Radek Rak. Pisarz małych ojczyzn

Chciałbym wykreować rzeczywistość, która odpowiedziałaby na pytanie, jak wyglądałby nasz świat, gdyby to gnoza, a nie chrześcijaństwo, wygrała i to ona sprawowała rząd dusz w Europie – mówi Katarzynie Płachcie pisarz Radek Rak, laureat Nagrody Nike 2020.

Aktualizacja: 26.11.2020 18:02 Publikacja: 20.11.2020 10:00

Radek Rak. Pisarz małych ojczyzn

Foto: Agencja Gazeta/Jakub Porzycki

Plus Minus: Jak to się stało, że weterynarz został pisarzem?

To było raczej w drugą stronę. Zacząłem pisać znacznie wcześniej, zanim jeszcze zostałem weterynarzem. Już od dziecka podejmowałem próby pisania do szuflady, ale były to rzeczy, które do niczego się nie nadawały. Pierwsze opowiadania opublikowałem jeszcze w czasie studiów, kiedy mieszkałem w Lublinie. Zastanawiałem się, w jaki sposób dorobić sobie do studenckiego budżetu, i wpadłem na pomysł konkursów literackich, gdzie oferowano nagrody pieniężne. Nie były to jakieś oszałamiające kwoty, ale w owych czasach dla mnie całkiem znaczące, bo za jedno czy dwa takie opowiadania mogłem np. pojechać na wakacje. Nie były to teksty wybitne, ale po prostu takie, które można było wreszcie komuś pokazać i gdzieś je opublikować. Używając metafory lotniczej, nie był to może pierwszy profesjonalny samolot, ale raczej coś, co zdołało przelecieć 200 metrów i się nie rozbiło.

Pamięta pan pierwsze opublikowane opowiadanie z czasów studenckich?

Tak, ale wolałbym raczej, żeby go nie wygrzebywać. Ukazało się w „Nowej Fantastyce" w 2011 r. i nosiło tytuł „Ptaki nad Lublinem", i to było takie... strasznie dziwne, nie chciałbym do tego wracać. A pierwsze opowiadanie, które w ogóle napisałem na konkurs literacki, powstało w 2009 r. przy okazji konkursu „Pigmalion fantastyki" organizowanego przez Klub Fantastyki w Chrzanowie. To opowiadanie też było zresztą bardzo dziwne i nie sądzę, żeby dzisiaj nadawało się do publikacji, nawet jeśli zajęło wówczas pierwsze miejsce w kategorii fantasy.

Skąd pomysł na weterynarię?

Był to dla mnie zupełnie naturalny wybór. Kiedy nie chciałem już być piratem, zbójem w bandzie Robin Hooda czy paleontologiem, to zdecydowałem, że zostanę weterynarzem. Od dziecka ta myśl mi towarzyszyła i tak jakoś wyszło.

Trudno jest umówić się z panem na wywiad ze względu na pańską praktykę weterynaryjną. Kiedy w takim razie znajduje pan czas na pisanie?

Tworzę z doskoku. To znaczy piszę wtedy, kiedy mogę – od przypadku do przypadku. Choć jednocześnie staram się pisać właściwie każdego dnia. Rano pomiędzy śniadaniem a wyjściem do pracy, czasem także w pracy. Bardzo dobrze tworzy mi się w pociągu. Piszę też w wolnym czasie i kiedy mogę posiedzieć sobie w krakowskiej Czajowni albo w Ogrodzie Botanicznym w Krakowie. Piszę w różnych, często bardzo ekstremalnych okolicznościach.

Ekstremalnych?

Na przykład w pracy między kolejnymi pacjentami albo gdzieś na spacerze. Bo ja mam też ten brzydki zwyczaj, że piszę ręcznie. Papierzyska zawsze jest mi łatwo zabrać ze sobą i nie muszę rozkładać, składać żadnego urządzenia. Cały czas mam ze sobą jakieś papiery poupychane wszędzie, gdzie się da, by w razie czego móc napisać kilka zdań, czasem kilka stron.

Czy właściciele zwierząt, którymi się pan zajmuje, wiedzą, że jest pan pisarzem?

Teraz już tak. Kiedyś to była nieliczna grupka ludzi, którzy faktycznie przynosili książki do podpisania i rozmawiali o nich ze mną. W tym miejscu szczególne pozdrowienia dla mojego pacjenta Czaka i jego pani Moniki. Czako jest moim najwierniejszym czytelnikiem, bo wiem, że jego pani przeczytała przy nim każdą moją książkę. Ale teraz, odkąd otrzymałem nagrodę Nike, to właściwie nie przypominam sobie, żeby w ciągu tych kilku tygodni pojawiła się osoba, która by mi nie pogratulowała. To miłe. Lecz myślę, że większość tych osób jest zaskoczona tym, że poza leczeniem zwierząt jeszcze piszę, równie mocno jak ja faktem otrzymania tej nagrody.

Nike otrzymał pan za książkę „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli". Dlaczego za bohatera książki obrał pan sobie przywódcę XIX-wiecznej rabacji galicyjskiej?

To postać, która towarzyszyła mi od dzieciństwa. Kiedy byłem dzieckiem, oglądałem serial o Robin Hoodzie, a mój dziadek, widząc to, skrzywił się z niesmakiem i powiedział, że on mi opowie o takim prawdziwym Robin Hoodzie. I tak po raz pierwszy usłyszałem historię Jakuba Szeli. Pochodzę z Dębicy, do Smarzowej, gdzie żył Jakub Szela, jest 20 kilometrów. W tych rejonach Szela miał wśród chłopów swoją białą legendę, w której urastał do rangi Robin Hooda czy Janosika. W jej myśl chronił ich przed złymi panami, zabierał bogatym i oddawał biednym. Taki archetypiczny „dobry zbój". I dziadek opowiadał mi te legendy, w których Szela był bohaterem – ratował chłopa z zamieci albo w jakiś szaleńczy i epicki sposób uciekał z więzienia, gdzie był więziony przez polskiego pana. Potem ten motyw z zimą i zamiecią udało mi się nawet przemycić do książki, bo był dla mnie niezwykle fascynujący i poruszający wyobraźnię. Ucieczkę z więzienia również, tylko tu, trzymając się faktów historycznych, nie byłem w stanie ustalić, z jakiego więzienia Szela miałby uciekać.

Jednak Jakubowi Szeli w pańskiej książce daleko do dobrego Robin Hooda.

Na początku, kiedy przymierzałem się do napisania „Baśni...", chciałem stworzyć książkę, która by była po prostu taką białą legendą Szeli. Ale kiedy poczytałem więcej na ten temat, zebrałem źródła dotyczące rabacji galicyjskiej, to zrozumiałem, że nie mogę tego tak napisać, bo to nie będzie już nawet zmyślanie, tylko zwykłe kłamstwo, a tego nie chciałem zrobić. Postanowiłem tak opisać jego losy, żeby pokazać motywacje, którymi mógł się kierować. Ale tak naprawdę do dziś nie wiemy, co stało się osią konfliktu pomiędzy Jakubem Szelą a rodziną Boguszów, czyli dworem, którego własnością był Jakub Szela. Ewidentnie tam musiało chodzić o osobistą zemstę za jakąś krzywdę.

Nie chodziło o chęć poprawy życia i zniesienie pańszczyzny?

To były rzeczy, które dla Jakuba Szeli, jakim go znamy z dokumentów historycznych, były zupełnie obce. Pańszczyzna dla chłopów w pierwszej połowie XIX wieku to było coś tak naturalnego jak rzeka wylewająca latem albo jak choroba, głód czy śmierć. To była po prostu część ich życia. No bo jak to zrobić, żeby nie było pańszczyzny? To tak, jakbyśmy chcieli nie umierać, a przecież tak się nie da. Oczywiście później, w 1848 roku, cesarz Franciszek Józef jednego dnia zniósł pańszczyznę i nagle się okazało, że jednak można. I to też był bardzo przykry wniosek, który nasunął mi się w czasie przeglądania tych dokumentów. Jak bardzo ograniczona musiała być galicyjska szlachta, niebędąca w stanie przeprowadzić tych reform na własną rękę. One musiały zostać dopiero wymuszone przez zaborcę, żeby cokolwiek drgnęło.

Drgnęło też zapewne przez rabację galicyjską.

Takich Szelów było wielu, a on sam nie był jakąś wybitną jednostką, aczkolwiek pewne znamiona zaradności czy charyzmy musiał posiadać. W czasie rabacji ziemie, które znajdowały się pod jego władaniem, były w miarę spokojne. I to też było dla mnie niezwykłe, bo obraz rabacji, który znamy ze szkoły, był taki, że Galicja staje w ogniu, płoną dwory, leje się krew. I rzeczywiście tak było, tylko nie tam, gdzie akurat przebywał Szela. Oczywiście przez pierwsze dni powstania także w okolicach Smarzowej dochodziło do krwawych porachunków, ale potem nagle te tereny zmieniły się i przypominały oko cyklonu, jedyne spokojne miejsce w czasie huraganu. Szela stworzył swoje małe państewko w dolinie Wisłoki, gdzie pobierał myto na mostach, wystawiał zezwolenia na przejazd, ściągał podatki, ustanowił w każdym miasteczku milicję. W tym samym czasie wszędzie wokół dochodziło do pogromów. Ale nawet wobec tych faktów Jakuba Szeli nie da się uczynić bohaterem, bo nie będzie to uczciwe wobec prawdy historycznej. Jednak muszę przyznać, że jako twórca byłem szczęśliwy, że właśnie taki obraz tej postaci powoli wyłaniał się z mojej powieści. Bo nagle okazało się, że mogę nadać mu o wiele więcej cech, przedstawić go w różnych odcieniach szarości, która wydaje mi się ciekawsza niż całkowicie biała legenda.

Na jakich opowieściach czy historiach budował pan tę niejednoznaczną postać Jakuba Szeli?

Pierwszy element stanowiła warstwa legendarna. Przede wszystkim pojawia się tutaj czarnoksiężnik Mruk, czyli tajemnicza postać z legend opowiadanych w okolicach Jasła – miasta oddalonego 50 kilometrów od Dębicy. Od zawsze fascynowało mnie to, że opowieści o Mruku są wzajemnie sprzeczne. Czasami jest kimś dobrym, postacią, która pomaga miejscowym chłopom, ale w innych legendach jest to już jakiś podziemny demon, który sieje postrach. Właśnie z powodu tego dysonansu chciałem, żeby Mruk pojawił się także w mojej książce. Z Szelą jest podobnie. W opowieściach ludowych jest Robin Hoodem, w dokumentach historycznych mordercą. Ten rozdźwięk między jedną opowieścią a drugą bardzo mocno we mnie rezonował. Z legend, które znam i które słyszałem, stworzyłem własne, starając się zachować ducha tamtych narracji. Żeby można było odnieść wrażenie, jakby ktoś siedział obok nas i opowiadał tę historię. Przez cały czas pisania „Baśni..." towarzyszyło mi poczucie, że rzeźbię w tym słowie, jak gdybym nie tylko pisał, ale przede wszystkim snuł opowieść. Dlatego myślę też, że jest to książka, która nawet lepiej wypada w formie mówionej niż czytanej.

„Baśń o wężowym sercu..." to fantastyka, ale jednak dość wiernie trzymająca się realiów historycznych.

Kiedy zmyślam, jest to wyraźnie zaznaczone w książce. Nie mam jednak wykształcenia humanistycznego, więc na początku nie za bardzo wiedziałem, gdzie tych źródeł historycznych szukać. Dużą pomocą był dla mnie mój przyjaciel dr Arkadiusz Więch, który na Uniwersytecie Jagiellońskim bada historię Galicji. Arek również pochodzi z Dębicy, znaliśmy się z widzenia, więc łatwo nawiązaliśmy kontakt. Dzięki niemu dotarłem do wielu różnych opracowań i książek o rabacji oraz na temat historii ludowej. Moją najwierniejszą przewodniczką okazała się książka „Jakób Szela" Tomasza Szuberta, który jako jeden z nielicznych autorów unika powtarzania różnych nieprawdziwych rzeczy, jakie można znaleźć w wielu poważnych opracowaniach poświęconych Galicji.

Jakie błędy najczęściej są powtarzane?

Niektórzy dawniejsi badacze nieustannie mylili imiona ojca i brata Szeli. Potem wielu historyków te błędy powielało na tyle skutecznie, że dzisiaj one są już powszechne. A przecież wystarczyłoby sięgnąć chociażby do ksiąg parafialnych z Siedlisk-Bogusz, gdzie zapisano, kto jak miał na imię, gdzie mieszkał, ile miał pola, a co za tym idzie, jaka pańszczyzna mu przysługiwała.

Zatem same opracowania historyczne nie wystarczą.

Pracowałem także z materiałami źródłowymi – głównie z zapiskami z przesłuchań chłopów przez żandarmerię austriacką. Choć napisane są XIX-wieczną policyjną niemczyzną i czasem trudno jest zrozumieć, o co tam chodziło, to jednak żadne inne źródło nie uzmysłowiło mi bardziej, o czym myśleli ci chłopi i co nimi kierowało, że dopuścili się tak okropnych rzeczy.

Kiedy już przebrnąłem przez materiały historyczne i naukowe, to pozostała mi już zdecydowanie przyjemniejsza część przygotowania, czyli literatura.

Rabacja i postać Jakuba Szeli inspirowała choćby Stanisława Wyspiańskiego i Brunona Jasieńskiego.

Z ogromnym sentymentem wspominam książkę Stanisława Aleksandra Nowaka „Galicyanie". To saga rodzinna rozgrywająca się na przestrzeni 125 lat zaboru austriackiego na południe od Rzeszowa. Wątek rabacji był tam silnie zaznaczony, ale oczywiście warto przeczytać tę książkę także dla poznania całej kultury, obrzędowości i duchowości ludzi tamtych czasów – tego, jak ich pojmowanie świata różniło się od naszego, ale też jak bardzo niekiedy pozostało niezmienione w stosunku do dzisiejszych czasów.

Choć muszę też przyznać, że „Galicyanie" to książka, która nie jest łatwą, lekką i przyjemną lekturą. Po pierwsze – to potężne, tysiącstronicowe tomiszcze. Po drugie – nie potrafiłbym tam wskazać jednego głównego wątku, bo na tę sagę składa się bardzo wiele luźno ze sobą powiązanych opowieści. Poza tym język „Galicyan" może się wydawać trochę nieprzystępny, a zarazem chciałbym wykonać ogromny ukłon w stronę autora, który próbował odtworzyć rzeczywisty język ludzi z tamtych czasów i z tamtych terenów, będąc jednocześnie człowiekiem z zewnątrz, bo Stanisław Aleksander Nowak dorastał i mieszka we Wrocławiu, więc nie otaczał go na co dzień ten język i ta pamięć. Niezwykłe wydało mi się to, z jaką determinacją potrafił wertować archiwalia tylko po to, żeby wyszukać nawet jedno ciekawe słowo, którego mógłby chociaż raz użyć w swojej powieści. Jestem pełen podziwu, bo ja czegoś takiego bym nie potrafił.

Jednak w „Baśni..." język jest również wyjątkowy: narracja, dialogi czy nawet pojedyncze wyrażenia, jak np. wulgarne „ajneklajnemiteszmok", które powtarza żydowski karczmarz Rubin Kohlmann. To wszystko stanowi udaną próbę rekonstrukcji XIX-wiecznej mowy. Skąd czerpał pan inspirację dla takiej stylizacji językowej?

W książce wskazałbym dwa zasadnicze sposoby prowadzenia narracji. Pierwszy nazwałbym ludowo-baśniowo-chłopskim, a drugi szlacheckim. Na początku nie było to celowe założenie – to wyszło już w trakcie pisania. Nie silę się na jakąś przesadną skromność, ale też nie chciałbym, żeby to źle zabrzmiało – ja po prostu lubię słuchać i mam wrażenie, że bardzo łatwo przychodzi mi podchwytywanie melodii języka mówionego, zasłyszanego gdzieś czy przeczytanego w jakichś tekstach. Kiedy już go podchwycę, to nie jest dla mnie już trudne, by go naśladować. Bardzo to lubię i daje mi to ogromną satysfakcję. W części ludowo-chłopskiej zdania są prostsze, krótsze, inaczej jest też prowadzona narracja. Z kolei we fragmentach, które śledzimy z perspektywy szlacheckiej, zdania są wielokrotnie złożone, czasem nawet przesadnie, wzorowane troszkę na szlacheckich pamiętnikach. Szczególnie przydatny w tej sferze okazał się plotkarz pierwszej wody, a jednocześnie sąsiad rodziny Boguszów – Franciszek Ksawery Prek. Pozostawił po sobie dość dużo zapisków o życiu szlachty, duchownych i oczywiście także chłopów. Niektóre Prekowe opowiastki również pojawiły się w „Baśni...", zresztą podobnie jak ich autor, który stał się jednym z bohaterów mojej opowieści.

Książka o Jakubie Szeli, szlachcie i innych mieszkańcach Galicji jest też głęboko zakorzeniona w baśniach ludowych, które przewijają się w pańskiej wcześniejszej twórczości. Już w 2015 r. powstały „Kwiaty paproci" – opowiadanie, które znalazło się w antologii „Legendy polskie". Czy baśnie to nasza lokalna, słowiańska mitologia?

Słowiańszczyzna to określenie, które ostatnio stało się trochę takim słowem wytrychem – często niewiele już ono oznacza albo bywa nadużywane. Moda na słowiańszczyznę panuje od kilku lat i nie jest to złe, sam lubię taką estetykę. Jednak często to się sprowadza właśnie tylko do estetyki. Niektórym twórcom, zwłaszcza literatury fantastycznej, wydaje się, że wystarczy jednym z bohaterów uczynić strzygę lub leszego i już jest słowiańsko. No nie jest. Trzeba wejść głębiej w tę rzeczywistość, a ponieważ nie mamy żadnych źródeł, które by nam de facto o tej pogańskiej słowiańszczyźnie opowiadały, to musimy czerpać z tego, co mamy. Dlatego wolę posiłkować się kulturą ludową. Ona może wydaje się mniej atrakcyjna niż reaktywowana pogańska słowiańszczyzna, którą próbujemy wymyślać na nowo, ale była mi bliska już od dziecka. Taki sobie obrałem cel, żeby tę kulturę wydobywać na wierzch, a przede wszystkim, żeby była piękną opowieścią.

Brzmi to jak zapowiedź nowej książki.

Właściwie to pracuję obecnie nad dwiema. Pierwsza to opowieść o dębickich Żydach, ale z nią aż tak bardzo się nie spieszę, piszę powoli, zbieram materiały, bo wydaje mi się, że jeszcze muszę trochę dojrzeć jako człowiek, żeby zmierzyć się z tą materią i nie napisać takiej książki, jakich jest już bardzo wiele.

A drugi pomysł?

Epicka książka fantasy, której akcja toczy się w Krakowie – oczywiście bardzo mocno odmienionym, choć piszę o swoim otoczeniu. Od zawsze marzyłem o stworzeniu wielowątkowej powieści osadzonej w XIX lub XX wieku. Chciałbym wykreować rzeczywistość, która odpowiedziałaby na pytanie, jak wyglądałby nasz świat, gdyby to gnoza, a nie chrześcijaństwo, wygrała i to ona sprawowała rząd dusz w Europie. Oczywiście będzie to też książka przygodowa z pościgami i strzelaninami. To rzecz zupełnie inna niż „Baśń..." i wiem, że może się okazać trochę rozczarowująca dla osób, które nie czytają fantastyki, a którym spodobała się moja opowieść o Szeli, gdy teraz dostaną do ręki taką powieść. Ale na razie się tym nie przejmuję, bo mam to szczęście, że mogę pisać, o czym tylko chcę.

Czy czuje się pan pisarzem z nurtu małych ojczyzn?

Absolutnie jestem pisarzem małych ojczyzn. Sądzę nawet, że jestem bardzo prowincjonalny i drobnomieszczański ze wszystkimi zaletami i wadami tego stanu. Moją podstawową ojczyzną jest Dębica, chociaż od sześciu lat tak naprawdę już tam nie mieszkam. Przeprowadziłem się do Krakowa i najprawdopodobniej tu już zostanę. Ale Dębica jest dla mnie wciąż szalenie ważna, bo miejsce, w którym się dorasta, jest tym, w którym człowiek staje się człowiekiem. Miejscem, gdzie powstają najważniejsze, najpierwotniejsze wspomnienia i z tego miejsca pozostają w nas obrazy na zawsze. Na studiach napisałem książkę „Puste niebo", której akcja rozgrywa się w nieco odrealnionym Lublinie, gdzie spędziłem sześć lat życia. Bardzo związuję się z miejscami, w których przebywam, powoli oswajam je i stopniowo wrastam w ich krajobraz. Chociaż za każdym razem, gdy się gdzieś przeprowadzam, czuję się potwornie nieszczęśliwy. Tak miałem z Lublinem, Krakowem. Nie było mi dobrze z przeprowadzką do Krakowa, trafiłem tam w dość burzliwych okolicznościach życiowych, ale w pewnym momencie coś się zmieniło i to Kraków jest teraz moim miejscem na świecie. Bo jeśli zacząłem już o nim pisać, to znaczy, że czuję się tu jak w domu.

Plus Minus: Jak to się stało, że weterynarz został pisarzem?

To było raczej w drugą stronę. Zacząłem pisać znacznie wcześniej, zanim jeszcze zostałem weterynarzem. Już od dziecka podejmowałem próby pisania do szuflady, ale były to rzeczy, które do niczego się nie nadawały. Pierwsze opowiadania opublikowałem jeszcze w czasie studiów, kiedy mieszkałem w Lublinie. Zastanawiałem się, w jaki sposób dorobić sobie do studenckiego budżetu, i wpadłem na pomysł konkursów literackich, gdzie oferowano nagrody pieniężne. Nie były to jakieś oszałamiające kwoty, ale w owych czasach dla mnie całkiem znaczące, bo za jedno czy dwa takie opowiadania mogłem np. pojechać na wakacje. Nie były to teksty wybitne, ale po prostu takie, które można było wreszcie komuś pokazać i gdzieś je opublikować. Używając metafory lotniczej, nie był to może pierwszy profesjonalny samolot, ale raczej coś, co zdołało przelecieć 200 metrów i się nie rozbiło.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi