Medycyna alternatywna i koronawirus. Raje malowane pseudoterapią

Wszyscy potrzebujemy nadziei. Obietnicy, że będzie dobrze, że wszystko wróci do normy i będzie jak dawniej.

Publikacja: 15.05.2020 10:00

Medycyna alternatywna i koronawirus. Raje malowane pseudoterapią

Foto: EAST NEWS

Słuchamy, bo to właśnie chcemy usłyszeć. Zwycięży nie ten, kto najmędrszy rozumem, lecz ten, co mami najskuteczniej.

Zaatakowały nas cyfry. Pokazywane w mediach konwoje wojskowych ciężarówek wywożących zwłoki we włoskim Bergamo uświadomiły nam realność zagrożenia. Tuż za miedzą działy się rzeczy przerażające i wszystko wskazywało na to, że nie zostaniemy zieloną wyspą na morzu zarazy. Przeciwnik zaś był maleńki. Nie można go było zobaczyć. Nie chroniły przed nim mury ani granice. To jak walka z cieniem. Fachowcy radzili, jak zapobiegać i co robić. Wprowadzono reguły wywracające nasze życie do góry nogami. Człowiek, istota socjalna, nagle został odizolowany od innych. Zapanowały nieufność i strach. Nie można poznać, kto jest zarażony, a kto nie. Wróg był wszędzie i nigdzie. W sklepie, w autobusie, parku i kościele. Na banknotach, klamkach, poręczach schodów i na stołach. Unosił się w powietrzu. Na pustych ulicach dźwięk syren karetek rozlegał się donośniej niż zwykle. Statystyki mówiące o chorobie zbierającej żniwo wśród osób w starszym wieku potęgowały obawy o zdrowie i życie naszych najbliższych.

Zwykły Kowalski poza myciem rąk, noszeniem maseczki i trzymaniem się z dala od innych nic nie mógł zrobić. Nie mógł również sprawdzić, na ile jego działania są skuteczne. Człowiek, który oswoił świat i uczynił ziemię sobie poddaną, nagle stanął w obliczu niemożności. Znaleźliśmy sposób, by zwalczyć ospę i gruźlicę, by polecieć na Księżyc i okiełznać atom, a przy całej wspaniałości nauki nie mamy sposobu walki z mikrobem nieposiadającym własnej aktywności życiowej.

To, że nie znamy sposobu, nie oznacza, że go nie ma. Zatem może jest ktoś, kto go zna, więc nadstawiamy ucha.

Suszarka do nosa

Kanały internetowej komunikacji błyskawicznie wypełniły się poradami i zaleceniami, co i jak robić, by się ustrzec przed koronawirusem. Obok wypowiedzi autorytetów i wyważonych opinii znajdziemy cały wachlarz alternatywnych sposobów. Od wątpliwych, przez dziwne i magiczne, aż po zwyczajnie szkodliwe. Choćby prezydent Trump zasugerował możliwość wstrzyknięcia środków dezynfekujących jako sposób na zabicie koronawirusa. Zareagowali producenci środków dezynfekcyjnych, prosząc, by nie brać dosłownie słów prezydenta i nie spożywać ich produktów. Trucizna w organizmie człowieka boleśnie wyrządza konkretne szkody, a cmentarze są pełne osób przekonanych o swej racji.

Proponowanych jest wiele sposobów prostych i możliwych do zastosowania w warunkach domowych. Pewien japoński lekarz polecał picie wody co 15 minut, co miałoby spłukiwać wirusa z gardła. Nie ma nic złego w piciu wody – nawet co 15 minut. Ale pomysł, że można się pozbyć wirusa tak samo łatwo, jak spuszczając wodę w toalecie, jest urzekająco prosty i przemawia do wyobraźni. Jedyny problem w tym, że nie działa.

W zmodyfikowanej wersji woda musi być gorąca. Wynika to w prosty sposób z informacji, że wyższa temperatura otoczenia skraca czas przeżycia wirusa w środowisku. Skoro przeszkadza to wirusowi, to zafundujmy mu niesprzyjające środowisko! Potem były kolejne modyfikacje – dmuchanie suszarką do nosa, bo to w końcu gorące powietrze. Ewentualnie korzystanie z sauny.

Ma to niby jakiś sens, bo np. parowe wziewy z dodatkiem pomarańczy czy olejków eterycznych na pewno pomagają pozbyć się zalegającej w płucach wydzieliny i pomagają w oddychaniu. Można się przekonać, że takie działanie przynosi ulgę. Ale wirusa nie zabija. Niby porada nie jest szkodliwa, a może być pomocna. Jednak inhalacje gorącą parą tak długo, jak się da wytrzymać, to już forma autotortury. Od długotrwałej inhalacji gorącymi oparami wirus raczej nie zginie, bo te, trafiając do niższych części układu oddechowego, nie mają już tak wysokiej temperatury, za to pochylając się nad wrzątkiem, łatwo można poparzyć twarz.

Koncepcja, że jeśli coś powoduje dolegliwość u człowieka, to doskwiera także wirusowi, niestety jest chybiona, bo wirus po zamrożeniu w ciekłym azocie i wyrzuceniu w próżnię wróci do życia. Człowiek nie.

Człowiek potrafi dużo znieść

Płukanie gardła gorącą wodą z solą lub octem też ma podobno pomagać. Pomysłów są setki, np. jedzenie gotowanego imbiru na pusty żołądek. Nie wiem, czy gotowany imbir jest smaczny, ale to chyba nie jest warunkiem koniecznym domniemanej skuteczności metody. A może nawet powinien być niesmaczny, by przekonanie do terapii było wsparte własnym poświęceniem. Ta wiara nie potrzebuje rozumowych objaśnień.

Zresztą nawet najpopularniejszy zapewne rodzimy specjalista od alternatywnych terapii zaleca spożywanie dużych ilości witaminy C. Oczywiście z nadmiarem witaminy C organizm radzi sobie sprawnie. Pozbywa się jej z moczem. Komplikacją może być jedynie powstawanie węglanowych kamieni moczowych, gdyż kwaśne środowisko wytrąca te związki z uryny w postaci kamieni.

Zalecano także witaminę B6, być może dlatego, że bierze udział w wielu ważnych procesach w organizmie człowieka. Jeśli procesy metaboliczne przebiegają poprawnie, nie oznacza to, że dodanie witaminy spowoduje, że będą działały lepiej. Jeżeli nie występuje niedobór, to raczej będą przebiegały jak dotychczas.

Zwolennicy terapii dietą nie zostali pozostawieni samym sobie. Zaleca się im jedzenie bananów albo owoców cytrusowych. Taki dodatek urozmaicający menu jest cenny i wskazany. Adam Małysz jadał banany i został mistrzem świata. Choć chyba kluczowy był fakt, że umiał skakać na nartach. Ale samo jedzenie bananów czy picie cytrusowego soku z pewnością nie zaszkodzi, a nawet może być przyjemne i wprowadzać element zdrowego trybu życia. Pojawia się jednak dysonans. Skoro wcześniej chcieliśmy wirusowi zaszkodzić, robiąc rzeczy dla nas samych niemiłe, to czy dogadzając sobie, nie dogadzamy także wirusowi?

Naturalne produkty są dla nas zdrowe, bo są naturalne. Hodowane w ogródku warzywa i owoce cieszą oko i wybornie smakują. Powszechne przekonanie o zbawiennym działaniu na wszelkie choroby czosnku i cebuli nie powstało dziś ani wczoraj. Naukowcy potwierdzają, że zawierają w sobie substancje hamujące wzrost bakterii i wirusów, a także witaminy i mikroelementy. W warunkach epidemii jedzenie czosnku ma dodatkowy pozytywny efekt, pomagając utrzymać dystans społeczny. Nie ma jednak żadnych dowodów, że zwalcza tego konkretnego wirusa. Żywieniowa ortodoksja może mieć swoje negatywne skutki. „South China Morning Post" donosił o kobiecie przyjętej do szpitala z ostrym zapaleniem gardła po zjedzeniu 1,5 kg surowego czosnku. Dowód na to, że człowiek potrafi dużo znieść.

Działać mają też sok z gorzkiego melona czy liście drzewa miodla indyjska. Brodziuszka wiechowata ma zapobiegać zakażeniu, podobnie sok z rosnącej na Filipinach tinospory. Także popiół z ostatniego wybuchu wulkanu Taal na Filipinach z 12 stycznia. Nawet dr Li Wenliang, który ostrzegał o dziwnej chorobie przypominającej SARS, rozprzestrzeniającej się w Wuhanie, i który zmarł po zarażeniu się koronawirusem, jest po śmierci wykorzystywany do promocji alternatywnych terapii. Wedle internetowych podań pijał on za życia herbatę wzmacnianą teofiliną, metyloksantyną i teobrominą. Jeśli jest w tych rewelacjach ziarno prawdy, to doktor walczył nie tyle z wirusem, ile ze zmęczeniem.

Tradycyjna medycyna to biznes

Cały naukowy świat poszukuje lekarstwa, by zwalczyć wirusa. Szczepionki, która mogłaby przed nim ochronić. Naukowcy poszukują chemicznej formuły skutecznej wobec zarazka, by stworzyć tabletkę lub ampułkę, którą można podać pacjentowi. A zwykli ludzie, którzy nie rozumieją chemicznych wzorów i nie znają cyklu rozwojowego patogenu, potrzebują nadziei. Obietnicy, że będzie dobrze, że wszystko wróci do normy i będzie jak dawniej. Słuchamy, bo to właśnie chcemy usłyszeć. Zwycięży nie ten, kto najmędrszy rozumem, lecz ten, co mami najskuteczniej. Kto potrafi namalować raj najdoskonalszy.

Często kolejne rewelacje o skutecznych metodach są podlewane sosem ujawniania wiedzy powszechnej, lecz ukrywanej przed ogółem. Lekarze, farmaceuci czy koncerny trzymają informacje w sekrecie, by nie stracić przychodów, gdy tani i dostępny sposób dotrze do publicznej wiadomości. Teorie spiskowe zawsze znajdują skłonnych w nie wierzyć odbiorców. Argumenty nie trafiają do przekonanych, gdyż to nie logika wywodu była powodem dla wiary. Są osoby, które wierzą, że Elvis żyje i że Amerykanie wcale nie wylądowali na Księżycu.

Jeśli gdzieś przebiegała granica absurdu, to została przesunięta. Nawet kokainę reklamowano jako środek chroniący przed wirusem. Choć jedyne, co kokaina robi skutecznie, to odłącza od rzeczywistości, sprawa zrobiła się na tyle poważna, że wypowiedziały się rządy Francji i Wielkiej Brytanii, oficjalnie dementując tę informację. Lista środków dziwnych, które podobno mają zwalczać zarazę, jest długa. Z pomysłów kontrowersyjnych na pierwszy plan wybija się koncepcja pochodząca z Indii. Pewien polityk, niejaki Swami Chakrapani, twierdzi, że koronawirusa zabijają krowi mocz i łajno. Oczywiście nie jest obojętne, od jakiej krowy pochodzą. Musi być to krowa indyjska i być na właściwej diecie, czyli nie może żreć śmieci z ulicy. Rzeczony polityk twierdzi, że terapia ma szersze działanie, gdyż leczy również migreny i depresje. Niestety brakuje doniesień, czy wynalazca na sobie terapię przetestował.

Wszelkiej maści naturalne szkoły leczenia mają żniwa w czasie pandemii. Tradycyjna medycyna w Chinach to nie praktyki zielarzy i samozwańczych terapeutów, ale biznes. Sektor przemysłu farmaceutycznego zaopatrujący rynek tradycyjnej chińskiej medycyny (TCM) jest wart 45 mld dol. I choć epidemia koronawirusa pogrążyła giełdy w Chinach, to sektor TCM wzrósł. Chińskie władze stoją w rozkroku, bo sam Mao uprawnił praktyki alternatywne, stawiając je jako rodzimą naukę w opozycji do medycyny zachodniej. Władze postawiły nowe szpitale w Wuhanie dotkniętym epidemią, skierowały setki medyków i tony sprzętu, ale równocześnie zorganizowały ośrodek tradycyjnej medycyny do walki z Covid-19. Do ośrodka są kierowani lżej chorzy pacjenci. Nikt nie szuka konfrontacji. Przynajmniej ktoś się nimi zaopiekował i prawdopodobnie sami wyzdrowieli. Podobnie w Indiach departament zajmujący się tradycyjną medycyną wydał zalecenie, w którym poza higieną osobistą i dystansem społecznym dołożono terapie ajurwedy (system medycyny indyjskiej rozwinięty w starożytności).

Wódko, pozwól żyć

Nie tylko w naszym społeczeństwie panuje przekonanie, że alkohol leczy właściwie każdą chorobę. Różnice polegają na doborze konkretnych preparatów i dawkowaniu. Już na początku fali zachorowań donoszono o zwiększonym zapotrzebowaniu w Japonii na spirytus, zwany tam polską wódką. Wirus ginie w obecności alkoholu o stężeniu przynajmniej 60 proc. Skoro wysokoprocentowy alkohol jest zabójczy dla wirusa, to picie takiego właśnie miałoby ubijać zarazki. Ten ciąg logiczny ma pewne luki, ale przemawia do wyobraźni. I oferuje środek zaradczy będący w zasięgu możliwości finansowych, a być może i w zakresie upodobań mas. Nieważne, że pozostanie po takiej terapii alkoholizm i marska wątroba, ale wirusa nie będzie. Rodzimi producenci alkoholu zacierali ręce na okoliczność darmowej kampanii reklamowej.

Wiara w zbawienne działanie alkoholu może zbawić od życia, choć zbawienia nie zapewni – może dlatego w krajach muzułmańskich alkohol jest zabroniony. W Iranie rozgłos zdobyła historia zaczerpnięta z brytyjskich tabloidów o tym, jak podobno pewien Anglik wyleczył się z koronawirusa terapią złożoną z whisky i miodu. Do tego doszły oficjalne informacje o skuteczności środków dezynfekujących na bazie stężonego alkoholu. Wynik był oczywisty. Alkohol zabija wirusa. Irańczycy mają niewielkie doświadczenie z alkoholem i zamiast etylowego pili metylowy, czyli denaturat. Efekt był zgodny z przewidywaniami. Zmarło 300 osób, a los 2 tys. jest niepewny. Pięciolatek oślepł, gdy rodzice podali mu do wypicia metylak. W efekcie irańska służba zdrowia walczy na dwóch frontach – z koronawirusem i zatruciem alkoholem metylowym. Przykład ten pokazuje, jak dewastująca może być plotka.



Papa Smerf i radziecka wunderwaffe

Jak mawiają, kto szuka ten znajdzie. Skoro jest popyt – pojawia się i podaż. Jedni wspierają wysiłki służby zdrowia, szyjąc maseczki czy produkując przyłbice, a dla drugich koronawirus to okazja do nabicia kabzy. Sprytni sprzedawcy zwietrzyli okazję, by wcisnąć swoje produkty poszukującym remedium klientom. Dlatego Stany Zjednoczone wydały wojnę oszustom. Amerykański Federalny Urząd do spraw Żywności i Leków (FDA) wystosował kilkadziesiąt ostrzeżeń do sprzedawców specyfików reklamowanych jako leki lub środki zapobiegawcze przeciw wirusowi, które nie spełniały wymogów, by za takie uchodzić. W wielu krajach pojawiły się oferty sprzedaży srebra koloidalnego jako środka zwalczającego koronawirusa. Metal ten ma działanie przeciwbakteryjne i jest stosowany np. w opatrunkach, pomagając w procesie gojenia ran. I tu kończy się zastosowanie lecznicze.

Problem sprzedaży takich preparatów urósł na tyle, że wysłano ostrzeżenia do podmiotów oferujących takie specyfiki, przypominając, że nie ma zatwierdzonego do obrotu preparatu zawierającego koloidalne srebro do przyjmowania doustnego. Wedle sprzedawców ma ono wzmacniać układ odpornościowy, czyścić jelita. Nie ma na to żadnych dowodów. Są za to dowody, że srebro jest w organizmie deponowane w skórze, wątrobie i śledzionie, powodując niebieskie zabarwienie skóry i śluzówek. Wcześniej przypadki srebrzycy, czyli zatrucia srebrem, były znane u pracowników kopalni tego metalu w ubogich krajach, gdzie nie stosowano odpowiednich zabezpieczeń. Obecnie pojawiły się przypadki wśród przyjmujących koloidalne srebro, jak Paul Karason, znany jako Papa Smerf.

FDA wystosowało ostrzeżenie do sprzedawcy cudownego mineralnego suplementu zawierającego chloryn sodu, który połknięty wytwarza dwutlenek chloru. Taki proces przebiega przy przemysłowym wybielaniu tkanin i nie jest ani bezpieczny, ani leczący. Z zapomnienia wywleczono także dziwne leki. Arbidol stworzono jeszcze w Rosji radzieckiej w latach 70. jako lek na grypę. Preparat nie jest dopuszczony do obrotu w Europie i USA, ale sprzedawany na czarnym rynku jako tajna radziecka wunderwaffe na koronawirusa robi furorę. Kwestie naukowych dowodów na skuteczność specyfiku są bez znaczenia, bo firma, która go produkuje, nie przeprowadziła testów klinicznych. Bez tego sprzedaje go ogromne ilości.

Przegląd nazw środków, które otrzymały ostrzeżenie od FDA, jest dowodem na kreatywność marketingową sprzedawców i przywodzi na myśl specyfiki oferowane przez obwoźnych sprzedawców w amerykańskich filmach o Dzikim Zachodzie. Oto kilka przykładów: nalewka „Prawdziwa obrona przeciwwirusowa", napój „Wzmacniający koncentrat humusowy", zioła „Korona Defender saszetki-S". Są też nazwy opisowe: „Koronalekarstwo Sprej donosowy zapobiegający zakażeniu koronawirusem". Sama nazwa wyjaśnia wszystko, nie pozostawiając wątpliwości. Są nazwy bardziej zdawkowe, jak „Odpornościowy tonik". Jest i „Pełniejsze życie". Obietnica w butelce do dawkowania kroplami. Albo łyżkami, gdy ktoś ma większy apetyt na pełniejszą egzystencję.

Dlaczego alternatywa tak nas pociąga

To, że ludzie poszukiwali alternatywnych sposobów leczenia w czasach czarnej śmierci, nie jest zaskakujące, gdyż wtedy oficjalna medycyna nie miała wiele do zaoferowania, a ludzie umierali niezależnie od tego, czy byli leczeni, czy nie. Obecne wymogi stawiane sposobom leczenia wymagają udowodnienia skuteczności metody ponad wszelką wątpliwość. Każda terapia niebędąca znacząco lepsza niż placebo jest odrzucana. Skoro więc skuteczność metod leczenia jest udokumentowana, czemu ludzie wciąż poszukują alternatywnych sposobów leczenia, które nie gwarantują skuteczności, a ich wartość wypływa jedynie z zapewnień oferujących je osób. Co tak naprawdę skłania ludzi do pokładania nadziei w terapiach niesprawdzonych czy wręcz szkodliwych mimo dowodów na ich nieskuteczność?

Otóż terapie oferowane przez medycynę akademicką nie zawsze są spektakularnie skuteczne. Lekarz sugeruje zrzucenie wagi, wdrożenie ćwiczeń fizycznych czy zmianę nawyków żywieniowych. Nie są to zadania proste ani możliwe do zrealizowania z dnia na dzień. Trzeba narzucić sobie rygory i zmienić nawyki. Samo połknięcie tabletki nie zawsze rozwiązuje problem. Z usług medycyny alternatywnej często korzystają pacjenci uskarżający się na chroniczne dolegliwości kręgosłupa, przewlekłe bóle, problemy gastryczne bądź stany lękowe. Terapia takich objawów jest długotrwała i nie zapewnia spektakularnego wyzdrowienia, a przewlekle przyjmowane medykamenty mają działania niepożądane. Znużony długotrwałym leczeniem, które nie przynosi ulgi, pacjent sięga po inne metody. Skoro oficjalna medycyna nie daje rady, to może inna będzie skuteczniejsza.

Publiczna służba zdrowia jest obciążona ponad miarę. Lekarz poświęca pacjentowi w gabinecie niewiele czasu. Człowiek czuje się potraktowany pobieżnie, bez należytego zainteresowania jego stanem zdrowia. Dostaje receptę, która nawet nie ma fizycznej formy. W ośrodkach medycyny alternatywnej terapeuta zaś często poświęca dużo czasu pacjentowi, wysłuchując jego skarg i dopytując o okoliczności. Człowiek czuje zainteresowanie skupione nie tylko na jego skargach, ale także na innych aspektach swojego życia. I nawet jeśli same leki nie są skuteczne, to pacjent opuszcza gabinet w przekonaniu, że ktoś zaopiekował się nim, a nie chorobą. Hipokrates mówił, że lekarz powinien czasem leczyć, ulgę przynosić często, a pomagać zawsze. I tego również oczekują pacjenci. A jeśli nie otrzymują wystarczającej atencji, to szukają innego miejsca, by otrzymać to, czego potrzebują.

Kolejnym powodem sięgania po inne metody leczenia jest potrzeba wpływu na przebieg leczenia. Akademicka medycyna posługuje się schematem nakazowym. Pacjent otrzymuje leki i plan ich przyjmowania. Ma plan zrealizować, ale nie uczestniczy w jego powstaniu. Jest raczej przedmiotem terapii niż podmiotem.

Do tego wiele alternatywnych metod jest postrzeganych jako wolne od działań ubocznych przede wszystkim ze względu na swą „naturalność". Jeśli jakaś metoda jest nieskuteczna i nie przynosi żadnych zysków, lecz nie powoduje też strat, wtedy wydaje się być obojętna dla zdrowia. Jeżeli to nie strata czasu. A opóźnienie diagnozy i wdrożenia leczenia zwłaszcza w chorobach nowotworowych może zabrać to, co najcenniejsze – właśnie czas.



Duże i czerwone tabletki

Większość przyczyn, dla których sięgamy po medycynę alternatywną, wypływa z wewnętrznych przekonań. Naukowcy z Uniwersytetu Stanforda przeprowadzili badania, poszukując przyczyn korzystania z alternatywnych metod leczenia wśród pacjentów. Zapytano ponad tysiąc osób o powody takiego wyboru. Okazało się, że niezadowolenie z akademickiej medycyny nie było wcale kluczowe. Tylko 4,4 proc. badanych polegało jedynie na alternatywnych metodach terapii. Większość decydowała się na te rozwiązania, uznając, że taka forma terapii bardziej odpowiada ich przekonaniom, orientacji filozoficznej dotyczącej życia i zdrowia. Takim czynnikiem jest choćby przekonanie o jedności duszy, ciała i rozumu, i ich wspólnym wpływie na zdrowie. Logiczne argumenty wypływające z danych i wyników nie liczą się nawet dla osób wykształconych, które we własnej pracy posługują się ścisłym wnioskowaniem. Wśród sięgających po alternatywne terapie większość bowiem stanowią osoby z wyższym wykształceniem.

Nawet świadomość, że takie metody są nieskuteczne, nie jest traktowana jako argument za tym, by z nich nie korzystać. Wszelkie techniki relaksacyjne, terapie zapachowe czy diety nie tyle leczą dolegliwości, ile wpływają na tzw. dobrostan człowieka. Jego choroba nie jest leczona, ale on sam czuje się lepiej. Nie da się pominąć wpływu psychiki na człowieka. Wola do walki z chorobą jest często równie ważna jak leki, a w końcu stres może wywołać prawdziwe wrzody żołądka, psychiczne zaburzenia dysocjacyjne mogą zaś powodować porażenie kończyny i zaniki mięśni mimo braku organicznej przyczyny. Znany jest też syndrom nadciśnienia białego fartucha – pacjent ma podwyższone ciśnienie tętnicze, ale tylko wtedy, gdy mierzone jest ono w gabinecie lekarskim. Efekt placebo istnieje naprawdę. Zbadano nawet, jakie tabletki sprawdzają się najlepiej, mimo braku efektywnego środka leczniczego. I najlepiej, gdy są duże i koloru czerwonego. Mózg płata nam figle, ale nie możemy się z nim rozstać.

Każdy ma wolność wyboru i decyzji wobec własnego zdrowia, nawet gdy czyni sobie szkodę. Właściwością człowieka jest błądzić, głupiego – w błędzie trwać. Po to jednak mamy wiedzę i rozsądek, by czynić z nich użytek. 

Konrad Siuda jest dyrektorem artystycznym „Rzeczpospolitej", z wykształcenia lekarz medycyny

Słuchamy, bo to właśnie chcemy usłyszeć. Zwycięży nie ten, kto najmędrszy rozumem, lecz ten, co mami najskuteczniej.

Zaatakowały nas cyfry. Pokazywane w mediach konwoje wojskowych ciężarówek wywożących zwłoki we włoskim Bergamo uświadomiły nam realność zagrożenia. Tuż za miedzą działy się rzeczy przerażające i wszystko wskazywało na to, że nie zostaniemy zieloną wyspą na morzu zarazy. Przeciwnik zaś był maleńki. Nie można go było zobaczyć. Nie chroniły przed nim mury ani granice. To jak walka z cieniem. Fachowcy radzili, jak zapobiegać i co robić. Wprowadzono reguły wywracające nasze życie do góry nogami. Człowiek, istota socjalna, nagle został odizolowany od innych. Zapanowały nieufność i strach. Nie można poznać, kto jest zarażony, a kto nie. Wróg był wszędzie i nigdzie. W sklepie, w autobusie, parku i kościele. Na banknotach, klamkach, poręczach schodów i na stołach. Unosił się w powietrzu. Na pustych ulicach dźwięk syren karetek rozlegał się donośniej niż zwykle. Statystyki mówiące o chorobie zbierającej żniwo wśród osób w starszym wieku potęgowały obawy o zdrowie i życie naszych najbliższych.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS