„Bad Boys: Ride or Die”: Chłopaki już tak mają

Bohaterowie „Bad Boys” przeginali pałę nawet jak na standardy kina akcji lat 90. Czy blisko 30 lat później robią to dalej?

Publikacja: 14.06.2024 17:00

„Bad Boys: Ride or Die”: Chłopaki już tak mają

Foto: mat.pras.

Od kiedy „48 godzin” (1982) z Eddiem Murphym i Nickiem Noltem spopularyzowało formułę buddy cop movies, w kinie zaroiło się od niedobranych policyjnych duetów. Bohaterowie lubili rzucić kąśliwym żartem, ale jeszcze ważniejsza od ciętego języka była ich przebojowość. W XXI wieku zasady się zmieniły – zamiast na akcję, twórcy stawiają na humor, przez co spadł poziom testosteronu, który pod koniec zeszłego milenium w komediach sensacyjnych sięgał zenitu. Kulturową woltę symbolicznie przedstawiła „Policja zastępcza” (2010), gdzie niezniszczalni detektywi ginęli, ustępując miejsca swoim ciamajdowatym odpowiednikom. Mimo to w czasach, kiedy Hollywood z nostalgią spogląda na wysłużone marki pokroju „Gwiezdnych wojen” czy odświeża hity sprzed dekad, jak „Top Gun”, do gry wrócili nie ci najzabawniejsi, ale najbardziej brawurowi policjanci.

Bohaterowie „Bad Boys” (1995) przeginali pałę nawet jak na standardy kina akcji lat 90. W pełnometrażowym debiucie Michaela Baya kule latały i świszczały równie głośno co gatunkowe klisze. Niemal wszystko na ekranie wybuchało. Choć poprzeczka wisiała już wysoko, przy okazji kontynuacji reżyser odpalił się jeszcze bardziej i „Bad Boys II” (2003) cechowała taka przesada, że prawdopodobnie nikogo by nie zdziwiło, gdyby szpanerskie Porsche Mike’a Lowreya (Will Smith) nagle zmieniło się w gigantycznego transformersa.

Co prawda za sterami nostalgicznych sequeli usiedli Adil El Arbi i Bilall Fallah, ale duch Baya ciągle się nad nimi unosi. Will Smith i Martin Lawrence w głównych rolach przejeżdżają po ekranie na pełnym gazie, strzelając i wysadzając bandziorów w powietrze, a w międzyczasie robiąc sobie jeszcze jaja. Jednocześnie jednak seria dojrzała wraz z bohaterami. W „Bad Boys for Life” (2020) Mike Lowrey dowiedział się, że ma dorosłego już syna i przy okazji po raz pierwszy boleśnie przekonał się o swojej śmiertelności. Pomagając mu rozwiązać problemy rodzinne rodem z telenoweli, jego partner Marcus Burnett (Martin Lawrence) przejrzał na oczy jeszcze wyraźniej, bo wreszcie zaczął nosić okulary.

Czytaj więcej

„Smoki z głębin”: Rafy, smoki i piraci

We wchodzącym do kin „Bad Boys: Ride or Die” geriatrycznego humoru również nie brakuje. Zgodnie z logiką serii po zawale serca Marcus po raz kolejny powinien myśleć o przejściu na emeryturę. Zamiast tego, przekonany o swej nieśmiertelności, wykorzystuje każdą okazję, aby rzucić się w wir akcji. Żart polega w tej części na odwróceniu ról. Tym razem to Mike okazuje się tym bardziej strachliwym.

Uważniejszym widzom zazgrzyta na pewno brak scenariuszowej konsekwencji względem poprzedniej części. W scenie w trakcie napisów końcowych poprzedniej części Mike złożył synowi propozycję nie do odrzucenia. Mimo to w „Ride or Die” Armando (Jacob Scipio) dalej siedzi w więzieniu. Wychodzi z niego dopiero, gdy Lowrey i Burnett poproszą go o pomoc w oczyszczeniu nazwiska zmarłego kapitana Howarda (Joe Pantoliano). Kto by się jednak przejmował drobnymi potknięciami, skoro, jak na rasowy sequel przystało, jest tu szybciej, mocniej, bardziej i zabawniej niż poprzednio.

Największą atrakcją nowych „Bad Boysów” jak zwykle okazuje się chemia między Smithem a Lawrencem. Droczą się, kłócą i rzucają bon motami w momentach, kiedy powinni siedzieć cicho. Humor pomaga przyjąć na wiarę pretekstową fabułę, która służy twórcom do serwowania coraz bardziej odjechanych scen akcji.

Ciągle szukając nowych ścieżek rozwoju serii, Arbi i Fallah pozostają jej najbardziej oddanymi fanami. Za punkt odniesienia obierają sobie tym razem drugą część, chętnie naśladują jej przeszarżowany styl, ale w przeciwieństwie do Baya nie stawiają efekciarstwa ponad efektywność. Szukają uzasadnienia dla każdego najazdu i przelotu kamery, przez co otrzymujemy najlepiej jak dotąd wyreżyserowaną odsłonę przygód pyskatych policjantów z Miami. „Ride or Die” pędzi przed siebie na jakościowych sterydach, przez co popcorn przy „Bad Boysach” jeszcze nigdy nie smakował tak dobrze.

Od kiedy „48 godzin” (1982) z Eddiem Murphym i Nickiem Noltem spopularyzowało formułę buddy cop movies, w kinie zaroiło się od niedobranych policyjnych duetów. Bohaterowie lubili rzucić kąśliwym żartem, ale jeszcze ważniejsza od ciętego języka była ich przebojowość. W XXI wieku zasady się zmieniły – zamiast na akcję, twórcy stawiają na humor, przez co spadł poziom testosteronu, który pod koniec zeszłego milenium w komediach sensacyjnych sięgał zenitu. Kulturową woltę symbolicznie przedstawiła „Policja zastępcza” (2010), gdzie niezniszczalni detektywi ginęli, ustępując miejsca swoim ciamajdowatym odpowiednikom. Mimo to w czasach, kiedy Hollywood z nostalgią spogląda na wysłużone marki pokroju „Gwiezdnych wojen” czy odświeża hity sprzed dekad, jak „Top Gun”, do gry wrócili nie ci najzabawniejsi, ale najbardziej brawurowi policjanci.

Pozostało 80% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka