doprowadzić tylko do rozpaczy, jak miało to miejsce w przypadku Iwana Karamazowa.
Potrzebujemy wciąż nowych perspektyw i orzeźwienia, dlatego powieści Władimira Nabokowa są nie lada gratką. Myślę tu przede wszystkim o „Pninie", traktującym o rosyjskim profesorze na emigracji w Ameryce. Nabokow potrafi zręcznie „odczarowywać" i cudownie ukrywa się za swoimi figurami, aby jako podmiot piszący badać i komentować świat. Profesor Pnin jest – można powiedzieć – klasycznym wschodnioeuropejskim intelektualistą, którego zachowanie w jego nowym kraju, USA, często wydaje się tubylcom niezręczne i niezrozumiałe. Jego idiosynkrazja jest wyśmienita, zwłaszcza dla czytelnika, który sam przeżył i zasmakował emigracji.
„Pnin" powstał na początku lat 50., mniej więcej w tym samym czasie co „Lolita" – powieść, która przyniosła Nabokowowi światową sławę i uwolniła go od finansowych trosk, gdyż mimo że był profesorem na wielu uniwersytetach (m. in. na Harvardzie) i miał pensję roczną wysokości 5 tys. dolarów, a także pisał do „New Yorkera", to jego sytuacja ekonomiczna była przez wiele lat dość cienka, jak w przypadku wielu pisarzy w tamtych i obecnych czasach. Mówi się, że „Pnin" obok bestselleru „Lolita" jest najbardziej przystępną ze wszystkich powieści Nabokowa. Historia o roztargnionym introwertyku i jednocześnie bardzo sympatycznym emigrancie, profesorze Timofjeju Pninie z Rosji, była już czwartą książką napisaną przez Nabokova po angielsku. Rosyjski emigrant i powieściopisarz nie lubił „Don Kichota" Cervantesa, czemu dawał często wyraz, nie tylko podczas wykładów. W klasyku europejskiej powieści satyrycznej i współczesnej przeszkadzała mu wulgarność oraz dość brutalne obchodzenie się z czytelnikiem i postaciami powieści, krótko mówiąc: w psychologicznych opisach bohaterów Nabokow dopatrywał się cynizmu i sarkazmu, a obu, zwłaszcza że mamy tu do czynienia z klasycznie wykształconym Rosjaninem, obu tych postaw wobec świata Nabokow nie mógł ścierpieć.
Gdyby miało się więc Nabokowa konkretnie umiejscowić w kosmosie rosyjskiej literatury, to należałoby go przyporządkować raczej do Tołstoja czy Lermontowa – ale naprawdę z dużą ostrożnością – niż do Dostojewskiego, którego (wrodzonej) posępności nigdy nie lubił. Dla mnie proza Nabokowa, jeśli chodzi o postawę wobec człowieka, która jest uprzejma i pełna współczucia, porównywalna jest raczej z nastawieniem i miłością do ludzi, jakie można znaleźć w powieściach Isaaca Bashevisa Singera – praktycznie na każdej stronie jego prozy. Można by poniekąd stwierdzić, że Singer jest pijanym życiem i satyrycznym Tołstojem. Również Singer mógłby bowiem napisać następujące zdanie, które znajdujemy w „Pninie" Nabokowa: „Marynarz wyobraża sobie syrenkę z parą nóg, a kotka wyobraża ją sobie jak rybę od góry do dołu".
—tłum. Anna Wziątek
Artur Becker, urodzony w 1968, mieszka od 1985 r. w Niemczech. W Polsce ukazały się jego dwie powieści: „Kino Muza" i „Nóż w wódzie. Pieśń o topielcach", oraz eseje „Kosmopolska i Kosmopolacy. W poszukiwaniu europejskiego domu"
Prawa autorskie: Artur Becker, Wydawnictwo Uniwersyteckie Thelem w Dreźnie i Akademia Sztuk Pięknych w Dreźnie