Jagoda Ratajczak. Dwujęzyczny, czyli jaki?

Znajomość używanych przez nas języków nie jest symetryczna, a posługiwanie się różnymi językowymi zasobami w różnych sytuacjach nie sprawia, że jesteśmy mniej dwujęzyczni.

Publikacja: 03.04.2020 18:00

Jagoda Ratajczak. Dwujęzyczny, czyli jaki?

Foto: materiały prasowe

W teledysku do piosenki „Enjoy the Silence" zespołu Depeche Mode wokalista Dave Gahan, przebrany za króla, z leżakiem pod pachą przemierza wzgórza i równiny, ani trochę nie przejmując się zmieniającymi się warunkami atmosferycznymi. W trakcie wędrówki od czasu do czasu siada na swoim leżaku i napawając się widokami, śpiewa o tym, że cisza jest wspaniała, słowa są niepotrzebne i nic dobrego z nich nie wynika. Wypaleni pracownicy korporacji zapewne zgodziliby się z tym, że beztroski spacer a la Dave Gahan, z koroną na głowie, może mieć działanie terapeutyczne. Zawierzenie słowom artysty to jednak pewne ryzyko. Słowa bowiem są potrzebne i nawet jeśli według króla Gahana niekiedy wyrządzają krzywdę, to ich brak lub niewłaściwy dobór może spowodować jeszcze większe szkody, zwłaszcza podczas misji o kryptonimie „poznawanie drugiego człowieka".




Jeśli językiem ojczystym drugiego człowieka jest język inny niż nasz, kwestia tego, co i jak się mówi, staje się znacznie istotniejsza, niż wynika to z piosenki Depeche Mode. W kontakcie z obcokrajowcem osoby swobodnie władające językiem obcym mówią dużo i chętnie. I tak jednak napotykają przy tym przeszkody, o których wspominają tylko nauczyciele o mocno filozoficznych zapędach. Kilkanaście certyfikatów językowych w szufladzie, każdy egzamin zdany z fanfarami i konfetti spadającym z sufitu, a nagle się okazuje, że żaden TOEFL nie pomoże nam w stu procentach oddać w języku obcym ani naszej inteligencji, ani poczucia humoru, ani osobowości. Błyskotliwe żarty, cięte riposty, spontanicznie tworzone gry słowne – wszystko to nagle zanika lub blednie w rozmowach prowadzonych w języku drugim, i to nawet dobrze opanowanym. Potencjalnie ciekawe i złożone wywody nagle zmieniają się w rzeczowe i skupione na przekazie komunikaty albo... w całkiem inną rozmowę niż ta, którą prowadzilibyśmy w języku ojczystym.

Język drugi przypomina kelnera w restauracji. I to dość krnąbrnego. W przypadku kompletnej językowej niemocy jest on kelnerem, który, choć przywoływany do stolika, nie przychodzi, skazując nas na wpatrywanie się w pusty talerz i chwytanie okruchów rzucanych przez rozmówcę – bierne poddawanie się biegowi rozmowy, gdy potrafimy powiedzieć niewiele więcej niż „Tak, masz rację". Gdy nasz komunikacyjny repertuar okazuje się ubogi, język kelner, owszem, podchodzi do stolika i przyjmuje zamówienie, ale i tak realizuje je po swojemu, przynosząc tylko to, co jest w stanie przynieść: albo dużo mniej, niżbyśmy chcieli, albo coś zupełnie innego.

Świadomi potencjalnych problemów, możemy z dużym podziwem lub lekkim niedowierzaniem przyglądać się parom różnojęzycznym i ich próbom poznania się za pomocą rozmowy, pełnym ufności w ostateczny triumf ducha nad leksykonem. Gdy żadne z nich nie mówi płynnie w języku, którego używa, by się porozumieć, duch istotnie jest jedyną nadzieją. To, co mówimy i jak mówimy, przekazuje prawdę o nas. Czy ta prawda jest jednak w stanie wyłonić się z rozmowy prowadzonej w języku, który nas ogranicza?



Mówię za słabo, by pokazać, jaka jestem interesująca!

Po jednej twarzy na każdy język – to pociągająca koncepcja dla każdego, kto lubi kamuflaż albo ma w sobie coś z niespełnionego aktora. Kto czuje, że jego obecne wcielenie go ogranicza, a nie wystarcza mu brawury, by niczym David Bowie stworzyć sobie kosmiczne alter ego, może po prostu zanurzyć się w nowy język.

Znana w Stanach Zjednoczonych terapeutka Priska Imberti, emigrantka z Argentyny, doświadczyła takiego właśnie przeobrażenia. Okazało się, że wraz z językiem zmieniło się jej spojrzenie na świat. Imberti, na co dzień wysłuchująca cudzych bolączek i interpretująca je, przekonuje nas, że „chcąc skutecznie porozumiewać się w języku niewypływającym z naszego «ja» czy z głębi naszego jestestwa, w języku, który nie odzwierciedla naszego związku z kulturą, którą reprezentuje, musimy stać się nowymi ludźmi".

Nie ma lepszego sposobu na zademonstrowanie własnego dziedzictwa kulturowego niż posłużenie się językiem. Wycinanki łowickie czy mistrzostwa w lepieniu pierogów pewnie też mogą się przydać, ale niekoniecznie pomagają w formułowaniu poglądów i przekonań. Język przekazuje najważniejsze elementy tego, co wynieśliśmy z rodzimej rzeczywistości. Całe szczęście. Umiejętność przekazywania wyłącznie jednoznacznych komunikatów w rodzaju „Nie zamawiaj mi pizzy z salami" i „Co roku jeżdżę nurkować do Egiptu", nie czyniłaby ludzkiego daru języka nawet w połowie tak interesującym. I tak demaskującym. Język wyraża naszą osobowość i sposób bycia, które są zakodowane właśnie w tym, jak się wypowiadamy, jakich używamy słów, w subtelnościach, także w stężeniu przekleństw, błędów czy niechlujstwie. Bariera językowa potrafi zablokować przepływ nawet prostych komunikatów, a co dopiero wymagających intelektualnie dyskusji, dowcipów czy ripost. Język drugi używany przez osoby nie do końca osadzone w rzeczywistości, którą ten język tworzy, ukazuje zaledwie wersję demo ich osobowości. Wydaje się, że ta pełna – wielowymiarowa i wyrosła na gruncie języka ojczystego – wersja czai się gdzieś za fasadą słów.

Psychologowie prawdopodobnie złapaliby się za głowy, gdyby im zasugerować, że dwujęzyczność wpływa na osobowość. Według nich zdecydowanie nie przypomina ona smakowicie pachnącej ciastoliny sprzedawanej w plastikowych kubeczkach, z której wedle uznania – i wedle języka – ulepić można zarówno natchnionego spokojem melancholika, jak i wiecznie pobudzonego choleryka. Osobowość jest tworem stabilnym, złożonym ze względnie trwałych cech, nie podlega językowej kreacji. Prowadzone przez psycholingwistów badania analizujące językowe zachowania pojedynczych osób potwierdzają jednak fascynujące zjawisko: jest nim współistnienie dwóch sposobów bycia w jednej, dwujęzycznej, a ponoć przecież zintegrowanej, istocie ludzkiej.

Kto sam włada dwoma językami, ten i bez badań jest w stanie zauważyć, że w języku drugim, choćby doskonale opanowanym, mówi po prostu inaczej. Często posługujemy się nim z mniejszą elastycznością, brzmimy mniej nonszalancko. Jesteśmy skupieni na regułach gramatycznych i doborze właściwego słownictwa. Związani gorsetem poprawności językowej nie zawsze pozwalamy sobie na spontaniczność, którą daje nam język ojczysty. W trakcie niezobowiązującej kolacji ze znajomymi z zagranicy aż chce się popisać humorem i ciętą ripostą. Tymczasem, jeśli nasz język drugi nie należy do najlepszych kelnerów, najczęściej kończy się na wzięciu głębokiego wdechu. Zanim mentalna wyszukiwarka podświetli słowo bądź frazę idealnie pasujące do spuentowania wypowiedzi rozmówcy, ten będzie już trzy tematy dalej. Leżysz potem w łóżku, nie mogąc zasnąć, bo wciąż rozmyślasz o tym, jak pięknie mogłeś skontrować wypowiedź kogoś, kto wymądrzał się na temat czegoś, na czym akurat doskonale się znasz. On trajkocze jak szalony, a ty, marszcząc czoło i przebierając nogami, wysilasz wszystkie zwoje, myśląc, jak powiedzieć, że gada od rzeczy. A gdy już otworzysz usta, stwierdza, że musi już iść – nieświadomy, że oblicze zacukanego misia to ani twoje jedyne, ani reprezentacyjne oblicze.

Zawstydzeni tym, kim jesteśmy w obcym języku

Każdy z opanowanych lepiej czy gorzej języków odsłania naszą inną twarz. W badaniu przeprowadzonym przez Michele Koven na osobach dwujęzycznych jedna z uczestniczek Linda przyznała, że używając ojczystego portugalskiego, ukazuje osobowość ukształtowaną w domu rodzinnym. Linda w „wersji domowej" jest powściągliwa, niemal nie używa przekleństw i nie pozwala sobie na rubaszne żarty. Chodząca reklama przyzwoitości i opanowania, postawy lansowanej przez konserwatywną rodzinę. Przełączenie na język drugi, w jej przypadku francuski, sprawia jednak, że grzeczna i opanowana Linda ukazuje zupełnie inne oblicze. Używając francuskiego, języka poznanego z dala od bogobojnego domu i wykorzystywanego w kontaktach z rówieśnikami, pozwala sobie na swobodne wyrażanie emocji, okazjonalne przekleństwa i dwuznaczne żarty. Badacze nadają językowi drugiemu szczególny status: language of detachment. To język oderwania, taki, którego ładunku emocjonalnego nie odczuwa się tak bardzo, jak w przypadku języka ojczystego. Linda chętniej klnie i nie unika sprośności po francusku, bo ten język nie wydaje jej się tak przytłaczający i dosłowny jak portugalski, i nie uderza jej swą brzydotą czy niestosownością.

W przypadku uczestniczki badania Anety Pavlenko – Rebekki, Brytyjki, która poza angielskim włada także francuskim i walijskim – rzecz wygląda odwrotnie, ale nie mniej interesująco: „Kiedy mówię po francusku [drugi język Rebekki, przyp. aut.], jestem milsza, spokojniejsza i poważniejsza; kiedy mówię po angielsku [język ojczysty Rebekki, przyp. aut.], jestem bardziej wulgarna i częściej używam slangu" – zapewne wskutek większego oswojenia z rodzimą ulicą i jej nieparlamentarnymi odzywkami. Wydaje się, że przypadek Rebekki potwierdza teorię, że milczenie niekoniecznie świadczy o tym, co inni mogą podejrzewać. Otwarcie przyznaje ona, że gdy posługuje się najsłabiej przez siebie opanowanym językiem – walijskim – praktycznie nie ma osobowości.

***

Z dużą łatwością szafujemy dziś takimi określeniami jak „biegła znajomość języka". „On mówi perfekt po niemiecku" – to o znajomym, który właśnie powrócił z rocznego stażu za zachodnią granicą. „Zna biegle angielski" – to o znajomej, która zaimponowała nam rozmową nawiązaną z siedzącymi przy barze Anglikami. Czy na pewno? Stosując kryteria Leonarda Bloomfielda, przedwojennego badacza dwujęzyczności, mówisz biegle w drugim języku, jeśli z równą łatwością potrafisz zarezerwować stolik w restauracji i wymienić się uwagami na temat krajowej polityki, bez zająknięcia opowiadasz zarówno o tym, co jadłeś na śniadanie, jak i o tym, co sądzisz na temat awangardy w sztuce. A gdy do tego jesteś w stanie przetłumaczyć dobrze książkę z obcego na nasze i z naszego na obce, potrafiąc przy tym uzasadnić każdą podjętą przez siebie decyzję translatorską, otrzymujesz atest i rekomendację profesora Bloomfielda.

Jest to wizja radykalna i nie do końca słuszna. Jeśli o językowej biegłości ma decydować to, czy człowiek z równą łatwością potrafi opowiadać o swoim ulubionym rodzaju płatków śniadaniowych co o produkcji witraży, to chyba nikt na tym świecie nie zna biegle żadnego języka, nawet ojczystego. Czytając opracowany w mojej ojczystej polszczyźnie wywód na temat trzpieni ustalających pneumatycznych, przewiduję, że równie dużo wyniosłabym z lektury Talmudu w oryginale. A przecież uchodzę za osobę biegle władającą polskim!

Na szczęście dla językowo niewykształconych, językowo opornych oraz słabo zmotywowanych pod koniec lat 60. XX wieku pojawiła się teoria przechylająca szalę w drugą stronę. Oto stwierdzono, że o dwujęzyczności można mówić już w przypadku minimalnej kompetencji w czytaniu, pisaniu, mówieniu i rozumieniu ze słuchu w obcym języku. Co za ulga dla wszystkich, którzy nie wkuli całej tabeli czasowników nieregularnych! Po co te trudy, gdy można uczyć się języka od miesiąca, liznąć co nieco pisowni, rozumieć co 20 słowo i tytułować się osobą dwu-, trój- i tak dalej języczną! Na przykład od pół roku uczyć się francuskiego i być w stanie co najwyżej się przedstawić, voulez-vous danser, dwa bilety do Moulin Rogue, s'il vous plaît. Znam dziarskiego człowieka, który zamówiwszy we francuskiej kawiarni dwie kawy i „kurosanta", nie miał najmniejszych oporów, by nazywać siebie osobą dwujęzyczną. Coś takiego może dowartościować. Gdyby tylko miało się większy tupet... lub mniejszą świadomość tego, ile trzeba się napracować, by zasłużyć na to zaszczytne miano! Ja do swojej puli znanych języków zaliczyłabym łacinę, z którą mocowałam się na studiach, z nie najgorszym zresztą skutkiem, co pozwala mi dziś na popisy nad barokowymi epitafiami w kościołach i katedrach. O, tu spoczywa miłościwy pan i biskup ziemi warmińskiej, urodzony anno domini 1550, reszta wycieczki kręci zaś głową z podziwem, nieświadoma, że 70 procent mojej łaciny to w istocie pożyczone od niej przez angielszczyznę koturnowo-literackie słownictwo znane głównie słuchaczom tekstów liturgicznych i fanom seriali o skonfliktowanym z papieżem angielskim królu żonobójcy. Gramy dalej, wciąż przecież mogę się pochwalić przeprowadzoną po rosyjsku „rozmową" z gospodarzem naszego apartamentu na Białorusi. Ten, uznawszy, że moja umiejętność zapytania o to, gdzie jest najbliższy sklep, świadczy o doskonałym opanowaniu języka, chwycił mnie za rękę i zaciągnął do ogrodu, gawarjując radośnie o swoich marmurowych fontannach, eleganckich klombach i pięknie zasadzonych przez żonę pelargoniach, gdy ja rozpaczliwie kiwałam głową, co jakiś czas popiskując, że charaszo, że krasnie, ach, gdyby tylko wiedział, że naprawdę nie jestem głupia. No ale wciąż potrafiłam spytać o ten sklep. Mało tego! Jestem też w stanie drżącą ręką i z pewnym wahaniem wykaligrafować cyrylicą parę ważnych stwierdzeń, na czele z „nie chcę z tobą spać". I nie szkodzi, że choć nawet potrafię coś do Rosjanina powiedzieć, nie zawsze z powodzeniem rozszyfruję jego odpowiedź – według liberalnych kryteriów dwujęzyczności rosyjski ma prawo trafić na moją listę.

Bo co tak naprawdę oznacza dla nas minimalna kompetencja? Czy to znajomość paru liter alfabetu? Całego alfabetu? Czy to coś więcej niż przedstawienie się w innym języku? Tego badacze nie sprecyzowali. Do dziś jednak niektórzy mogliby autorowi tej propozycji dziękować. Jeśli dziesięć lat temu zdarzało ci się czasem przeczytać ze zrozumieniem pasek wiadomości w czeskiej telewizji, a pięć lat temu, wspomagając się liczebnikami pokazywanymi na palcach, kupić lody we włoskiej gelaterii, pojawia się uzasadniona pokusa, by zarówno czeski, jak i włoski w swoim CV wpisać na listę znanych języków i uczynić ją nieco dłuższą i bardziej imponującą. Takie podejście do sprawy na pewno odpowiada wielbicielom papieża Jana Pawła II lansującym teorię o biegłym opanowaniu przez niego 12 języków obcych. Na czym miałaby papieska biegłość polegać? Na umiejętności błogosławienia wiernych i zamawiania kawy w samolocie czy też na pisaniu całych encyklik i czytaniu postmodernistycznych powieści w każdym z tych języków? Na zdobycie takich umiejętności w kilkunastu językach pewnie nie starczyłoby życia nawet reprezentantom kategorii santo subito.



Dwóch w jednym ciele

A jak współcześni specjaliści od języka definiują dwujęzyczność? Nareszcie zatriumfował rozsądek. Nawet jeśli, opisując wypitego wczoraj drinka, nie będę w stanie użyć dziesięciu synonimów słowa „orzeźwiający", mogę zostać uznana za osobę dwujęzyczną. Tym bardziej że wszyscy, którzy języka drugiego potrzebują w codziennej, nie tak przecież wyrafinowanej komunikacji, doskonale sobie radzą bez takich popisów.

Dwujęzyczni używają każdego ze znanych sobie języków do innych celów, w różnych okolicznościach i wśród różnych ludzi. I właśnie dlatego, że są różni, różne też jest ich językowe zapotrzebowanie. Wśród dwujęzycznych zdarzają się i tacy, którzy potrafią nieźle mówić w dwóch językach lub więcej, ale pisać lub czytać tylko w jednym z nich. Lub tacy, którym świetnie idzie czytanie francuskiej prasy, ale gdy zaczynają mówić w tym języku, ryzykują, że otoczenie uzna, że cierpią na permanentną anginę. Znajomość używanych przez nas języków nie jest symetryczna, a używanie różnych językowych zasobów w różnych sytuacjach nie sprawia, że jesteśmy mniej dwujęzyczni.

Przerażeni dwujęzycznością badacze uznali, że człowiek dwujęzyczny to tak naprawdę dwa jednojęzyczne osobniki w jednym ciele. Chodzący schizofrenicy z podwójnym językiem, podwójną tożsamością, prowadzący życie w dwóch różnych wymiarach. Błąd. Człowiek dwujęzyczny to nie użytkownik na przykład języka angielskiego PLUS użytkownik na przykład języka polskiego. To nie językowy Światowid z dwiema głowami i dwoma mózgami zwróconymi w przeciwnych kierunkach. W przeszłości definiowanie znajomości języka bazowało na skrajnościach. Kogoś, kto zaczytuje się w radykalnych teoriach przedwojennych, nie zadowoli chyba żaden poziom opanowania języka.

Definiowanie języka to również niekończące się dylematy, którym kres przyniesie chyba dopiero uznanie, że dwujęzyczność to nie zmienna kategoryczna z serii you are in or you are out, ale całe spektrum. Co nie zmienia faktu, że odpowiedź na proste pytanie: „Ile zna pan języków obcych", staje się praktycznie niemożliwa. To kiepska wiadomość dla pracodawców oczekujących, że stosowny fragment CV kandydata da im pojęcie, czego mogą się spodziewać po jego umiejętnościach językowych. Za to jest to doskonała wiadomość dla maksymalistów: jeden a dobrze, a przynajmniej dwa bardzo przyzwoicie, to jednak lepiej niż pięć byle jak. Nauka języka zmienia naszą optykę i uelastycznia zwoje trwalej, skuteczniej i może nawet przyjemniej niż cierpliwie rozwiązywane sudoku. Straszący dwujęzycznością lub przynajmniej odnoszący się do niej z rezerwą językoznawcy nie mieli szans się dowiedzieć, jak naprawdę czuje się człowiek zdolny wyjść z ram języka ojczystego. „Lunetka?" – pyta sąsiada na tarasie widokowym dwujęzyczna znajoma, polsko-angielski compound.

„Aaa, lornetka?" – uprzejma korekta wskazuje na to, że sąsiad się domyślił i nie obraził. Bo i czasy zerojedynkowych osądów minęły. Wyniki badań to nie cała prawda o prywatnej rzeczywistości każdego dwujęzycznego i jego potencjale. Szkołom językowym bankructwo nie grozi. 

Fragment książki Jagody Ratajczak „Języczni. Co język robi naszej głowie", która ukazała się nakładem wydawnictwa Karakter.

W teledysku do piosenki „Enjoy the Silence" zespołu Depeche Mode wokalista Dave Gahan, przebrany za króla, z leżakiem pod pachą przemierza wzgórza i równiny, ani trochę nie przejmując się zmieniającymi się warunkami atmosferycznymi. W trakcie wędrówki od czasu do czasu siada na swoim leżaku i napawając się widokami, śpiewa o tym, że cisza jest wspaniała, słowa są niepotrzebne i nic dobrego z nich nie wynika. Wypaleni pracownicy korporacji zapewne zgodziliby się z tym, że beztroski spacer a la Dave Gahan, z koroną na głowie, może mieć działanie terapeutyczne. Zawierzenie słowom artysty to jednak pewne ryzyko. Słowa bowiem są potrzebne i nawet jeśli według króla Gahana niekiedy wyrządzają krzywdę, to ich brak lub niewłaściwy dobór może spowodować jeszcze większe szkody, zwłaszcza podczas misji o kryptonimie „poznawanie drugiego człowieka".

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi