Jednak w „Baśni..." język jest również wyjątkowy: narracja, dialogi czy nawet pojedyncze wyrażenia, jak np. wulgarne „ajneklajnemiteszmok", które powtarza żydowski karczmarz Rubin Kohlmann. To wszystko stanowi udaną próbę rekonstrukcji XIX-wiecznej mowy. Skąd czerpał pan inspirację dla takiej stylizacji językowej?
W książce wskazałbym dwa zasadnicze sposoby prowadzenia narracji. Pierwszy nazwałbym ludowo-baśniowo-chłopskim, a drugi szlacheckim. Na początku nie było to celowe założenie – to wyszło już w trakcie pisania. Nie silę się na jakąś przesadną skromność, ale też nie chciałbym, żeby to źle zabrzmiało – ja po prostu lubię słuchać i mam wrażenie, że bardzo łatwo przychodzi mi podchwytywanie melodii języka mówionego, zasłyszanego gdzieś czy przeczytanego w jakichś tekstach. Kiedy już go podchwycę, to nie jest dla mnie już trudne, by go naśladować. Bardzo to lubię i daje mi to ogromną satysfakcję. W części ludowo-chłopskiej zdania są prostsze, krótsze, inaczej jest też prowadzona narracja. Z kolei we fragmentach, które śledzimy z perspektywy szlacheckiej, zdania są wielokrotnie złożone, czasem nawet przesadnie, wzorowane troszkę na szlacheckich pamiętnikach. Szczególnie przydatny w tej sferze okazał się plotkarz pierwszej wody, a jednocześnie sąsiad rodziny Boguszów – Franciszek Ksawery Prek. Pozostawił po sobie dość dużo zapisków o życiu szlachty, duchownych i oczywiście także chłopów. Niektóre Prekowe opowiastki również pojawiły się w „Baśni...", zresztą podobnie jak ich autor, który stał się jednym z bohaterów mojej opowieści.
Książka o Jakubie Szeli, szlachcie i innych mieszkańcach Galicji jest też głęboko zakorzeniona w baśniach ludowych, które przewijają się w pańskiej wcześniejszej twórczości. Już w 2015 r. powstały „Kwiaty paproci" – opowiadanie, które znalazło się w antologii „Legendy polskie". Czy baśnie to nasza lokalna, słowiańska mitologia?
Słowiańszczyzna to określenie, które ostatnio stało się trochę takim słowem wytrychem – często niewiele już ono oznacza albo bywa nadużywane. Moda na słowiańszczyznę panuje od kilku lat i nie jest to złe, sam lubię taką estetykę. Jednak często to się sprowadza właśnie tylko do estetyki. Niektórym twórcom, zwłaszcza literatury fantastycznej, wydaje się, że wystarczy jednym z bohaterów uczynić strzygę lub leszego i już jest słowiańsko. No nie jest. Trzeba wejść głębiej w tę rzeczywistość, a ponieważ nie mamy żadnych źródeł, które by nam de facto o tej pogańskiej słowiańszczyźnie opowiadały, to musimy czerpać z tego, co mamy. Dlatego wolę posiłkować się kulturą ludową. Ona może wydaje się mniej atrakcyjna niż reaktywowana pogańska słowiańszczyzna, którą próbujemy wymyślać na nowo, ale była mi bliska już od dziecka. Taki sobie obrałem cel, żeby tę kulturę wydobywać na wierzch, a przede wszystkim, żeby była piękną opowieścią.
Brzmi to jak zapowiedź nowej książki.
Właściwie to pracuję obecnie nad dwiema. Pierwsza to opowieść o dębickich Żydach, ale z nią aż tak bardzo się nie spieszę, piszę powoli, zbieram materiały, bo wydaje mi się, że jeszcze muszę trochę dojrzeć jako człowiek, żeby zmierzyć się z tą materią i nie napisać takiej książki, jakich jest już bardzo wiele.
A drugi pomysł?
Epicka książka fantasy, której akcja toczy się w Krakowie – oczywiście bardzo mocno odmienionym, choć piszę o swoim otoczeniu. Od zawsze marzyłem o stworzeniu wielowątkowej powieści osadzonej w XIX lub XX wieku. Chciałbym wykreować rzeczywistość, która odpowiedziałaby na pytanie, jak wyglądałby nasz świat, gdyby to gnoza, a nie chrześcijaństwo, wygrała i to ona sprawowała rząd dusz w Europie. Oczywiście będzie to też książka przygodowa z pościgami i strzelaninami. To rzecz zupełnie inna niż „Baśń..." i wiem, że może się okazać trochę rozczarowująca dla osób, które nie czytają fantastyki, a którym spodobała się moja opowieść o Szeli, gdy teraz dostaną do ręki taką powieść. Ale na razie się tym nie przejmuję, bo mam to szczęście, że mogę pisać, o czym tylko chcę.
Czy czuje się pan pisarzem z nurtu małych ojczyzn?
Absolutnie jestem pisarzem małych ojczyzn. Sądzę nawet, że jestem bardzo prowincjonalny i drobnomieszczański ze wszystkimi zaletami i wadami tego stanu. Moją podstawową ojczyzną jest Dębica, chociaż od sześciu lat tak naprawdę już tam nie mieszkam. Przeprowadziłem się do Krakowa i najprawdopodobniej tu już zostanę. Ale Dębica jest dla mnie wciąż szalenie ważna, bo miejsce, w którym się dorasta, jest tym, w którym człowiek staje się człowiekiem. Miejscem, gdzie powstają najważniejsze, najpierwotniejsze wspomnienia i z tego miejsca pozostają w nas obrazy na zawsze. Na studiach napisałem książkę „Puste niebo", której akcja rozgrywa się w nieco odrealnionym Lublinie, gdzie spędziłem sześć lat życia. Bardzo związuję się z miejscami, w których przebywam, powoli oswajam je i stopniowo wrastam w ich krajobraz. Chociaż za każdym razem, gdy się gdzieś przeprowadzam, czuję się potwornie nieszczęśliwy. Tak miałem z Lublinem, Krakowem. Nie było mi dobrze z przeprowadzką do Krakowa, trafiłem tam w dość burzliwych okolicznościach życiowych, ale w pewnym momencie coś się zmieniło i to Kraków jest teraz moim miejscem na świecie. Bo jeśli zacząłem już o nim pisać, to znaczy, że czuję się tu jak w domu.