Siła sprzeczności

Po Zachodzie nie obiecywałem sobie zbawienia, prawdziwego schronienia, gdyż właściwie byłem wściekły nie tylko na Zbawiciela i komunistów, na Jezusa i Marksa, lecz także na świat dorosłych, a tym samym na swoich rodziców i na to, że mnie, wschodzącego polskiego poetę, który w 1984 r. debiutował w „Gazecie Olsztyńskiej", uprowadzili do RFN.

Publikacja: 16.04.2021 18:00

Siła sprzeczności

Foto: Wikimedia Commons, Domena Publiczna

Fragmenty wykładów Artura Beckera wygłoszonych 24 września oraz 1 i 20 października 2020 r. na Akademii Sztuk Pięknych w Dreźnie w związku z przyznaniem autorowi, polsko-niemieckiemu powieściopisarzowi, eseiście i poecie, Docentury Drezdeńskiej im. Adelberta von Chamisso 2020.




I TOŻSAMOŚĆ KOSMOPOLAKÓW I POWRÓT NACJONALIZMÓW

Dorastałem w dwóch miejscach: w mazurskich Bartoszycach na granicy z Warmią, niegdysiejszym Bartenstein w Prusach Wschodnich, i ośrodku wypoczynkowym Morena nad morenowym jeziorem Dadaj, które znajduje się na Warmii. Naprawdę dobrze znam właściwie tylko dwie pory roku: zimę i lato. Zimy należały w całości do naszego socjalistyczno-katolickiego, prowincjonalnego miasteczka, w którym wtedy, w latach 60. i 70. XX wieku, mieszkali Warmiacy, Mazurzy, Niemcy, Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Żydzi oraz uciekinierzy i wypędzeni z dawnych polskich Kresów na Wschodzie, z Litwy i zachodniej Ukrainy. Lata z kolei przypisane były do jeziora Dadaj, gdzie w latach 1970–1982 spędzałem wraz z rodzicami dwumiesięczne wakacje.

Bartoszyce mam w pamięci pod wieczną czapą wschodniopruskiego śniegu, w tym zimnym bałtycko-syberyjskim klimacie, na który można było jeszcze liczyć w czasach mojego dzieciństwa, podczas gdy warmińsko-mazurskie jeziora na zawsze pozostaną symbolem gorących wakacji i beztroskiego życia w raju trzech tysięcy jezior. W tamtejszych lasach my, dzieci, budowaliśmy szałasy, na brzegach jezior graliśmy w badmintona, a w stanicy wodnej ośrodka wypoczynkowego Morena podziwialiśmy żeglarzy, ich jachty i białe żagle, które przed wypłynięciem łopotały na wietrze, piekielnie hałasując. Tam, w ośrodku wypoczynkowym, świeciło wieczne lipcowe i sierpniowe słońce pokoju, przy czym niezliczone libacje naszych rodziców przy ognisku, podczas których moja matka razem ze swoją młodszą siostrą, mieszkającą dziś w Calgary, śpiewała polskie szlagiery, sprawiały, że mieliśmy wrażenie, jakbyśmy wszyscy niemal codziennie uczestniczyli w niekończącym się święcie lata.

Było gorąco, duszno, a świerszcze polne naśladowały włoskie i greckie cykady – byłem szczęśliwie zjednoczony z przyrodą i językiem ojczystym, którego wyjątkowości oraz idiosynkrazji nie byłem świadomy. A kiedy padało, to gwałtownie, lało jak ze wszystkich cebrów warmińskiego nieba, czasami nawet przez dwa tygodnie.

W obcych językach mówiono przede wszystkim w bartoszyckim kinie Muza, ponieważ dubbing do dziś jest w Polsce rzadkością, i gdyby wtedy, w 1978 r., po projekcji rozgrywającego się na Manhattanie i demaskującego intrygi CIA w przemyśle naftowym thrillera politycznego „Trzy dni Kondora" Sydneya Pollacka ktoś powiedział mi, że w 2020 r. będę mieszkał we frankfurckim hotelu Lindley, z okna pokoju patrzył na budynek Europejskiego Banku Centralnego albo jechał rowerem brzegiem Menu, aby przy Metzlerstraße na tarasie willi wypić z przyjaciółką kieliszek rosé, przyglądać się obiecująco lśniącym drapaczom chmur i dyskutować o gospodarczej ekspansji Chin w Afryce, to z pewnością nie dałbym wiary takiemu prorokowi, a nawet posłałbym go do diabła.

W obcych językach mówiono też w Morenie: przede wszystkim po niemiecku. Dzisiaj myślę, że niemiecko-niemieckie zjednoczenie wzięło swój początek w naszym ośrodku wypoczynkowym w Polsce już w latach 70., kiedy doszło do zbliżenia między uznaną przez komunistów za rewizjonistyczną RFN a komunistyczną Polską: po uklęknięciu Willy'ego Brandta w Warszawie i traktacie normalizacyjnym z 1970 roku.

Dla nas, Polaków, był to pyszny widok, który nagle zaczęto nam serwować lato w lato – niemiecko-niemiecki wieczór przed telewizorem, że się tak wyrażę – kiedy tzw. wschodniacy i zachodniacy przyjeżdżali do naszego ośrodka, parkowali samochody pod bungalowami i zaczynali wypakowywać akcesoria kempingowe. Stali przed trabantami albo audi i opróżniali kombi lub bagażniki pełne skarbów: wydawało nam się, że Niemcy nie przyjeżdżają tu po to, aby wypoczywać i lepiej poznać sąsiedni kraj, tylko po to, aby urządzać skomplikowane ekspedycje w mazurską dzicz. Nasi rodzice siedzieli w fotelikach rybackich, pociągali ciepłe piwo z butelek albo lemoniadę i oglądali ten spektakl. A my, dzieci, biegaliśmy wokół wypakowanych samochodów i nie mogliśmy się nadziwić, jak doskonale wyposażeni i zorganizowani są ci Niemcy. Przenośne radioodbiorniki i telewizory, piły łańcuchowe, namioty, gazowe kuchenki turystyczne, konserwy, płetwy, wędki firmy Shakespeare, okulary do nurkowania, grille kempingowe, latarki, kajaki na dachach samochodów, buty turystyczne, dla dzieci nadmuchiwane delfiny, i jeszcze silniki zaburtowe do pontonów i mnóstwo narzędzi, po prostu niczego nie mogło zabraknąć.

Podczas rozpakowywania sprzętów nie byli już podzielonym narodem, tylko po prostu Niemcami, i jako dziecku trudno mi było zrozumieć, dlaczego żyją w dwóch odrębnych państwach. W czasie kiedy Niemcy zaczęli regularnie odwiedzać swoich zachodniosłowiańskich sąsiadów na wschodzie, w wielu polskich rodzinach druga wojna światowa wciąż jeszcze się nie skończyła, pamięć o okrucieństwach i cierpieniach okupacji tkwiła w ludziach zbyt głęboko, i nierzadko się zdarzało, że gości z RFN, jak i tych z NRD dolatywał zaprawiony alkoholem okrzyk „Heil Hitler!", za co się wstydziliśmy. Pijani awanturnicy byli dziećmi ofiar, zamykali się w swoich bungalowach albo namiotach na kempingu, żeby pić piwo i wódkę, palić marihuanę, przy czym konsumpcja tego narkotyku nawet pod koniec lat 80. była w Polsce Ludowej niewielka. W każdym razie większość polskich świadków i ofiar okupacji nazistowskiej dbała o dobre stosunki z niemieckimi gośćmi, również moi rodzice, którzy nie tylko dla mnie byli prominentnymi dyplomatami i budowniczymi mostów. Ojciec, kierownik ośrodka wypoczynkowego, znał trochę niemiecki, a matka, po której przypuszczalnie odziedziczyłem ciekawość i tęsknotę za obcymi kulturami, językami i krajami, nie miała żadnych lęków przed kontaktami z obcymi, zaś długie, przepite, „prześpiewane" i „przedyskutowane" wieczory i noce są moim najcenniejszym wspomnieniem: Niemcy Zachodni i Wschodni siedzieli przy jednym stole i podziwiali nas, Polaków, ponieważ mieliśmy w Gdańsku charyzmatycznego przywódcę strajku o nieposkromionych fantazji i języku, który po otrzymaniu Nagrody Nobla miał zyskać światową sławę jak Nelson Mandela. Pewnie, nasi kuzyni i krewni z Rostoku – mój ojciec jest przecież dzieckiem wschodniopruskiej kobiety, która w 1945 r. poczuła się Polką i poślubiła Polaka – nie budzili zachwytu, gdy na początku lat 80. odwiedzali Warmię i Mazury: ogólnokrajowy strajk w socjalistycznym kraju wydawał się im podejrzany. Ale także zachodnioniemieccy turyści, zwłaszcza lewicowcy, kręcili głowami, ponieważ nie rozumieli, jak można być związkowcem i jednocześnie żarliwym katolikiem, czcicielem Najświętszej Maryi Panny.

Jednak mimo tej religijnej, spotykającej się ze sprzeciwem zachodniej lewicy, siły polskiego ruchu robotniczego w czasach niekończących się wtedy strajków, co ostatecznie zaowocowało wprowadzeniem stanu wojennego w grudniu 1981 r., jedność Solidarności jest mitem. Wspólna walka z komunizmem zdołała wprawdzie pogodzić ze sobą i poskromić prawicowych konserwatystów, lewicowców, socjaldemokratów, liberałów, a nawet trockistów, ale tylko do roku 1989.

Trzeba sobie mianowicie uzmysłowić, że ruch Solidarność był nie tylko spontanicznym wyrazem tęsknoty za cywilnym, otwartym społeczeństwem w rozumieniu Karla Poppera, lecz również produktem tożsamości narodowej Polski, nieustannego dążenia do niepodległości, którego korzenie sięgają jeszcze polskiego romantyzmu, polskiego mesjanizmu, a tym samym i nacjonalizmu. Solidarność była też rodzajem nowoczesnego mesjanizmu i nowoczesnej rewolucji, jednakże w duchu zachowania względnie ponownego wskrzeszenia tożsamości narodowej. Oznacza to, że Solidarność cechują przede wszystkim skomplikowane sprzeczności w wyznawanej przez nią ideologii wolności.

Ponadto już jako dziecko zostałem pobudzony filozoficznie i politycznie zarówno przez katolicyzm, jak i socjalizm, dzięki czemu szybko zdałem sobie sprawę z licznych sprzeczności, w jakie uwikłane były nie tylko moja mazurska prowincja, lecz także społeczeństwo wielkomiejskie. I nie chcę w tym kontekście mówić wyłącznie o hipokryzji skorumpowanych sekretarzy partyjnych oraz skorumpowanego i zdemoralizowanego kleru – takie praktyki istniały w każdym socjalistycznym państwie – ale dość szybko zacząłem odnosić wrażenie, że nasz świat w Polsce przypomina tragikomedię. Żyliśmy przecież z jednej strony w rozczarowaniu komunistyczną rzeczywistością, która nie miała nic wspólnego z obiecaną utopią sprawiedliwego i szczęśliwego raju na ziemi. Z drugiej obiecywano nam w kościele życie wieczne w nieśmiertelnym królestwie Jezusa Chrystusa, ale księża i katechetki wydawali nam się apatyczni i raczej napędzali nam strachu, ponieważ ich Bóg wcale nie wydawał się tak łaskawy, jak go przedstawiali. Cierpiał za nas na krzyżu, jego męki i łzy sprawiały nam, dzieciom, przykrość i pozbawiały apetytu na życie. Nieustannie mieliśmy wyrzuty sumienia, a niedzielne kazania wcale nie oczyszczały naszych serc, abyśmy mogli z niewinnością przyjmować Ciało Chrystusa, komunię, tylko zatruwały manichejsko, ponieważ trudno było wyjaśnić nam, dzieciom, dlaczego mamy jeść jego ciało i dlaczego ksiądz ma pić jego krew. Nie rozumieliśmy sakramentu Eucharystii.

Mój ojciec mógł wyjechać już w 1983 r., matka z młodszym bratem rok później. Zostałem w Bartoszycach sam i w gruncie rzeczy, jeśli chodzi o moją przygodę z folklorystyczną religijnością, bardzo mi ulżyło, kiedy w 1985 r. jako 16-latek wreszcie otrzymałem paszport i mogłem uciec przed tym cierpiącym, wmawiającym mi nieczyste sumienie Chrystusem z bartoszyckiego kościoła, choć po Zachodzie nie obiecywałem sobie zbawienia, prawdziwego schronienia, gdyż właściwie byłem wściekły nie tylko na Zbawiciela i komunistów, na Jezusa i Marksa, lecz także na świat dorosłych, a tym samym na swoich rodziców i na to, że mnie, wschodzącego polskiego poetę, który w 1984 r. debiutował w „Gazecie Olsztyńskiej", uprowadzili do RFN.

Do emigracji zostałem zmuszony, byłem przecież niepełnoletni, musiałem więc podążyć w ślad za rodzicami uciekającymi z komunistycznego bloku wschodniego. W słynnym pociągu „Berolina" do Hanoweru cieszyłem się jednak z tego, że po długim okresie rozłąki zobaczę wreszcie rodziców i brata oraz że mogę odwrócić się od skazanego na porażkę i zwulgaryzowanego przez homo sovieticusa socjalizmu. Cieszyłem się i jednocześnie bałem, ponieważ czułem się już dorosły i nie chciałem być posłuszny ani rodzicom, ani zachodnioniemieckiemu systemowi oświaty – natura Polaka jest buntownicza, co często przyprawia go o zgubę, ale: w okresie dojrzewania byłem kłębkiem nerwów, ponieważ nic nie wydawało się pewne, ani moja przyszłość, ani ta świata i Europy. Pełen sprzeczności w głowie i sercu wysiadłem w Hanowerze z „Beroliny", aby rozpocząć nowe życie. Byłem jednak chimerą, zlepkiem punka i hipisa, trockisty i anarchisty, poety i narratora.

Poza tym przyjechałem do tego podzielonego wtedy kraju, którego jestem dziś jednym z 21 milionów obywateli z tzw. tłem migracyjnym, pełen wspomnień i planów na przyszłość, wywołujących u każdego nastolatka uderzenie adrenaliny do głowy, w rzeczywistości jednak natychmiast zamilkłem: najpierw musiałem nauczyć się niemieckiego, ponieważ w 1985 r. czytaliśmy w verdeńskim liceum „Die Deutschstunde" i „Sansibar oder der letzte Grund", a ja siedziałem jak na tureckim kazaniu, nie wiedząc wtedy, że w Verden nad Allerą będę mieszkał od 2000 do 2020 roku i napiszę tu 15 książek.

Mój niemiecki w każdym razie tkwił wtedy w powijakach i myśleć literacko – i psychologicznie – potrafiłem jednak nie w języku niemieckim, tylko wyłącznie w polskim, ponieważ byłem niemą mazurską rybą: zamilkłem na pół roku i wykułem na pamięć Dudena.

Jednak w 2003 r. poznałem Siegfrieda Lenza, ja, pisarz, Polak, Kosmopolak, przynajmniej początkujący, i stwierdziłem, że Siegfried Lenz rozmawia ze mną tak, jakbym rzeczywiście był jego wschodniopruskim rodakiem. Raz nawet posłużył się tym słowem, konkretnym pojęciem: rodak, ale ja tym kimś nie byłem, ponieważ natychmiast, w każdej chwili – wystarczyłoby, żebym tylko otworzył usta – mogłem zostać zredukowany do swojego polskiego pochodzenia, i zdumiałem się pytaniem, jakie zadał mi Siegfried Lenz: „Mówi pan jeszcze po polsku?". Znów zamilkłem. Przynajmniej na chwilę, gdyż on zaraz dodał: „Tak, tak, to były straszne czasy, ale to już tak dawno, och Boże, Mazury!". Od razu wtedy zrozumiałem, że Lenz również nie chce zostać zredukowany tylko do swojego pochodzenia – tak jak ja w początkowych latach w RFN nie chciałem zostać zredukowany do swojego polsko-wschodniopruskiego pochodzenia: polskiego akcentu, przedniojęzykowego „r". Przecież w PRL-u czytaliśmy Julio Cortázara i Thomasa Bernharda, słuchaliśmy Pata Metheny'ego i King Crimson, żyliśmy w Europie Środkowej Milana Kundery i Polska była właściwie najbardziej liberalnym krajem w tym stalinistycznym kompleksie jałtańskim – obok Czechosłowacji i Węgier. Musiałem tylko nauczyć się niemieckiego, tak trudnego dla Słowianina, i musiałem zrozumieć, co właściwie wydarzyło się w tym kraju w latach 1933–1945, jak mogło dojść do tego, że w jednym z najważniejszych kulturowo i historycznie państw Europy cały naród poniósł tak totalną klęskę moralną.

Jednak po 35 latach pisania i publikowania w moich Niemczech znów zostałem tułaczem – hotelowym człowiekiem, który mieszka w swojej hotelowej powieści „Der unsterbliche Mr. Lindley", a więc w fikcji, ale również w rzeczywistości, w naszej cyfrowo-wirtualno-mobilnej rzeczywistości globalnych różnorodności.

Upatruję w tej ponownej tułaczce, która rozpoczęła się w dniu likwidacji bartoszyckiego mieszkania po rodzicach w 1985 r., naturalnej konsekwencji, przynajmniej dla mojego losu i samoświadomości, która wyraża się tym, że jestem Kosmopolakiem, mieszkającym w Republice Wolności Kosmopolsce, „Trzeciej Przestrzeni Wypowiedzi", jaką postulował Homi K. Bhabha, mającej wyrażać hybrydowość w twórczości autorów z tłem migracyjnym. Moja Kosmopolska faktycznie znajduje się między światami – nie tylko między Niemcami a Polską. Opisałem ją w zbiorze esejów z 2018 r. „Kosmopolska i Kosmopolacy. W poszukiwaniu europejskiego domu" („Kosmopolen. Auf der Suche nach einem europäischen Zuchause", 2016) następująco: jako miejsce, w którym nasze tożsamości nie zaginęły, mimo że my, migranci, opuściliśmy ostatecznie miejsca naszego urodzenia, ponieważ nauczyliśmy się je chronić, a także czynić je atrakcyjnymi i pożytecznymi także dla tubylców. Postulowałem też, aby ta Republika Wolności Kosmopolska była hybrydową, duchową przestrzenią, odpowiednikiem jałowej ziemi Ulro, w poetyckiej symbolice Williama Blake'a nowoczesnego piekła na ziemi, w którym rządzą technokracja, chłodny rozum, szydercze śmiechy i uczucie, że nasza nieskończona egzystencja jest absurdem.

II WYKORZENIENIE I WOLNOŚĆ

Simone Weil mówi w „Zakorzenieniu" o „bezwładzie duchowym", o negatywnym stanie, w który wpędzono robotników we Francji na skutek wykorzenienia, a do niego z kolei doszło, ponieważ robotników odcięto od edukacji i traktowano ich wyłącznie jak „zwierzęta robocze". Oczywiście, pisała te słowa w 1943 r., ale „bezwład duchowy" robotników jest mi znany również z Polski, z rewolucji Solidarności. W PRL-u nie było wprawdzie bezrobotnych, jednak państwo robotnicze, które pod względem ekonomicznym zawsze przegrywało z Zachodem, nie było w stanie zapewnić robotnikom godnych warunków bytowych i zagwarantować ich na dłuższą metę, mimo że bardzo się starało, nie tylko w ramach propagandy komunistycznej. Zwłaszcza że po II wojnie światowej kraj w zasadzie należało całkowicie odbudować i zmodernizować. Większość Niemców do dziś nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo Polska ucierpiała pod hitlerowskim panowaniem: demograficznie, gospodarczo, edukacyjnie i kulturowo. Dlatego też w latach 1970, 1976 i 1980 dochodziło do konfrontacji z komunistycznym rządem, ponieważ ceny żywności były o wiele za wysokie, a asortyment produktów spożywczych w Polsce o wiele za skromny.

O dziwo, mimo że książka Weil powstała na początku lat 40., to bezlitośnie demontuje marksizm, który w Polsce, podobnie jak w innych państwach bloku wschodniego i Układu Warszawskiego, miał być gwarantem dobrobytu, a nawet edukacji klasy robotniczej. Pisze o marksizmie, że jest „mieszaniną zawiłych i mniej lub bardziej fałszywych idei", która od czasów „Marksa jest niemal wyłącznie w rękach przeciętnych, mieszczańskich intelektualistów" i która jest „dla robotników czymś całkowicie obcym, nieprzyswajalnym" i „bez wartości odżywczych", gdyż „cała prawda zawarta w pismach Marksa" została „wyrzucona". Historyk i specjalista od Europy Wschodniej Tony Judt nazwał to zjawisko wulgaryzacją idei marksistowskich po radziecku, ale pisał to kilkadziesiąt lat później: po katastrofie, po upadku komunizmu.

Moje pierwsze wykorzenienie zaczęło się więc od poszukiwania prawdy, ponieważ wszyscy wiedzieliśmy, że propaganda socjalistyczna kłamie i zwodzi nas postępem i sukcesem, który niewiele ma wspólnego z otaczającą nas rzeczywistością. W tej atmosferze wewnętrznej walki między kłamstwem a prawdą powstały moje pierwsze wiersze, mimo że ich źródła należy się doszukiwać również w miłości. Potrzebowałem muzy, i moją pierwszą muzą była Magdalena, dziewczyna z Poznania, którą poznałem latem 1983 r. nad jeziorem Dadaj. Jednak w swoich literackich początkach, kiedy to jako 15-latek zostałem poetą, nie do końca byłem świadomy tych wszystkich sprzeczności wynikających z mojej wewnętrznej walki. A innej rzeczywistości niż socjalistyczna nie znałem – nasza codzienna harówka tworzyła status quo. Żyliśmy w błogosławionej socjalistycznej normalności, mimo że naturalnie wiedzieliśmy, iż są jeszcze inne światy i codzienności. Weil pisała w swojej książce: „o ile w normalnych czasach ludzie kulturalni żyją bez niepokoju w ogromnych sprzecznościach wewnętrznych – to w chwilach wielkiego kryzysu najmniejsze załamanie się systemu wewnętrznego uzyskuje takie samo znaczenie, jak gdyby obok znajdował się jakiś przenikliwy filozof gotów je w każdej chwili złośliwie wykorzystać; i tak jest u wszystkich ludzi, nawet najbardziej ograniczonych".

Weil naucza, zwłaszcza w pismach teologiczno-filozoficznych, jak na przykład „La Pesanteur et la Grâce", oraz w dziennikach „Cahiers", że dobro zawsze zwycięży, i nie na darmo uchodzi za nowoczesną mistyczkę, która chrześcijaństwu, jeśli chodzi o jego mistyczną treść, sprawiła gruntowny remont i lifting. Pisze mianowicie we wspomnianej tu wielokrotnie książce: „Nad sferą ziemską, cielesną, gdzie zwykle odbywa się ruch naszych myśli i która jest wszędzie splątaną mieszanką Dobra i Zła, znajduje się jeszcze jedna sfera – sfera ducha, gdzie Dobro jest tylko dobre i nawet w najniższych rejonach owocuje tylko Dobrem, gdzie Zło jest tylko złe i owocuje tylko Złem".

Czego nauczyły mnie więc socjalizm i katolicyzm? Nauczyły mnie zadawania trudnych, ponieważ heretyckich pytań. Obie ideologie, gdyż w przypadku folklorystycznego katolicyzmu z mojej ojczyzny również należy mówić o ideologii, rościły sobie prawo do prawdy, które mnie nękało, przysparzając mi udręczonych i bezsennych nocy: jako uczeń czułem się niegodny tych czystych i wyjątkowych prawd, przerastały mnie one i nieustannie miałem nieczyste sumienie. Tylko funkcjonariusze partyjni i księża, tak się przynajmniej zdawało na pierwszy rzut oka, znali i posiadali „całą prawdę", a ja zastanawiałem się w młodym wieku, nawiasem mówiąc podobnie jak Lew Szestow w książce „Ateny i Jerozolima" z 1951 r., dlaczego prawda musi należeć do ludzi, a nie odwrotnie. Szestow i Weil, którzy wywarli olbrzymi wpływ na francuską filozofię, a zwłaszcza egzystencjalizm i Alberta Camusa, są dla mnie dwojgiem heretyckich myślicieli i wręcz proroków, którzy postawili na głowie i przewartościowali na nowo świat, jakiego mnie nauczono. W każdym razie nie wiem, jak ktoś chce pisać dobre powieści czy wiersze, nie „liznąwszy", jak to się mówi po polsku, choć raz problematyki epistemologii: czyli nie zajmując się przynajmniej trochę kwestiami poznania. Cały Dostojewski, praktycznie w każdej powieści, składa się ze wspomnianej tu problematyki, a jego dorobek powieściowy promienieje często takim światłem, jakby się miało do czynienia z dialogami filozoficznymi Platona albo jakby się czytało niekończące się traktaty o prawdzie i wolności, o roli zła i dobra, o teodycei i kwestii „Unde malum?".

Szestow, który po rewolucji październikowej wybrał emigrację – zamieszkał w Paryżu i wykładał tam na Sorbonie – jest dla mnie bardzo pragmatycznym myślicielem, może pod pewnym względem również filozofem fenomenologii i nie tylko egzystencjalizmu, ale, podobnie jak Simone Weil, w kręgu moich ulubionych myślicieli on też zalicza się do mistyków. To zapewne sprzeczność, ale tylko na pierwszy rzut oka. Szestow jest pragmatyczny, ponieważ w fantastycznym zbiorze esejów „Ateny i Jerozolima" wszystkimi dostępnymi sobie narzędziami analizy filozoficznej stawia w opozycji do siebie teologów i filozofów i drobiazgowo demontuje ich myślenie. Jest odważny, świetnie wykształcony i żongluje teoriami filozoficznymi jak Karl Jaspers, Helmuth Plessner czy Jeanne Hersch, uczennica Jaspersa oraz tłumaczka i kochanka Miłosza z czasów jego paryskiej emigracji we wczesnych latach 50. Fundamentalna kwestia, którą Szestow porusza mniej lub bardziej oskarżycielsko, aby postawić pod pręgierzem takie tuzy jak Parmenides czy Arystoteles, dotyczy manipulacji prawdą i władzą. W „Atenach i Jerozolimie" pisze: „Czyż ludzie mają prawo sądzić prawdy, decydować o losie prawdy? Dzieje się przecież na odwrót: to prawdy sądzą ludzi i decydują o ich losie, a nie ludzie rozporządzają prawdami. Ludzie, wielcy i mali, rodzą się i umierają, pojawiają się i znikają, prawdy zaś trwają. Kiedy nawet nikt jeszcze nie zaczynał »myśleć« i »szukać«, prawdy, które później ujawniły się ludziom, już istniały. A kiedy ludzie znikną już całkiem z powierzchni ziemi albo stracą zdolność myślenia, prawd z tego powodu nie ubędzie".

Szestow atakuje Arystotelesa jego własną bronią, zarzucając mu, iż nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego „prawda ma władzę nad Parmenidesem i Aleksandrem, a nie Parmenides i Aleksander nad prawdą" – takiego pytania Arystoteles nie zadaje w ogóle, pisze rosyjski filozof.

Naszkicowane tu krótko problemy z prawdą oraz jej określeniem i umiejscowieniem w sensie epistemologicznym mają ogromne znaczenie dla mojego pisarstwa i właściwie nie tylko mojego, lecz literatury per se. Jak należy pisać i nazywać rzeczy, jak układać wiersze i opowiadać historie, skoro oczy i rozum, intelekt i serce, umysł i dusza z całego stołu są w stanie zrozumieć być może tylko połowę jednej nogi? Jak mamy dyskutować o tym, co uważamy za prawdę albo rzeczywistość? Jednym z moich ulubionych wierszy Czesława Miłosza jest dlatego „Po ziemi naszej", gdzie w III części czytamy:

Gdybym miał przedstawić czym jest dla mnie świat

wziąłbym chomika albo jeża albo kreta,

posadziłbym go na fotelu wieczorem w teatrze

i przytykając ucho do mokrego pyszczka

słuchałbym co mówi o świetle reflektorów,

o dźwiękach muzyki i ruchach baletu

Poezja Miłosza ma ten wielki, ponieważ stały temat: jak znaleźć właściwe rzeczy słowo, nazwy i pojęcia na to wszystko, co przeżywamy indywidualnie (prywatnie), historyczno-politycznie (dziejowo) oraz duchowo (metafizycznie), i to każdy i każda we własnym wykorzenieniu lub zakorzenieniu? W wierszach, a zwłaszcza w poematach, jak na przykład „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada" z 1974 r., pojawiają się te trzy płaszczyzny i perspektywy, jest to, można powiedzieć, wątek przewodni jego twórczości. W „Campo di Fiori", jednym z najsłynniejszych wierszy, polski poeta opowiada historię stracenia Giordana Bruna przez inkwizycję na popularnym placu targowym w Rzymie, ale w tle opisuje konflikt, w którym chrześcijaństwo mniej lub bardziej tkwi wciąż jeszcze: uwięzione w dogmatach i przesądach, podczas gdy epoki i ludzie przemijają i odchodzą, mimo że w codziennym życiu prawie się tego nie zauważa – na targu Campo de' Fiori nadal sprzedawane są pomarańcze, jakby nic się nie stało, jakby nie istniało wielkie koło historii świata. Giordano Bruno został skazany na śmierć na stosie za heretyckie idee i teksty. Wierzył w nieskończony wszechświat, w którym nie jesteśmy jedynym inteligentnym gatunkiem. Wierzył, podobnie jak Orygenes i Pierre Teilhard de Chardin, we wszechświat, który się rozwija i nie jest „statycznym" polem, uprawianym do nadejścia Sądu Ostatecznego, na którym możliwe są tylko dwa wyroki: kciuk w górę lub w dół – zbawienie lub wieczne potępienie w piekle. Bruno spłonął, ale jego idee nie. I również o tym traktuje wiersz Miłosza „Campo di Fiori": o nieśmiertelności, niezniszczalności prawdy i wolności.

W mojej ojczyźnie Polsce utrata wolności była przeżywana dogłębnie i zbiorowo, nie tylko podczas obydwu wojen światowych albo trzech rozbiorów w XVIII i XIX w., lecz także po roku 1945. Korupcja prawdy przyniosła w socjalizmie również korupcję wolności, a moje doświadczenie z lat młodzieńczych, kiedy jako prawie 17-latek trafiłem do Niemiec Zachodnich, było takie, że po swoim wykorzenieniu z PRL-u obiecałem sobie zakorzenienie w wolności zachodniej demokracji i jej konstytucji. W nowym domu trafiłem w dobre ręce. Kiedy po długiej rozłące przyjechałem do rodziców, mieszkali w Verden pod Bremą, i tam w 1989 r. nadrobiłem maturę. Ale w Bremie poznałem osoby z pokolenia '68, które w trakcie studiów na uniwersytecie w tym hanzeatyckim mieście towarzyszyły w literackiej drodze: w pierwszych publikacjach w czasopiśmie literackim „Stint". Od 1990 r. pisałem wiersze już tylko po niemiecku.

Przyjechałem do Niemiec pełen ciekawości, ale i tęsknoty za swoją dziewczyną, która mieszkała w Poznaniu i tam uczęszczała do liceum. Nad tęsknotą za przyjaciółmi w Bartoszycach mogłem jeszcze zapanować, ale Magdalena pisała do mnie setki listów, a ja miałem jeszcze swoje polskie wiersze, które długo pozostały mi wierne – poza tym nadal publikowałem w polskich antologiach, czasopismach i gazetach. I byłem wygłodniały, bardzo wygłodniały, w 1985, w roku mojego wyjazdu, polska gospodarka znajdowała się w tragicznej sytuacji, brakowało żywności, i nigdy nie zapomnę tych podwójnie i potrójnie obłożonych kromek chleba, które zjadałem u rodziców rano i wieczorem – przez pierwsze tygodnie nowego życia na Zachodzie.

Ale byłem też wygłodniały duchowo, intelektualnie, poetycko i muzycznie, próbowałem nadrobić wszystko, co, jak mi się wydawało, straciłem w PRL-u. Chodziłem na koncerty jazzowe i rockowe; występy na żywo Pink Floyd, Pata Metheny'ego i Santany stanowiły znakomitą rekompensatę i powód do zadowolenia, wreszcie miałem wrażenie, że gdzieś przynależę, wreszcie byłem członkiem wspólnoty, w której dobrze się czułem: wśród długowłosych, już wtedy dość podstarzałych hipisów. Oglądałem filmy Rainera Wernera Fassbindera i Volkera Schlöndorffa, czytałem Rolanda Barthesa, Michela Foucaulta i autorów Szkoły Frankfurckiej. Dziwiła mnie sympatyczna naiwność zachodnioniemieckich lewicowców, wiedziałem jednak, że socjalistyczny raj na ziemi rzeczywiście jest tylko utopią, która bajecznie dojrzewa w ich głowach, co u niektórych właściwie nie zmieniło się do dziś. Ale czułem się w Bremie i u moich lewicowych przyjaciół i artystów zakorzeniony, jak w domu, mimo że od czasu do czasu spotykałem uciekinierów z dawnych Prus Wschodnich, którzy obstawali przy swoim statusie wypędzonych i którzy faktycznie uważali mnie przede wszystkim za takiego jak oni: człowieka z Prus Wschodnich i rodaka – wypędzonego i tego, który trafił tu po latach.

Dzisiaj nie potrafię już sobie wyjaśnić, dlaczego w początkowych latach w Niemczech Zachodnich podchodziłem do ludzi tak otwarcie, a przede wszystkim tak naiwnie i bez strachu. Przyczyną było pewnie to, że za wszelką cenę chciałem nauczyć się niemieckiego i to możliwie jak najlepiej, co z kolei powodowało, że nie byłem nieśmiały, zamknięty w sobie i „odgrodzony murem", tylko wręcz euforyczny w zawieraniu nowych kontaktów i przyjaźni – open-minded.

III MISTYCYZM KONTRA OŚWIECENIE NA PRZYKŁADZIE „DZIADÓW DREZDEŃSKICH" ADAMA MICKIEWICZA

Pytanie, jakie nasuwa się po lekturze „Dziadów", brzmi: dlaczego Mickiewicz był tak sceptyczny wobec ludzkiego rozumu, ludzkiego rozsądku oraz rozwijającego się i raz po raz samokorygującego, co leży w jego naturze, Oświecenia. Może mianowicie powstać wrażenie, że polski poeta włożył Oświecenie do szuflady z napisem: Ludzki rozum nie jest zdolny do samokrytyki, nie jest zdolny, z pomocą rozsądku, do zbudowania dojrzałego społeczeństwa, w którym wolność jest respektowana przez wszystkich i to na korzyść wszystkich zainteresowanych. W eseju „Czym jest Oświecenie?" Michela Foucaulta czytamy godne uwagi podsumowanie, czym jest Oświecenie; francuski filozof i socjolog pisał: „Nie wiem, czy kiedykolwiek osiągniemy stan dojrzałości. Wiele z naszego doświadczenia przekonuje nas, że historyczny przypadek Oświecenia nie sprawił, że staliśmy się dojrzali. Tym niemniej wydaje mi się, że można nadać sens owemu krytycznemu badaniu teraźniejszości i nas samych, które sformułował Kant przy okazji rozważań nad Oświeceniem. [...] Krytycznej ontologii nas samych nie należy z pewnością traktować jako teorii, doktryny, ani też jako stałego zbioru gromadzonej wiedzy; należy pojmować ją jako postawę, ethos, filozoficzne życie, gdzie krytyka tego, czym jesteśmy, jest zarazem historyczną analizą narzuconych nam granic i próbą ich przekroczenia".

Mowa tu o odwiecznym konflikcie: gdzie leżą granice poznania i czy to rzeczywiście prawda, że poeci otrzymali bonus i mogą poznać więcej niż filozofowie, gdyż mają bezpośrednie dojście do źródła stworzenia, i to przez inspirację? Ostatecznie można powiedzieć, że metoda uczucia, wiary, wyczucia i przeczucia w rzeczywistości też jest tylko metodą epistemologiczną, i w tym miejscu należy zadać sobie pytanie, czy to mityczne coś, stworzone przez uczucie i wiarę, jest w ogóle zdolne do tego, aby krytycznie przyglądać się swoim możliwościom poznania. Oświecenie, które popełniło też wiele błędów, daje nam przynajmniej tę opcję, zawdzięczamy ją „filozoficznemu ethosowi", jak pisze Foucault w eseju. Dla francuskiego filozofa i socjologa krytyka Oświecenia jest, co ciekawe, krytyką dialektyczną, sprzeczną, gdyż twierdzi on w swoim słynnym tekście, że wcale nie chodzi o to, żeby być „za" lub „przeciw" Oświeceniu. Reasumuje, że „należy odrzucić wszystko, co może przedstawiać się w formie uproszczonej i apodyktycznej alternatywy: albo akceptujecie Oświecenie i zostajecie w tradycji racjonalizmu (jedni uznają ten termin za pozytywny, inni za zarzut), albo krytykujecie Oświecenie i wtedy próbujecie uciekać od zasad racjonalności (co znów można postrzegać jako dobre lub złe)".

Zgodnie z powyższą interpretacją Foucaulta Mickiewicz nie jest jednak intruzem, nie jest sierotą, tylko wręcz członkiem rodziny, gdyż krytykując przesadny racjonalizm, porusza się wciąż jeszcze w przestronnych granicach Oświecenia, które wprost oczekuje ciągłego sprawdzania, także swoich granic. Trzeba też powiedzieć, że błędy może popełniać również to, co mityczne, oparte na uczuciu i wierze. Gdyby przyjrzeć się mianowicie krytycznie towianizmowi Mickiewicza, można by stwierdzić, że mitologizacja narodu polskiego w jego walce o niepodległość w pierwszej połowie XIX wieku była zuchwałą ideą, gdyż wzmocniła polski nacjonalizm. Mesjanizm bowiem jest niebezpiecznym ogniem, z którym nie powinno się igrać. Jest tak samo niebezpieczny jak nadmierne podkreślanie racjonalizmu i rozsądku.

Trzeba się oczywiście zastanowić, co czyni nieśmiertelnymi dzieła takie jak „Dziady", dlaczego wciąż są aktualne? Jakże bowiem często filozofowie, socjolodzy, filolodzy, a także pisarze ogłaszali koniec konkretnej epoki! Romantyzm się skończył, mówiło wielu z nich, a koniec historii i zwycięstwo Oświecenia w otwartych społeczeństwach są nieodwracalne. Francis Fukuyama zabrał ponownie głos w 2018 r., publikując zbiór esejów „Tożsamość. Współczesna polityka tożsamościowa i walka o uznanie", i zaktualizował w nim swoje tezy na temat biegu historii oraz rozwoju nowoczesnych społeczeństw zachodnich. Broni się w nim rękami i nogami przed krytyką, wyjaśniając, co powiedział w swojej bestsellerowej książce z 1992 r. „Koniec historii i ostatni człowiek", a czego nie powiedział. Faktem jednak jest, że również on musi mierzyć się w esejach z najróżniejszymi sprzecznościami, które dotyczą również jego własnego dzieła, jego śmiałych tez.

W 1968 r., kiedy w Polsce doszło do protestów studenckich, skierowanych między innymi przeciwko cenzurze prasy komunistycznej, „Dziady" przeżyły renesans. Genialny dramat Mickiewicza, względnie jego przedstawienie w warszawskim Teatrze Narodowym w reżyserii Kazimierza Dejmka, właściwie sympatyka marksizmu, zostało odwołane przez władze PRL, które uznały, że monolog „Wielka improwizacja" jest antyradziecki, przy czym ekspresyjna i genialna recytacja legendarnego polskiego aktora Gustawa Holoubka dolała jeszcze oliwy do ognia. „Dziady" w każdym razie nagle stały się znów nowoczesne i aktualne – jako narodowo-literacki protest w imieniu wolności. Wiatr epoki romantyzmu znów hulał po warszawskich ulicach, na których młodzi intelektualiści licznie i solidarnie protestowali przeciwko antysemityzmowi Gomułki i Moczara (hasło: syjonizm), przeciwko cenzurze dziennikarskiego słowa i zdjęcia z afiszy dramatu Mickiewicza w Teatrze Narodowym. Uniwersalny charakter tego wyjątkowego romantycznego dzieła polega na tym, że w czasach rewolucji w „Dziadach" zawsze znajduje się dobry i stosowny cytat, który trafnie i zwięźle ujmuje aktualne tendencje polityczne, a także myśli i stan ducha protestujących.

Nie inaczej rzecz się miała z kobietami, które pod koniec października 2020 r. zorganizowały w całej Polsce protesty przeciwko zaostrzonemu zakazowi aborcji, narzuconemu przez prawicowo-konserwatywny rząd: w Warszawie otrzymały niespodziewane wsparcie od aktorów, którzy w bezpośrednim sąsiedztwie domu szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego wystawili fragmenty dramatu narodowego „Dziady" – w oknach bloku, przy czym ich głosy, wzmocnione przez głośniki, rozbrzmiewały w dole na ulicach. Również w tym spontanicznym performansie sięgano po cytaty, które w rytuale odpędzania złego, szatana i ciemnych sił w dramacie Mickiewicza odgrywają centralną rolę: te wersy i bon moty od dawna już funkcjonują w języku polskim jako idiomy: „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,/ Co to będzie, co to będzie?". Nietrudno też zgadnąć, do kogo są skierowane – zawsze do uzurpatora, który narodowi rzuca kłody pod nogi.

Co nieprzemijającego pozostało nam więc z epoki romantyzmu? Pozytywne są wiara w wolność ludzkiego ducha, prometejska wiara w człowieka, w jego moc twórczą i pragnienie życia w wolności. Negatywny jest fatalny związek pomiędzy religią – jedyną prawdziwą, oczywiście – i emancypacją narodu (mesjanizm), przy czym ważną rolę odgrywają tu elementy folklorystyczno-pogańskie. Przez takie nastawienie i takie rozumienie historii oraz człowieka w kosmosie utorowana została droga do prefaszyznu.

Niewiniątkiem nie jest ani romantyzm, ani Oświecenie, mocno przesadny kult rozumu z parze z wymienionymi wyżej błędami i popłuczynami romantyzmu (jedyna prawdziwa religia plus pogańskie obrzędy), doprowadziły w XX w. do powstania systemu totalitarnego: faszyzmu względnie nazizmu, który, jako ideologia rasowa, był zarezerwowany tylko dla Niemców lub też Aryjczyków.

Nic więc dziwnego, że esej Umberta Eco z 1992 r. „Wieczny faszyzm" cieszy się znów światową popularnością, przynajmniej wśród intelektualistów i publicystów. Uczony analizuje w nim również fatalny związek między Kościołem a faszystami we Włoszech, przy czym tę współpracę – a właściwie kolaborację – można przenieść też na inne przeważnie katolickie kraje, jak na przykład współczesną Polskę, którą od 2015 r. autorytarnie rządzi narodowo- i prawicowo-konserwatywna partia Prawo i Sprawiedliwość. O romansie faszystów z Kościołem rzymskokatolickim pisze Eco następująco: „Podpisany przez Mussoliniego artykuł o faszyzmie dla encyklopedii Treccani był dziełem – albo powstał pod przemożnym wpływem – Giovanniego Gentile, odzwierciedlał jednak późnoheglowską koncepcję »państwa etycznego i absolutnego«, którego Mussolini nigdy w pełni nie urzeczywistnił. Mussolini nie miał żadnej filozofii, miał tylko retorykę. Zaczął jako wojujący ateusz, aby później podpisać konkordat z Kościołem i sympatyzować z biskupami błogosławiącymi faszystowskie bandery. Wedle dość prawdopodobnej legendy kiedyś, w swoich pierwszych antyklerykalnych latach, zażądał od Boga, by na miejscu raził go piorunem, żeby dowieść swego istnienia. Bóg był najwidoczniej roztargniony. W latach następnych Mussolini w swych przemówieniach zawsze wymieniał imię Boga i bez specjalnych oporów akceptował epitet »męża opatrznościowego«".

Na to, do czego jednak zdolny jest zimny rozum, któremu brak refleksji, napatrzyliśmy się dość dopiero w pierwszej połowie XX wieku. To on umożliwił budowę obozów koncentracyjnych i gułagów. Kiedy Oświecenie schodzi na manowce, zostaje pozbawione naturalnej skłonności do krytycznego przyglądania się własnym czynom, zaczyna rodzić złe owoce, i właśnie o tym negatywnym punkcie mówi Michel Foucault w wielokrotnie tu już wspomnianym eseju „Czym jest Oświecenie?", wprowadzając pojęcie „filozoficznego ethosu". Innymi słowy: nigdy nie powinno się być zakładnikiem racjonalizmu, dotyczy to także romantycznej idei mesjanizmu. Żyjemy z naszymi ideami, które oferujemy sobie i innym lub niejednokrotnie narzucamy – niestety – w często pozornie nierozwiązywalnych sprzecznościach. To uczucie intelektualnej bezsilności jest męczące i może doprowadzić tylko do rozpaczy, jak miało to miejsce w przypadku Iwana Karamazowa.

Potrzebujemy wciąż nowych perspektyw i orzeźwienia, dlatego powieści Władimira Nabokowa są nie lada gratką. Myślę tu przede wszystkim o „Pninie", traktującym o rosyjskim profesorze na emigracji w Ameryce. Nabokow potrafi zręcznie „odczarowywać" i cudownie ukrywa się za swoimi figurami, aby jako podmiot piszący badać i komentować świat. Profesor Pnin jest – można powiedzieć – klasycznym wschodnioeuropejskim intelektualistą, którego zachowanie w jego nowym kraju, USA, często wydaje się tubylcom niezręczne i niezrozumiałe. Jego idiosynkrazja jest wyśmienita, zwłaszcza dla czytelnika, który sam przeżył i zasmakował emigracji.

„Pnin" powstał na początku lat 50., mniej więcej w tym samym czasie co „Lolita" – powieść, która przyniosła Nabokowowi światową sławę i uwolniła go od finansowych trosk, gdyż mimo że był profesorem na wielu uniwersytetach (m. in. na Harvardzie) i miał pensję roczną wysokości 5 tys. dolarów, a także pisał do „New Yorkera", to jego sytuacja ekonomiczna była przez wiele lat dość cienka, jak w przypadku wielu pisarzy w tamtych i obecnych czasach. Mówi się, że „Pnin" obok bestselleru „Lolita" jest najbardziej przystępną ze wszystkich powieści Nabokowa. Historia o roztargnionym introwertyku i jednocześnie bardzo sympatycznym emigrancie, profesorze Timofjeju Pninie z Rosji, była już czwartą książką napisaną przez Nabokova po angielsku. Rosyjski emigrant i powieściopisarz nie lubił „Don Kichota" Cervantesa, czemu dawał często wyraz, nie tylko podczas wykładów. W klasyku europejskiej powieści satyrycznej i współczesnej przeszkadzała mu wulgarność oraz dość brutalne obchodzenie się z czytelnikiem i postaciami powieści, krótko mówiąc: w psychologicznych opisach bohaterów Nabokow dopatrywał się cynizmu i sarkazmu, a obu, zwłaszcza że mamy tu do czynienia z klasycznie wykształconym Rosjaninem, obu tych postaw wobec świata Nabokow nie mógł ścierpieć.

Gdyby miało się więc Nabokowa konkretnie umiejscowić w kosmosie rosyjskiej literatury, to należałoby go przyporządkować raczej do Tołstoja czy Lermontowa – ale naprawdę z dużą ostrożnością – niż do Dostojewskiego, którego (wrodzonej) posępności nigdy nie lubił. Dla mnie proza Nabokowa, jeśli chodzi o postawę wobec człowieka, która jest uprzejma i pełna współczucia, porównywalna jest raczej z nastawieniem i miłością do ludzi, jakie można znaleźć w powieściach Isaaca Bashevisa Singera – praktycznie na każdej stronie jego prozy. Można by poniekąd stwierdzić, że Singer jest pijanym życiem i satyrycznym Tołstojem. Również Singer mógłby bowiem napisać następujące zdanie, które znajdujemy w „Pninie" Nabokowa: „Marynarz wyobraża sobie syrenkę z parą nóg, a kotka wyobraża ją sobie jak rybę od góry do dołu".

—tłum. Anna Wziątek

Artur Becker, urodzony w 1968, mieszka od 1985 r. w Niemczech. W Polsce ukazały się jego dwie powieści: „Kino Muza" i „Nóż w wódzie. Pieśń o topielcach", oraz eseje „Kosmopolska i Kosmopolacy. W poszukiwaniu europejskiego domu"

Prawa autorskie: Artur Becker, Wydawnictwo Uniwersyteckie Thelem w Dreźnie i Akademia Sztuk Pięknych w Dreźnie

Fragmenty wykładów Artura Beckera wygłoszonych 24 września oraz 1 i 20 października 2020 r. na Akademii Sztuk Pięknych w Dreźnie w związku z przyznaniem autorowi, polsko-niemieckiemu powieściopisarzowi, eseiście i poecie, Docentury Drezdeńskiej im. Adelberta von Chamisso 2020.

I TOŻSAMOŚĆ KOSMOPOLAKÓW I POWRÓT NACJONALIZMÓW

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi