Stolica Boża i Barankowa. Piosenka o końcu świata

Stolica Boża i Barankowa Apostołów w Duchu i Prawdzie, Alfa i Omega, Początek i Koniec to najmniejszy kościół świata – ma czworo wiernych.

Publikacja: 04.09.2020 10:00

Bernard Wilk uznał, że to jego powołano jako Alfę i Omegę

Bernard Wilk uznał, że to jego powołano jako Alfę i Omegę

Foto: Fotorzepa, Jakub Kowalski

Google podaje telefon do Nysy, który odbiera starsza pani i woła kogoś upoważnionego, rozmowa kończy się odłożeniem słuchawki. Franciszkanie z imponującego klasztoru za miedzą mówią, że Baranki Boże przeniosły się do Białej Nyskiej i ich dom stoi pusty. Siostry ze Zgromadzenia Marii Niepokalanej nic nie wiedzą, choć chodzą po okolicy z Matką Boską. W Spółdzielni Pracy Cukry Nyskie i Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym robią wielkie oczy na wieść o małej grupie religijnej. Właściciel Ośrodka Szkolenia Kierowców Agat zarzeka się, że nie ma z tym nic wspólnego.

Aleja Wojska Polskiego ciągnie się na przedmieściach wzdłuż Nysy Kłodzkiej, która czasem wylewa. Nie ma wątpliwości, że to tu. Wśród poniemieckich pałacyków z bogatą sztukaterią i belkami wtopionymi w tynk stoi bunkier w kolorze szaroburym.

Wygląda na opuszczony, nie ma w nim życia, wieczorem zza firanki błyska światło. Obejście to rumowisko: zepsuta kuchenka, pryzmy drewna, zardzewiałe narzędzia, stary traktor i sypiąca się obora. Od frontu zaparkował samochód, kwitną krzaki róż. Tabliczka ostrzega przed „złym psem", choć burek nikogo nie ruszy. Przy dzwonku wpisano niewłaściwe nazwisko.

Z sieni wychodzi ktoś upoważniony – siwy staruszek o lasce. I tłumaczy, że czas opowiadania o Stolicy Bożej i Barankowej minął i teraz jest cisza.

Mówi: – Na ten temat my nieraz myśleli. Chcemy w spokoju doczekać końca. Ludzie czasem posyłają pytania, czy mamy jakieś broszury. A po co się kłopotać? Zaczęłoby się zainteresowanie i nachodzenie, to by pociągnęło lawinę. Teraz też coś panu powiemy, inni przeczytają, zaś będą przyjeżdżać i pytać. Był czas, że wszystko rosło, ale zostało nas mniej. Trwamy w tym, co wpoił nam Ojciec. Nie chcemy nic zmieniać i wypaczać, a jego oryginalnego wykładu nie powtórzym. Ale wiara pozostała i ma tak być do wypełnienia się czasu. Ojciec powiedział, że jak odejdzie, mają być lata trwania w zadatku, bo z czasem to wróci. Jakie będzie nawrócenie, nie wiemy, ale nastanie, co było.



Czas Ojca

Bernard Wilk: Ślązak, rocznik 1906. Nie miał wykształcenia, ale pilnie studiował Pismo i doznał oświecenia – jeszcze przed wojną porzucił żonę i syna, by stworzyć swoją wspólnotę. Jej nazwę wywiódł z Apokalipsy św. Jana w tłumaczeniu dla protestantów: „I ukazał mi rzekę czystą wody żywota, jasną jako kryształ, wychodzącą ze stolicy Bożej i Barankowej", co w katolickiej wersji brzmi inaczej: „I ukazał mi rzekę wody życia, lśniącą jak kryształ, wypływającą z tronu Boga i Baranka". Wilk ujrzał w tym organizację społeczno-polityczno-religijną, która w czasach ostatecznych zjednoczy państwa i ludzi niezależnie od wyznania, języka, koloru skóry jako Stolica Wszystkich Stolic.

Uznał, że to jego powołano jako Alfę i Omegę. Nazwał się Ojcem i nauczał, że sześć dni stwarzania świata to sześć tysiącleci, zaś w ostatnim, które właśnie trwa, zapanuje na ziemi niebieski komunizm, czyli Królestwo Boże. „Kościół? Człowiek wewnętrznie jest kościołem i o taki tylko Kościół w Biblii chodzi. Mówi się, że Bóg mieszka w niebie. To znaczy, że niebo jest wtedy, gdy mieszka w czystym człowieku. Kiedy ja Wilk, żyję jak trzeba, wtedy we mnie mieszka Bóg. Innego nieba nie ma. To wewnątrz człowieka będzie prawdziwa świątynia Boża" – mówił. Wilk chciał, żeby człowiek człowiekowi był człowiekiem.

Z Ignacem ze Śląska i Wackiem ze Lwowa zaczął tworzyć grupę, która razem modli się, pracuje i mieszka. Był małomówny, umiał zażartować i miał charyzmę. Przekonywał rolników i robotników, nawet tabor cygański. Niektórzy zostawili żony i mężów, ludzie sprzedawali majątki i wszystko oddawali Ojcu. W ten sposób w latach 50. zebrał prawie 100 zwolenników z wszystkich wyznań, którzy poszli, czy też pojechali, za nim, bo Stolicę wiele razy przenoszono z miejsca na miejsce: Zgorzelec, Olsztyn, Świnoujście, Zielona Góra, śląski Koszęcin, dolnośląskie Cieplice i Staniszów... Przyczyną nie było pozyskiwanie wiernych, przeciwnie: rozłamy, rozpady i rozłąki – liczba mieszkańców Stolicy się zmieniała.

Gdy w 1953 roku Stolica chciała stać się stowarzyszeniem, w zgłoszeniu podano trzy siedziby: Wrocław, Zgorzelec i nieodległy od tego drugiego Węgliniec. Urząd do spraw Wyznań raportował o „nielegalnej sekcie wyznaniowej" i nie był skory do rejestracji, choć stały lokal „zapobiegłby dalszemu zbieraniu się wyznawców w mieszkaniach prywatnych i ułatwiłby obserwację kaznodziei". Wilk nigdy nie narzekał na nadmierne zainteresowanie władz i mógł krążyć po Polsce, dostawał też pomoc przy zdobywaniu ziemi. Czasem ktoś przyjeżdżał z referatu religijnego, na rozmowy nie był wzywany. Stolicę postrzegano jako twór egzotyczny, ale wzorcowy, bo doktryna chwaliła komunizm i gloryfikowała PRL.

Ojciec mówił, że wspólnotą duchową wszystkich ludzi jest komunizm, idealny ustrój zapewniający duchowe odrodzenie nowego człowieka. W tym dziele ważną rolę miało odegrać państwo, dlatego szanował autorytet władzy. Wizja komunistycznego raju była mu bliska, dążył do „panowania jednego pasterza nad jedną owczarnią". „Co nas czeka? Niebieski komunizm, niebieskie wolnomyślicielstwo. Niechby tylko wszystkie rządy, wszystkie organizacje religijne i polityczne na całym świecie zrozumiały, że są cząstką jednej wielkiej całości i wytłumaczyły to ludziom! Musi przyjść taki czas, że wszystko wróci do swego pierwiastka".

Tym pierwiastkiem miała być Stolica, która dawała o sobie znać światu, skoro prędzej niż później ma się jej podporządkować. Tych prawd nie głosi się pospolitemu ludowi, który nic nie zrozumie, lecz możnym na górze, bo to oni podejmują decyzje. Słano więc listy i manifesty do prezydentów i premierów, królów i papieży, ministrów. Ojcu pomagali w tym studenci z Opola: on nakreślał myśl, oni ujmowali ją w stosownych językach i spisywali na maszynie; podpisywali potem wszyscy wierni, żeby zrobić wrażenie i szło to w świat z potwierdzeniem nadania.

W poniedziałek 20 lutego 1967 roku Stolica namawiała do powołania światowego państwa na „fundamencie zgody politycznej i jedności gospodarczej": „Wodzowie! Mężowie stanu! I inni, wierzący i niewierzący! Stolica Boża i Barankowa zapytuje: Dlaczego na całym świecie jest taki niepokój? Dlaczego na całym świecie są wojny, morderstwa, różne zło itp. Dajcie odpowiedź, czy byłyby wojny, gdyby cały świat był taki, jak jest np. jedno państwo, które ma 17 województw o jednych prawach i ustawach?" – pisano.

Czas Zygmunta

Listy szły do rządu ruskiego, amerykańskiego, czeskiego, każdego. Z Ameryki my dostali podziękowania – mówi Zygmunt, który zanim otworzył furtkę i usadził mnie na ławce przed szaroburym domem, przetrzymał kwadrans. Przełamał się, gdy o Wilku powiedziałem: Ojciec. Teraz godzinę spędzimy przed wejściem, zanim dostąpię zaszczytu kawy i ciasta w siedzibie Stolicy Bożej i Barankowej. Pytam o odpowiedź z Ameryki, w tym czasie rządzili nią prezydenci John F. Kennedy i Richard Nixon, ale papiery zaginęły w licznych przeprowadzkach.

Zygmunt pochodzi spod Białegostoku, gdzie jego ojciec po wojnie sprzedał gospodarkę, bo nie chciał pracować w kołchozie. Osiadł w Olsztynie i poznał Wacka ze Stolicy – byłego wicemistrza świata w zapasach – właściciela masarni, który przychodził do ich domu na obiady, bo nie da się żyć tylko na kiełbasie. A miał jej w bród: po okolicznych wioskach bił świnie, porcjował i wędził mięso, robił wędliny. Z sześciu noży ktoś kiedyś wziął jeden, by mu pomóc, ale Wacek naskoczył na niego, że nóż poniszczył i nie będzie już kroił. – Za jego namową pojechalimy do Zielonej Góry, gdzie mieszkał Ojciec. Byłem na wykładzie, tłumaczeniu Pisma – Zygmuntowi spodobało się i został.

Zgadał się ze Ślązaczką Teresą, ślub cywilny brali w Świnoujściu, gdzie Stolica kupiła poniemiecką ruderę i przerobiła na „elegancki dom". – To strefa nadgraniczna, ale my bez zezwolenia jechali i nikt nas nie pytał. Mój ojciec przyjechał kilka razy i też chciał zostać, o co na kolanach prosił Ojca. Jak brat i siostra my żyli. Jedna rodzina, bez obcych. Tolerancja. Nam się układało i było dobrze. Wierzyliśmy, że tak ma być – opowiada syn, ale ojciec nie podzielił zachwytu. – Dostał mieszkanie za darmo, a potem tyle krzywdy: bruździł i narzekał. I milicję nasyłał, że Wilk prowadzi zagraniczne konszachty. W czasach komunistycznych słowo „zagranica", ojej! Przyszło ośmiu milicjantów na rewizję, nic nie znaleźli.

Ojciec Zygmunta upust dał w filmie dokumentalnym Jerzego Hoffmana „Dwa oblicza Boga" z 1960 roku. Oto byli wyznawcy Wilka narzekają, że oddali mu wszystko, ale czuli się jak w niewoli: bez zgody nie wolno było wyjść na podwórze, ani wziąć kawałka chleba. Drwią, że słuchały go stoły i krzesła, kogoś miał uzdrowić, komuś pokazał szatana. Nazywał się wcielonym Bogiem i kamera pokazuje, jak zstępuje z wysokości pierwszego piętra, choć „co to za Bóg, który boi się wyrwania zęba"? Zygmunt: – Ci, co mieli pretensje do Stolicy, byli tam z chęci zysku. Niby przykrywka, że przychodzili do wiary, bo chcieli się nachapać. I nieprawda, że tyle dali. Nic nie przynieśli, dużo dostali i jeszcze żądali. Nikogo z pustymi rękami my nie wygonili. Jak Ojciec widział, że nie da się z kimś wytrzymać, oddawał gospodarkę i jechał dalej. Dlatego tułalimy się po Polsce. Mój ojciec chciał pieniędzy. Sprawy my mieli w sądzie, że mu się należą. Jakie pieniądze?! Dziadek wiele lat przed wojną był w Ameryce, po powrocie kupił majątek i zostawił w posagu córkom, w tym mojej mamie, która potem podzieliła to między dzieci i dostałem swoją część. I sprawa sądowa się zakończyła. Ojciec wysłał jeszcze kilka listów z pretensjami. Nie dążył do zgody. Chciał, żebym wrócił, że będę kimś. Czy ja tu, czy tam, jestem jednakowy! Nie pogodziliśmy się, nie pożegnałem się – mówi Zygmunt. Wybrał metodę Ojca, który zamiast żyć w niezgodzie, wolał zostawiać wszystko i wszystkich.

Czas Teresy

W filmie Hoffmana ze sprzeciwem wystąpili też rodzice Teresy, żony Zygmunta. – Mama mówiła: „Jesteś Ślązaczką i bierzesz Polaka. Nie wiesz, co on ci może zrobić?". Chcieli mnie wykraść, choć byłam już zamężna. Szli podstępnie: u sąsiadów napisali karteczkę, że mam zostawić wszystko i iść, mogę drugiego chłopa znaleźć. Gdy mama z bratem przyjechali jeszcze raz, Ojciec zaprosił ich do środka, bo tak się załatwia sprawy i każdy w Stolicy ma prawo słowa. Była rozmowa, ale nie było wyjścia: urodziła się córka Augustyna, jak rodzinę rozrywać? I po co przechadzać się tu i tam? Przyrzeczenie było? Przyszłam do Stolicy i zostałam.

Ziemią obiecaną Stolicy okazała się Niwnica pod Nysą, gdzie jeszcze pod koniec lat 50. stała pusta gospodarka po Niemcach: kilkanaście hektarów piaskowych pól, budynki mieszkalne i gospodarcze – Stolica tam osiadła. – Wszystko waliło się, my to odremontowali, choć każdy ze Świnoujścia przyjechał z jedną walizką. Z początku my używali kos, za pieniądze z Banku Rolniczego kupili bydło, konia z wozem, traktor ze złomu, maszynę za maszyną. Dyrektor banku patrzyła, że nic nie idzie na marne. Trzeba było pracować, żeby to pospłacać – mówi Zygmunt. Teresa pamięta, że z okazji filmu Hoffmana na ścianach domu pojawiły się malowidła: w jadalni wielka Drabina Jakubowa z symbolicznymi szczeblami – powiat, województwo, stolica, państwo, aż po Stolicę Wszystkich Stolic.

Film jest czarno-biały, lecz do zdjęć uszyto jasnoniebieskie stroje – jak kiedyś dla pielęgniarek. Były też czarne togi – jak dla sędziów, gdy przyjdzie czas. Na piersi wyhaftowane litery AO oraz symbol gołębia, nie baranka. Dla każdego niebieska legitymacja ze zdjęciem „ważna na całą kulę ziemską, z dozwolonym wstępem do każdego miejsca, gdzie używają Słowo-Prawa-Ustawy", bo „Mąż Wykładowca zdał egzamin przed Alfą i Omegą Duchem, ale Człowiekiem, który był przed Mojżeszem – w Mojżeszu – w Jezusie – dziś jest w Duchu Świętym. Słowo-Człowiek-Duch Święty-Alfa i Omega legitymację zatwierdził", o czym zaświadczał podpis Wilka. Zygmunt mówi, że nie chodziło o egzamin, lecz ocenę ciągłości zachowania człowieka i zrozumienie Pisma. Swoją legitymację wciąż nosi w portfelu.

Stolica stworzyła rozbudowaną liturgię: 200 modlitw i pieśni do muzyki znanych utworów („Pierwsza kadrowa", przeboje Grechuty), piosenek dla dzieci („Stary niedźwiedź mocno śpi", „Stokrotka rosła polna") i melodii ludowych ze Śląska. Nie wydawała żadnych publikacji, źródłem informacji były jedynie prace naukowe: wspominał o niej przegląd religioznawczy „Euhemer". Ustęp w książce „Trzydzieści wyznań" poświęcił Andrzej Tokarczyk, który odwiedził Niwnicę w latach 70. Autor wspomina, że został przyjęty serdecznie i po staropolsku: herbatą, chlebem i mięsem. Opisał surową doktrynę, która nakazuje odrzucać palenie tytoniu i picie alkoholu, bo to nałogi niegodne człowieka. Zygmunt ze śmiechem pokazuje zdjęcie Ojca z kieliszkiem i sam proponuje coś do ciasta orzechowego upieczonego przez Teresę. Wszystko dla ludzi, tylko z umiarem!

Czas Staszka

Za to 1 maja Stolica brała udział w pochodach z haftowanymi sztandarami: „Bóg wojen nie prowadzi! Komunizm wojen nie prowadzi!"; „Pojednanie wszystkich narodów w Prawdziwym Niebieskim Komunizmie", „Jedna owczarnia i jeden pasterz!". Innych świąt nie było – na imieniny i urodziny były życzenia, pieczono tort i parzono kawę, ludzie posiedzieli i pogadali. Wielkanocy ani Bożego Narodzenia nie obchodzono, bo to zwyczaje katolickie. Symbolu krzyża też nie używano, bo cudzy. Na wzór ewangelików nie uznano świętości Maryi. – Jak może być matka, która rodzi Boga, Stwórcę świata? To nonsens! Na początku Pisma nie ma nic o matce, która urodziła Boga. To kończy temat. Albo zagadka na wstępie, że Bóg stworzył niebo i ziemię, a Duch Boży unosił się nad wodami? Przecież Bóg wody nie stworzył, więc skąd była? – pyta Staszek, który choć łysy, lubi dzielić włos na czworo.

Przyszedł w 1964 roku z rodzicami – ojciec pracował na kolei w Jeleniej Górze, matka w fabryce dywanów w Kowarach – osiedli w Stolicy w Niwnicy i żyli jako jedna rodzina. – Chodziłem do drugiej klasy, ale dzieci też szły do pracy. Jak trzeba było robić, to robiłem na gospodarce. Człowiek widły trzymał i pracował. Pasłem krowy – opowiada. Zygmunt wyznaczał zadania wszystkim dzieciom w Stolicy, także swoim – Augustynie i Tomkowi, trzymał reżim. Staszek mówi, że nikt go nie uderzył, ani nie krzyczał, lizaków z dzieciństwa nie pamięta. – Rower? Dziwne pytanie, po co komu rower? Człowiek czasu nie miał. Kino? To zbytki, nikt po naukach Ojca nie czuł tej potrzeby.

Staszek przywołuje regułę klasztoru. Jako dziecko w tygodniu się nie modlił, choć inni po obiedzie studiowali Pismo i mieli zakaz wychodzenia. W niedzielę o 10.00 wszyscy spotykali się na mszy. – Trochę my śpiewali, fragment Pisma czytał i omawiał Wilk. Jak wódz mówi, że ma być tak, to ma być tak. Nie byłem świadkiem, żeby ktoś się sprzeciwił. Dużo ludzi przyjeżdżało – z głową się rozmawia, nie z ogonem – ale Wilk nie z każdym chciał. Czasem ktoś przyszedł podstępem i zaczynał mówić podczas wykładu, ale Ojciec od razu dekonspirował, co to za wiara.

– W Piśmie napisano, że na początku było Słowo, które było u Boga i Bogiem było Słowo, więc kto ma Słowo, jest jak Bóg. W filmie Hoffmana tak zrobiono. Ale my Ojca nie traktowali jak Boga. Nie powiedział, że Nim jest. Był jak ojciec: robił razem z nami: szedł w pole, zajrzał do garów, był wszędzie we wszystkim – mówi Staszek. Wilk trzymał wspólną kasę i rozdzielał pieniądze. W Stolicy nie można było mieć wiele swojego. Nie było zabawek i książek. Ludzie żyli biednie, nosili połatane stroje. W salonie stał wspólny telewizor.

– Liczyło się pole i praca. Jak chciałem zegarek, ojciec mi kupił – mówi Zygmunt, ale wielu – jak jego ojciec – narzekało na finanse. – Dlaczego tylu ludzi uciekło? Mówili o gehennie, nie mieli na bilet! On nie był w porządku. Na Wilka wszyscy robili i nikt go nie rozliczał. Rządził i rozkazywał. Każdy wiedział, co robić na jego skinięcie. Bali się go. Oni byli niewolnikami własnego życia, oderwani od świata. Sami ze sobą, odizolowani. Kobiety siedziały w domu: prały, sprzątały, gotowały. Staszek, gdy go poznałam, był odludkiem społecznym, nieprzyzwyczajonym do ludzi. Jakiś nie z tej ziemi! Nie chciał tańczyć, teraz jak się roztańczył, to z zabawy nie chce iść. I pije, a kiedyś po jednym zwracał – mówi Jola, żona Staszka.

Czas Joli

Poznali się w Nysie w „rolniku", choć miała iść na przedszkolankę. Ujął ją grzecznością i skromnością. Ona nie wiedziała, że jest ze Stolicy, nie przyznawał się i wyszło po czasie. On uśmiecha się, że w technikum wiedzieli wszyscy. I tak się przekomarzają, co chwila zdania odrębne, choć nie szczędzą czułości. Żyją razem od ślubu cywilnego w 1977 roku, bo na kościelny nie zgodziłaby się Stolica ani mama Staszka. Jola: – Jestem katoliczką i teściowa robiła mi przykrości, byłam jej wrogiem pierwszej klasy. Sama została w PGR w Niwnicy i nie poszła za Stolicą do Nysy, ale szeptała do Staszka, czy w niedzielę przyjedzie na mszę. Może myślała, że ożenią go z jakąś królową? A mną rzucało! Po latach przyznała: nie ma takiej jak ja. Też czuje żal, że w Stolicy tyle się narobiła i nic z tego nie ma. Z siostrami się poróżniła, 40 lat się nie widziały. Jej dzieci narzekają: „po co nas w to wpisałaś?".

Staszek pomagał przy budowie siedziby Stolicy w Nysie i Zygmunt z Teresą zaproponowali mu swój dom w Rusocinie. – Kupiliśmy to bardzo zaniedbane. To była stajnia, najgorszy dom we wsi. Jechałam autobusem i głowę odwracałam ze wstydu, że tu mieszkam. My od zera zaczynali – mówi Jola. W kredensie została księga przychodów i rozchodów Stolicy: papierki popisane – co kupione, co oddane. Do tego Wilk co jakiś czas przepisywał ludziom działki, nawet po hektarze, by każdy miał potem rentę lub emeryturę – Jola protestowała i prostowała zapisy w dokumentach. 6 listopada 1980 roku, w urodziny Staszka, poszli do sądu i przepisali ziemię, którą zresztą właśnie chcą sprzedać, bo od gospodarki tylko spuchnięte nogi zostały, i Jola wzięła mnie za rzeczoznawcę.

Narzeka, że mąż za długo jeździł z Rusocina do Nysy. – Z pola schodził i nie ma go, zostawałam sama z trojgiem dzieci. Jak ja idę do kościoła, po godzinie wracam. On cztery tam siedział. Święta Maryjo! Po modlitwie obiad jedli, kawę pili. „Czemu ty tam jeździsz, przecież tu masz obiad?". Raz ciasto przywiózł, wk...łam się i przez okno wyrzuciłam.

Jest nieprzejednana i wylicza jednym tchem: bagno, banda, dziadostwo, burdel. Tyle niesnasek, niedomówień, nerwów. – To nie wiara, lecz sekta. Ja to przeklęłam. Stasiu, co ty masz z tego? Po co ci to było? Najgorszemu wrogowi nie życzę brać kogoś z innej wiary, bo tylko problemy.

– Dyskusja nie ma sensu, po swojemu interpretujesz.

– Stracone lata. Wszyscy zagubieni.

– Ja zagubiony? A skąd!

Jola mówi, że różnymi sposobami ją podchodzili i przekręcali. Wilk chciał do Rusocina przyjeżdżać na modły, nie życzyła sobie. Dawał im pokój w Stolicy, nie skorzystała. Gdy powódź wygoniła ich z małą Augustyną, przyjął na kilka dni. Ludzie przynosili śniadanie, zamykali drzwi i szeptali. Albo mówili po niemiecku, żeby nie zrozumiała. Jola: – To bolało. Ale największy żal miałam, że mi męża żywcem wyrywali. Pilnowali go i kurczowo trzymali, chociaż wiedzieli, że ma żonę, dzieci, obowiązki. Jakby spiskowcami byli. Stop! Nie jestem z waszej wiary, ale to mój mąż! Nie dałam się stłamsić. Przetrwałam. Zostały wyrwane lata, co wciąż dręczy.

– Jednego dręczy, innego nie. Zależy, co kto chciał osiągnąć. Liczyła się wiara i my mieli, co chcieli – mówi Staszek.

Jola była trzy razy na wykładach Wilka i śmiać się chciała: dla niej to jedno i to samo, groch z kapustą. A czasem Ojciec mówił tak, że nie można go było pojąć. „Boże kochany, co wy tu robicie?" – pytała.

Za to od Wacka nauczyła się bicia świń, wciąż trzyma jego narzędzia: noże, szprycę, dzwonki. – On najbardziej się narobił. Nie umiał już rękami władać, musiał bić dziennie po dwie świnie. Oni go gnębili, a teraz na grób nie ma komu iść.

Staszek przyznaje, po co dawać zarobek sprzedawcom: zmarły zniczy nie potrzebuje, lepiej mieć go w pamięci. Oboje chodzą do Ojca, Wacka, Ignaca. – Szanujemy ich, dla mnie człowiek to człowiek. Nie przeszkadza, że innej wiary. Trzeba przebaczać. Nienawiści nie czuję – mówi Jola. I dodaje, że niedługo będzie grzebać Zygmunta z Teresą i swoją teściową.

Mama Staszka pozostała wierna Stolicy, choć od dwóch lat nie jeździ co niedziela, bo zdrowie nie pozwala. Staszek też wierzy w nauki Ojca, ale ostatni raz na mszy był jeszcze dawniej – kilkanaście lat temu i nagle przestał bywać. Czemu? Nie wie. Pracował trochę w Niemczech i Holandii jako spawacz: zabierał małe Pismo, odmawiał psalm rano i wieczorem. W domu w Rusocinie kiwał się na nogach i podśpiewywał: „Raduje się serce, raduje się dusza, gdy nasza Stolica do Rzymu wyrusza".

– Czemu nie stajesz na baczność i Pisma nie klepiesz jak kiedyś?

– A ty pacierza nie klepiesz? Mam ściągnąć na siebie atak, po co? Ja mam swoje myślenie, ty masz swoje. Czarna toga leży zwinięta na strychu. Nie spaliłaś?

Jola podaje gołąbki. Staszek siedzi w podkoszulku przed własnym telewizorem, w który zerka przez moje ramię. Czasem uruchamia konsolę, bo lubi gry historyczne ze strzelanką. Ona była w kościele w Wielki Piątek podczas pandemii, on nie chodził i nie zamierza. – Ja bym nawet nie chciała. Z innej wiary do innej to nie ten sam człowiek. Od małego ma wbite w siebie i już tego nie wyrwie. Nie przemieni pan duszy. Nie ma dyskusji. Szkoda mi męża, że stracił najpiękniejsze lata. Inaczej by się żyło. On jakby coś kazali, oddałby im wszystko – mówi Jola. Ich dzieci w szkole były piętnowane, z czasem wszystko się zatarło: w domu wiszą krzyże i święte obrazy, przychodzi ksiądz po kolędzie, Staszka wybrano sołtysem Rusocina.

Czas Stolicy

Stolica Wszystkich Stolic. Jeszcze w latach 70. Baranki Boże mieszkały w Nysie i gospodarowały w Niwnicy, potem całe życie osiadło tutaj nad rzeką. Po wojnie z poniemieckiej willi, jedynej zniszczonej w okolicy, zostały fundamenty z kamieni i trzeba było zbudować od podstaw – zamiast willi wyszedł bunkier. – Zostali wtedy oszukani i dlatego są tak zamknięci – tłumaczy sąsiad.

Po dzielnicy szła gadka, że Ślązak z SB, który miał dojścia i pomagał w budowie, zwinął kasę i zostawił długi. Ponoć majątek: 22 tysiące i przez to nie ma czystych kart w papierach. Z czasem wyrósł szarobury dom z piwnicą, parterem i piętrem, bo góry nigdy nie dokończono – składowano tam i suszono zboże. W oborze trzymano kury, kaczki, perliczki, świnie, konia i dwie krowy.

To był czas, gdy Zygmunt kosił trawę w klasztornych ogrodach franciszkanów i miał paszę dla zwierząt. Stolica produkowała masło, śmietany i sery na sprzedaż. Także jajka, ziemniaki, kapustę i miód. – Brałam od nich obornik naturalny i wszystko rosło! Teraz na suchym: nic – mówi znajoma zza płotu. Gdy zostanie jej za dużo chleba albo zlewki z obiadu, oddaje Zygmuntowi i Teresie, bo wciąż trzymają trochę kur: – Czasem dostanę dziesięć jajek. Kto mi dzisiaj da dziesięć jajek?

– Każdy ich szanował, bo byli dobrzy. Mieli brygadę malarską i bielili po domach. Zostawiało się klucze, wyjeżdżało na wczasy. Wracał pan i wszystko zrobione na sicher: wymalowane, wymyte, wysprzątane, wyczyszczone naczynia w kredensie. Solidni i uczciwi, mieli wzięcie. A jak budowałem taras, pożyczyłem worek cementu i wapna. Nie kazali zwracać. Gdyby wszyscy ludzie tacy byli, na świecie byłoby inne życie – mówi sąsiad. – Inna wiara nikomu nie przeszkadzała. Nikt ich nie wyzwał od Baranów, raz do Teresy ktoś powiedział: „Pani Barankowa", nie zwróciła uwagi.

Właściciel Ośrodka Szkolenia Kierowców „Agat" uczył jeździć dzieci Zygmunta: Tomka i Augustynę, także jej dzieci: Anię, Piotrka i Andrzeja. – Supersąsiedzi, uwielbiam ich. Ich wiarą jest praca. Dużo dobroci od nich dostałam. Raz powiedziałam pani Tereni, że mam wełnę. Spytała, czy mi zrobić skarpety na zimę – mówi znajoma.

Ania, córka Augustyny, chowała się u niej: uczyła ją lepić pierogi i częstowała obiadami. Jej córka ubierała Anię w ciuchy z Niemiec i dobierała perfumy, sama do Zygmunta mówiła „dziadziuś". – Z Anią całujemy się na powitanie jak rodzina, ale Terenia nigdy u mnie nie była. Oni nie uznawali spotkań poza domem. Nie byłam też na ślubie Augustyny, o pogrzebach dowiadywałam się po czasie. Wszystko w swoim gronie, ich intymna kultura.

Ze Stolicy nikt nie chodził po sąsiadach i nie agitował za wiarą, co przy Wojska Polskiego czynią Świadkowie Jehowy, bo to wybuchowa okolica. „Nie żywimy do nikogo wrogości" – mówił Wilk. – Ojciec by nie pozwolił, żebym werbował ludzi. Ktoś miał z własnej woli przyjść, z serca – mówi Staszek.

– Chodzenie po domach nie ma sensu. Nikogo od wiary nie odciągamy. Innymi religiami się nie interesujemy. Mamy swoją i to wystarcza. A ty bądź swojej wierze wierny, tam cię czeka zbawienie – mówi Zygmunt. – To ludzie niewykształceni. Nie wiem, czy umieli kogoś przekonać. Gadanego nie mieli – wspomina Jola. Dla niej Wilk nikogo nie nauczył na tyle dobrze, aby ktoś ze Stolicy potrafił powtórzyć. Jola: – Podobało mi się, że on porządek trzymał i dbał o Stolicę. Gdyby żył, trzymałby to jeszcze. Po jego śmierci nic już nie miało sensu.

Wilk zmarł w niedzielę 24 kwietnia 1994 roku na zawał serca, choć nie miał kłopotów ze zdrowiem. – Wieczór po kolacji, siedzielimy w pokoju, nagle spadł z krzesła. Zanim przyjechało pogotowie, był koniec – opowiada Zygmunt. Podczas pogrzebu na cmentarzu komunalnym przeczytano cytat z Pisma. Ojca złożono w garniturze, nie w todze, w prostym grobie ze zdjęciem w sepii i napisem w marmurze: „Żyjesz wśród nas zawsze jeden i ten sam Pierwiastek Słowa nauki Alfa – Omega Założyciel". Nie było kwiatów.

Czas Tomka

Nie było przygotowanego dalszego ciągu – uważa Zygmunt. Jednak Ojciec wskazywał na Staszka, że mógłby poprowadzić Stolicę. – Byłem zdziwiony i zaskoczony. Traktowałem siebie jako mniejszego, byli starsi i bardziej wykształceni, skąd ja? Miał być ktoś młody, byłem najstarszy z nich.

Jola: – Mnie się wystraszył. Robiłam awantury, albo-albo, tkwił między młotem i kowadłem. Powiedziałam, że jak do nich pójdzie, wyrzeknę się go.

– Gdyby tak miało być, zastąpiłbym Ojca. Do tego trzeba mieć powołanie jak na księdza. Nie powiedziałem „nie", ale nie czułem, że to dźwignę. Czy żałuję? Nie – mówi Staszek.

Ojciec na parterze dzielił pokój z Ignacem: byli związani od młodych lat, gdy uniknęli Sybiru, bo służby szukały i szykanowały Ślązaków. Miał doświadczenie i został następcą Wilka, posługiwał się tytułem Zastępca Założyciela. Miał też jednak kłopoty z pamięcią, nie umiał nakreślić wizji Stolicy, ani pisać listów do przywódców. Zmarł w 2007 roku, leży z siostrą w wierze Lodzią, też Ślązaczką – na ich grobie nie ma odniesienia do wyznawanej wiary. W tym czasie odeszło wielu starszych, młodzi pouciekali. Stolica się wykruszyła. – W naturalny sposób to musiało wygasnąć. Czarne togi wiszą w szafie – opowiada Zygmunt, który został w Nysie i co niedzielę mierzy się z Pismem.

– Mieszkamy jak stare dziadki. Nie ma się czym chwalić – mówi, ale zaprasza na pokoje. Każdy ma własny; kuchnia, łazienka i toaleta są wspólne. Jest biednie, meble z przypadku, ściany niemalowane od lat z rysunkami zwierząt: sarna, sokół, paw. Żyje tu stadko Baranków Bożych – Zygmunt i Teresa mieszkają na dole, na górze ich dorosłe wnuki: Ania pracuje w sklepie obuwniczym, Piotrek w niemieckim hipermarkecie, Andrzej jest kolporterem – i niezbyt interesują się wiarą ojców. Ich mama Augustyna wyjechała do fabryki rowerów w Holandii, rzadko odwiedza Nysę. Co tydzień bywa Tomek, stary kawaler, który wyprowadził się pod Opole, gdzie pracuje jako inżynier w korporacji.

Staszek po odmowie przejęcia Stolicy pamięta gadkę Ojca do Ignaca, że może to będzie Tomek? – Za rok, pięć lub dziesięć lat ma się to objawić i obudzić. Jeden człowiek nie zrobi nic, choćby nie wiem, jaki był. Zostanie jednak powołanych 144 tysiące aniołów do pomocy. Chciałbym, żeby to się spełniło. Nic więcej. Ojciec nigdy nam nie mówił, kiedy będzie koniec świata.

Siwy i chorowity Tomek ma swoje lata, przemyka przez dom i ogród jak cień. Wciąż czyta Pismo i modli po staremu. I pomaga rodzicom we wszystkim, bo młodzi nie garną się też do pracy: skosi trawę, przytnie żywopłot, naprawi dach lub ogrodzenie, zawiezie Zygmunta do Niwnicy.

Lata zrobiły swoje i trzeba było zlikwidować gospodarkę, żeby dostać emeryturę: Zygmunt pola sprzedał lub wydzierżawił. Co roku jesienią przyjeżdża do najemcy w Niwnicy, rozlicza się, bierze zboże dla kur i mąkę. Jest uśmiechnięty: tak ma być. Załatwia swoje i wraca, trudno zamienić więcej słów. Zygmunt zatrzymuje się nieopodal: zostawił sobie niewielką działkę przy szosie na Nysę z drewnianą szopą i zardzewiałymi broną, sochą, pługiem. Lubi tam siadać i patrzeć na pole. Nie widzi, że w dawnym budynku gospodarczym Stolicy zawalił się dach, zostały strupy stropu i trawa wielkości człowieka.

Zygmunt podaje zeszyt w kratkę, księgę z dobrowolnymi wpisami dla gości, niektóre jeszcze z lat 60. dla „niebieskich towarzyszy". Większość stron jest pustych. Na niedzielne czytanie Pisma nie może zaprosić, bo przyjeżdżają krewni Teresy z okazji jej 80. urodzin. Sam ma 87 lat i chodzi o lasce, bo gdy wracał z Niwnicy potrącił go samochód – biodro stłuczone, głowa obita, przytomność stracił. Operacja nie pomogła i Zygmunt przestał jeździć traktorem, noga od sprzęgła gorzej działa i woli nie ryzykować, w razie potrzeby wozi go Tomek. W domu podpiera się ścian, „bo byłby koniec, jakbym upadł".

Siwy staruszek mógł być prorokiem, ale nie jest, bo ma inne zajęcie: potrafi umyć okno ścierką zawiniętą na kiju. Innego końca świata nie będzie. 

Google podaje telefon do Nysy, który odbiera starsza pani i woła kogoś upoważnionego, rozmowa kończy się odłożeniem słuchawki. Franciszkanie z imponującego klasztoru za miedzą mówią, że Baranki Boże przeniosły się do Białej Nyskiej i ich dom stoi pusty. Siostry ze Zgromadzenia Marii Niepokalanej nic nie wiedzą, choć chodzą po okolicy z Matką Boską. W Spółdzielni Pracy Cukry Nyskie i Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym robią wielkie oczy na wieść o małej grupie religijnej. Właściciel Ośrodka Szkolenia Kierowców Agat zarzeka się, że nie ma z tym nic wspólnego.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi