– Ja zagubiony? A skąd!
Jola mówi, że różnymi sposobami ją podchodzili i przekręcali. Wilk chciał do Rusocina przyjeżdżać na modły, nie życzyła sobie. Dawał im pokój w Stolicy, nie skorzystała. Gdy powódź wygoniła ich z małą Augustyną, przyjął na kilka dni. Ludzie przynosili śniadanie, zamykali drzwi i szeptali. Albo mówili po niemiecku, żeby nie zrozumiała. Jola: – To bolało. Ale największy żal miałam, że mi męża żywcem wyrywali. Pilnowali go i kurczowo trzymali, chociaż wiedzieli, że ma żonę, dzieci, obowiązki. Jakby spiskowcami byli. Stop! Nie jestem z waszej wiary, ale to mój mąż! Nie dałam się stłamsić. Przetrwałam. Zostały wyrwane lata, co wciąż dręczy.
– Jednego dręczy, innego nie. Zależy, co kto chciał osiągnąć. Liczyła się wiara i my mieli, co chcieli – mówi Staszek.
Jola była trzy razy na wykładach Wilka i śmiać się chciała: dla niej to jedno i to samo, groch z kapustą. A czasem Ojciec mówił tak, że nie można go było pojąć. „Boże kochany, co wy tu robicie?" – pytała.
Za to od Wacka nauczyła się bicia świń, wciąż trzyma jego narzędzia: noże, szprycę, dzwonki. – On najbardziej się narobił. Nie umiał już rękami władać, musiał bić dziennie po dwie świnie. Oni go gnębili, a teraz na grób nie ma komu iść.
Staszek przyznaje, po co dawać zarobek sprzedawcom: zmarły zniczy nie potrzebuje, lepiej mieć go w pamięci. Oboje chodzą do Ojca, Wacka, Ignaca. – Szanujemy ich, dla mnie człowiek to człowiek. Nie przeszkadza, że innej wiary. Trzeba przebaczać. Nienawiści nie czuję – mówi Jola. I dodaje, że niedługo będzie grzebać Zygmunta z Teresą i swoją teściową.
Mama Staszka pozostała wierna Stolicy, choć od dwóch lat nie jeździ co niedziela, bo zdrowie nie pozwala. Staszek też wierzy w nauki Ojca, ale ostatni raz na mszy był jeszcze dawniej – kilkanaście lat temu i nagle przestał bywać. Czemu? Nie wie. Pracował trochę w Niemczech i Holandii jako spawacz: zabierał małe Pismo, odmawiał psalm rano i wieczorem. W domu w Rusocinie kiwał się na nogach i podśpiewywał: „Raduje się serce, raduje się dusza, gdy nasza Stolica do Rzymu wyrusza".
– Czemu nie stajesz na baczność i Pisma nie klepiesz jak kiedyś?
– A ty pacierza nie klepiesz? Mam ściągnąć na siebie atak, po co? Ja mam swoje myślenie, ty masz swoje. Czarna toga leży zwinięta na strychu. Nie spaliłaś?
Jola podaje gołąbki. Staszek siedzi w podkoszulku przed własnym telewizorem, w który zerka przez moje ramię. Czasem uruchamia konsolę, bo lubi gry historyczne ze strzelanką. Ona była w kościele w Wielki Piątek podczas pandemii, on nie chodził i nie zamierza. – Ja bym nawet nie chciała. Z innej wiary do innej to nie ten sam człowiek. Od małego ma wbite w siebie i już tego nie wyrwie. Nie przemieni pan duszy. Nie ma dyskusji. Szkoda mi męża, że stracił najpiękniejsze lata. Inaczej by się żyło. On jakby coś kazali, oddałby im wszystko – mówi Jola. Ich dzieci w szkole były piętnowane, z czasem wszystko się zatarło: w domu wiszą krzyże i święte obrazy, przychodzi ksiądz po kolędzie, Staszka wybrano sołtysem Rusocina.
Czas Stolicy
Stolica Wszystkich Stolic. Jeszcze w latach 70. Baranki Boże mieszkały w Nysie i gospodarowały w Niwnicy, potem całe życie osiadło tutaj nad rzeką. Po wojnie z poniemieckiej willi, jedynej zniszczonej w okolicy, zostały fundamenty z kamieni i trzeba było zbudować od podstaw – zamiast willi wyszedł bunkier. – Zostali wtedy oszukani i dlatego są tak zamknięci – tłumaczy sąsiad.
Po dzielnicy szła gadka, że Ślązak z SB, który miał dojścia i pomagał w budowie, zwinął kasę i zostawił długi. Ponoć majątek: 22 tysiące i przez to nie ma czystych kart w papierach. Z czasem wyrósł szarobury dom z piwnicą, parterem i piętrem, bo góry nigdy nie dokończono – składowano tam i suszono zboże. W oborze trzymano kury, kaczki, perliczki, świnie, konia i dwie krowy.
To był czas, gdy Zygmunt kosił trawę w klasztornych ogrodach franciszkanów i miał paszę dla zwierząt. Stolica produkowała masło, śmietany i sery na sprzedaż. Także jajka, ziemniaki, kapustę i miód. – Brałam od nich obornik naturalny i wszystko rosło! Teraz na suchym: nic – mówi znajoma zza płotu. Gdy zostanie jej za dużo chleba albo zlewki z obiadu, oddaje Zygmuntowi i Teresie, bo wciąż trzymają trochę kur: – Czasem dostanę dziesięć jajek. Kto mi dzisiaj da dziesięć jajek?
– Każdy ich szanował, bo byli dobrzy. Mieli brygadę malarską i bielili po domach. Zostawiało się klucze, wyjeżdżało na wczasy. Wracał pan i wszystko zrobione na sicher: wymalowane, wymyte, wysprzątane, wyczyszczone naczynia w kredensie. Solidni i uczciwi, mieli wzięcie. A jak budowałem taras, pożyczyłem worek cementu i wapna. Nie kazali zwracać. Gdyby wszyscy ludzie tacy byli, na świecie byłoby inne życie – mówi sąsiad. – Inna wiara nikomu nie przeszkadzała. Nikt ich nie wyzwał od Baranów, raz do Teresy ktoś powiedział: „Pani Barankowa", nie zwróciła uwagi.
Właściciel Ośrodka Szkolenia Kierowców „Agat" uczył jeździć dzieci Zygmunta: Tomka i Augustynę, także jej dzieci: Anię, Piotrka i Andrzeja. – Supersąsiedzi, uwielbiam ich. Ich wiarą jest praca. Dużo dobroci od nich dostałam. Raz powiedziałam pani Tereni, że mam wełnę. Spytała, czy mi zrobić skarpety na zimę – mówi znajoma.
Ania, córka Augustyny, chowała się u niej: uczyła ją lepić pierogi i częstowała obiadami. Jej córka ubierała Anię w ciuchy z Niemiec i dobierała perfumy, sama do Zygmunta mówiła „dziadziuś". – Z Anią całujemy się na powitanie jak rodzina, ale Terenia nigdy u mnie nie była. Oni nie uznawali spotkań poza domem. Nie byłam też na ślubie Augustyny, o pogrzebach dowiadywałam się po czasie. Wszystko w swoim gronie, ich intymna kultura.
Ze Stolicy nikt nie chodził po sąsiadach i nie agitował za wiarą, co przy Wojska Polskiego czynią Świadkowie Jehowy, bo to wybuchowa okolica. „Nie żywimy do nikogo wrogości" – mówił Wilk. – Ojciec by nie pozwolił, żebym werbował ludzi. Ktoś miał z własnej woli przyjść, z serca – mówi Staszek.
– Chodzenie po domach nie ma sensu. Nikogo od wiary nie odciągamy. Innymi religiami się nie interesujemy. Mamy swoją i to wystarcza. A ty bądź swojej wierze wierny, tam cię czeka zbawienie – mówi Zygmunt. – To ludzie niewykształceni. Nie wiem, czy umieli kogoś przekonać. Gadanego nie mieli – wspomina Jola. Dla niej Wilk nikogo nie nauczył na tyle dobrze, aby ktoś ze Stolicy potrafił powtórzyć. Jola: – Podobało mi się, że on porządek trzymał i dbał o Stolicę. Gdyby żył, trzymałby to jeszcze. Po jego śmierci nic już nie miało sensu.
Wilk zmarł w niedzielę 24 kwietnia 1994 roku na zawał serca, choć nie miał kłopotów ze zdrowiem. – Wieczór po kolacji, siedzielimy w pokoju, nagle spadł z krzesła. Zanim przyjechało pogotowie, był koniec – opowiada Zygmunt. Podczas pogrzebu na cmentarzu komunalnym przeczytano cytat z Pisma. Ojca złożono w garniturze, nie w todze, w prostym grobie ze zdjęciem w sepii i napisem w marmurze: „Żyjesz wśród nas zawsze jeden i ten sam Pierwiastek Słowa nauki Alfa – Omega Założyciel". Nie było kwiatów.
Czas Tomka
Nie było przygotowanego dalszego ciągu – uważa Zygmunt. Jednak Ojciec wskazywał na Staszka, że mógłby poprowadzić Stolicę. – Byłem zdziwiony i zaskoczony. Traktowałem siebie jako mniejszego, byli starsi i bardziej wykształceni, skąd ja? Miał być ktoś młody, byłem najstarszy z nich.
Jola: – Mnie się wystraszył. Robiłam awantury, albo-albo, tkwił między młotem i kowadłem. Powiedziałam, że jak do nich pójdzie, wyrzeknę się go.
– Gdyby tak miało być, zastąpiłbym Ojca. Do tego trzeba mieć powołanie jak na księdza. Nie powiedziałem „nie", ale nie czułem, że to dźwignę. Czy żałuję? Nie – mówi Staszek.
Ojciec na parterze dzielił pokój z Ignacem: byli związani od młodych lat, gdy uniknęli Sybiru, bo służby szukały i szykanowały Ślązaków. Miał doświadczenie i został następcą Wilka, posługiwał się tytułem Zastępca Założyciela. Miał też jednak kłopoty z pamięcią, nie umiał nakreślić wizji Stolicy, ani pisać listów do przywódców. Zmarł w 2007 roku, leży z siostrą w wierze Lodzią, też Ślązaczką – na ich grobie nie ma odniesienia do wyznawanej wiary. W tym czasie odeszło wielu starszych, młodzi pouciekali. Stolica się wykruszyła. – W naturalny sposób to musiało wygasnąć. Czarne togi wiszą w szafie – opowiada Zygmunt, który został w Nysie i co niedzielę mierzy się z Pismem.
– Mieszkamy jak stare dziadki. Nie ma się czym chwalić – mówi, ale zaprasza na pokoje. Każdy ma własny; kuchnia, łazienka i toaleta są wspólne. Jest biednie, meble z przypadku, ściany niemalowane od lat z rysunkami zwierząt: sarna, sokół, paw. Żyje tu stadko Baranków Bożych – Zygmunt i Teresa mieszkają na dole, na górze ich dorosłe wnuki: Ania pracuje w sklepie obuwniczym, Piotrek w niemieckim hipermarkecie, Andrzej jest kolporterem – i niezbyt interesują się wiarą ojców. Ich mama Augustyna wyjechała do fabryki rowerów w Holandii, rzadko odwiedza Nysę. Co tydzień bywa Tomek, stary kawaler, który wyprowadził się pod Opole, gdzie pracuje jako inżynier w korporacji.
Staszek po odmowie przejęcia Stolicy pamięta gadkę Ojca do Ignaca, że może to będzie Tomek? – Za rok, pięć lub dziesięć lat ma się to objawić i obudzić. Jeden człowiek nie zrobi nic, choćby nie wiem, jaki był. Zostanie jednak powołanych 144 tysiące aniołów do pomocy. Chciałbym, żeby to się spełniło. Nic więcej. Ojciec nigdy nam nie mówił, kiedy będzie koniec świata.
Siwy i chorowity Tomek ma swoje lata, przemyka przez dom i ogród jak cień. Wciąż czyta Pismo i modli po staremu. I pomaga rodzicom we wszystkim, bo młodzi nie garną się też do pracy: skosi trawę, przytnie żywopłot, naprawi dach lub ogrodzenie, zawiezie Zygmunta do Niwnicy.
Lata zrobiły swoje i trzeba było zlikwidować gospodarkę, żeby dostać emeryturę: Zygmunt pola sprzedał lub wydzierżawił. Co roku jesienią przyjeżdża do najemcy w Niwnicy, rozlicza się, bierze zboże dla kur i mąkę. Jest uśmiechnięty: tak ma być. Załatwia swoje i wraca, trudno zamienić więcej słów. Zygmunt zatrzymuje się nieopodal: zostawił sobie niewielką działkę przy szosie na Nysę z drewnianą szopą i zardzewiałymi broną, sochą, pługiem. Lubi tam siadać i patrzeć na pole. Nie widzi, że w dawnym budynku gospodarczym Stolicy zawalił się dach, zostały strupy stropu i trawa wielkości człowieka.
Zygmunt podaje zeszyt w kratkę, księgę z dobrowolnymi wpisami dla gości, niektóre jeszcze z lat 60. dla „niebieskich towarzyszy". Większość stron jest pustych. Na niedzielne czytanie Pisma nie może zaprosić, bo przyjeżdżają krewni Teresy z okazji jej 80. urodzin. Sam ma 87 lat i chodzi o lasce, bo gdy wracał z Niwnicy potrącił go samochód – biodro stłuczone, głowa obita, przytomność stracił. Operacja nie pomogła i Zygmunt przestał jeździć traktorem, noga od sprzęgła gorzej działa i woli nie ryzykować, w razie potrzeby wozi go Tomek. W domu podpiera się ścian, „bo byłby koniec, jakbym upadł".
Siwy staruszek mógł być prorokiem, ale nie jest, bo ma inne zajęcie: potrafi umyć okno ścierką zawiniętą na kiju. Innego końca świata nie będzie.