Zawstydzeni tym, kim jesteśmy w obcym języku
Każdy z opanowanych lepiej czy gorzej języków odsłania naszą inną twarz. W badaniu przeprowadzonym przez Michele Koven na osobach dwujęzycznych jedna z uczestniczek Linda przyznała, że używając ojczystego portugalskiego, ukazuje osobowość ukształtowaną w domu rodzinnym. Linda w „wersji domowej" jest powściągliwa, niemal nie używa przekleństw i nie pozwala sobie na rubaszne żarty. Chodząca reklama przyzwoitości i opanowania, postawy lansowanej przez konserwatywną rodzinę. Przełączenie na język drugi, w jej przypadku francuski, sprawia jednak, że grzeczna i opanowana Linda ukazuje zupełnie inne oblicze. Używając francuskiego, języka poznanego z dala od bogobojnego domu i wykorzystywanego w kontaktach z rówieśnikami, pozwala sobie na swobodne wyrażanie emocji, okazjonalne przekleństwa i dwuznaczne żarty. Badacze nadają językowi drugiemu szczególny status: language of detachment. To język oderwania, taki, którego ładunku emocjonalnego nie odczuwa się tak bardzo, jak w przypadku języka ojczystego. Linda chętniej klnie i nie unika sprośności po francusku, bo ten język nie wydaje jej się tak przytłaczający i dosłowny jak portugalski, i nie uderza jej swą brzydotą czy niestosownością.
W przypadku uczestniczki badania Anety Pavlenko – Rebekki, Brytyjki, która poza angielskim włada także francuskim i walijskim – rzecz wygląda odwrotnie, ale nie mniej interesująco: „Kiedy mówię po francusku [drugi język Rebekki, przyp. aut.], jestem milsza, spokojniejsza i poważniejsza; kiedy mówię po angielsku [język ojczysty Rebekki, przyp. aut.], jestem bardziej wulgarna i częściej używam slangu" – zapewne wskutek większego oswojenia z rodzimą ulicą i jej nieparlamentarnymi odzywkami. Wydaje się, że przypadek Rebekki potwierdza teorię, że milczenie niekoniecznie świadczy o tym, co inni mogą podejrzewać. Otwarcie przyznaje ona, że gdy posługuje się najsłabiej przez siebie opanowanym językiem – walijskim – praktycznie nie ma osobowości.
***
Z dużą łatwością szafujemy dziś takimi określeniami jak „biegła znajomość języka". „On mówi perfekt po niemiecku" – to o znajomym, który właśnie powrócił z rocznego stażu za zachodnią granicą. „Zna biegle angielski" – to o znajomej, która zaimponowała nam rozmową nawiązaną z siedzącymi przy barze Anglikami. Czy na pewno? Stosując kryteria Leonarda Bloomfielda, przedwojennego badacza dwujęzyczności, mówisz biegle w drugim języku, jeśli z równą łatwością potrafisz zarezerwować stolik w restauracji i wymienić się uwagami na temat krajowej polityki, bez zająknięcia opowiadasz zarówno o tym, co jadłeś na śniadanie, jak i o tym, co sądzisz na temat awangardy w sztuce. A gdy do tego jesteś w stanie przetłumaczyć dobrze książkę z obcego na nasze i z naszego na obce, potrafiąc przy tym uzasadnić każdą podjętą przez siebie decyzję translatorską, otrzymujesz atest i rekomendację profesora Bloomfielda.
Jest to wizja radykalna i nie do końca słuszna. Jeśli o językowej biegłości ma decydować to, czy człowiek z równą łatwością potrafi opowiadać o swoim ulubionym rodzaju płatków śniadaniowych co o produkcji witraży, to chyba nikt na tym świecie nie zna biegle żadnego języka, nawet ojczystego. Czytając opracowany w mojej ojczystej polszczyźnie wywód na temat trzpieni ustalających pneumatycznych, przewiduję, że równie dużo wyniosłabym z lektury Talmudu w oryginale. A przecież uchodzę za osobę biegle władającą polskim!
Na szczęście dla językowo niewykształconych, językowo opornych oraz słabo zmotywowanych pod koniec lat 60. XX wieku pojawiła się teoria przechylająca szalę w drugą stronę. Oto stwierdzono, że o dwujęzyczności można mówić już w przypadku minimalnej kompetencji w czytaniu, pisaniu, mówieniu i rozumieniu ze słuchu w obcym języku. Co za ulga dla wszystkich, którzy nie wkuli całej tabeli czasowników nieregularnych! Po co te trudy, gdy można uczyć się języka od miesiąca, liznąć co nieco pisowni, rozumieć co 20 słowo i tytułować się osobą dwu-, trój- i tak dalej języczną! Na przykład od pół roku uczyć się francuskiego i być w stanie co najwyżej się przedstawić, voulez-vous danser, dwa bilety do Moulin Rogue, s'il vous plaît. Znam dziarskiego człowieka, który zamówiwszy we francuskiej kawiarni dwie kawy i „kurosanta", nie miał najmniejszych oporów, by nazywać siebie osobą dwujęzyczną. Coś takiego może dowartościować. Gdyby tylko miało się większy tupet... lub mniejszą świadomość tego, ile trzeba się napracować, by zasłużyć na to zaszczytne miano! Ja do swojej puli znanych języków zaliczyłabym łacinę, z którą mocowałam się na studiach, z nie najgorszym zresztą skutkiem, co pozwala mi dziś na popisy nad barokowymi epitafiami w kościołach i katedrach. O, tu spoczywa miłościwy pan i biskup ziemi warmińskiej, urodzony anno domini 1550, reszta wycieczki kręci zaś głową z podziwem, nieświadoma, że 70 procent mojej łaciny to w istocie pożyczone od niej przez angielszczyznę koturnowo-literackie słownictwo znane głównie słuchaczom tekstów liturgicznych i fanom seriali o skonfliktowanym z papieżem angielskim królu żonobójcy. Gramy dalej, wciąż przecież mogę się pochwalić przeprowadzoną po rosyjsku „rozmową" z gospodarzem naszego apartamentu na Białorusi. Ten, uznawszy, że moja umiejętność zapytania o to, gdzie jest najbliższy sklep, świadczy o doskonałym opanowaniu języka, chwycił mnie za rękę i zaciągnął do ogrodu, gawarjując radośnie o swoich marmurowych fontannach, eleganckich klombach i pięknie zasadzonych przez żonę pelargoniach, gdy ja rozpaczliwie kiwałam głową, co jakiś czas popiskując, że charaszo, że krasnie, ach, gdyby tylko wiedział, że naprawdę nie jestem głupia. No ale wciąż potrafiłam spytać o ten sklep. Mało tego! Jestem też w stanie drżącą ręką i z pewnym wahaniem wykaligrafować cyrylicą parę ważnych stwierdzeń, na czele z „nie chcę z tobą spać". I nie szkodzi, że choć nawet potrafię coś do Rosjanina powiedzieć, nie zawsze z powodzeniem rozszyfruję jego odpowiedź – według liberalnych kryteriów dwujęzyczności rosyjski ma prawo trafić na moją listę.