Jak NKWD paliła rękopisy białoruskich poetów

„Twój ojciec – znany białoruski poeta. Twój tatuś i mamusia pochodzą z Białorusi. Zapamiętałaś? Bia-ło-rusi”. To nie tylko wspomnienie ofiary tamtych czasów, ale też apel (nie)rozstrzelanej tożsamości narodu.

Publikacja: 22.12.2023 17:00

Zianon Pazniak, odkrywca masowych pochówków pod Mińskiem na uroczysku Kuropaty, twierdzi, że liczba

Zianon Pazniak, odkrywca masowych pochówków pod Mińskiem na uroczysku Kuropaty, twierdzi, że liczba pochowanych tam ofiar waha się od 100 tys. do 250 tys. Historyk Norman Davies uważa, że i te wartości są zaniżone

Foto: Celestino Arce/Zuma Press/Forum

Ałżir to po rosyjsku Algier. W nim tysiące kobiet, wiele z dziećmi przy piersi. Dookoła płot z drutem kolczastym, wieżyczki strażników, a za zasiekami głód, choroby, zimą w glinianych barakach mróz, latem – skwar i duchota. Bo wbrew nazwie nie było to śródziemnomorskie miasto, ale osada Akmoł na obrzeżach kazachskiej Astany, zwanej do 1961 r. Akmolińskiem. I tam właśnie ulokowano jedną z wysp archipelagu GUŁag – Akmoliński Łagier dla Żon Zdrajców Ojczyzny (po rosyjsku Izmiennikow Rodiny, stąd AŁŻIR).

W 1938 r. trafiła do niego Janina Klasztornaja z domu Germanowicz. Wyrok zasądzony już w dniu aresztu 28 listopada 1937 r. – osiem lat poprawczego obozu pracy. W Ałżirze kobieta co rano wychodziła na roboty i zostawiała córeczkę Maję pod opieką strażników. Dziewczynka słyszała cały czas „za zonę [czyli za płot z drutem kolczastym – uwaga aut.] nie chodź” i była przekonana, że miejsce, skąd przybyły, nazywa się „zazona”. Mimo to pierwsze pięć lat w Alżirze Maja zapamiętała jako czas szczęśliwy. Mieszkanki tej łagrowej wyspy robiły co mogły, żeby dać dzieciom choć odrobinę radości i gdy jednej z kobiet udało się wyjść na przerwę, od razu biegła do baraku i tuliła wszystkie z nich. Leningradzka primabalerina tańczyła, inna artystka śpiewała, kobiety zdobywały skądś słodycze, wszystko dla nich. „To były nasze mamy” – wspominała Maja.

A później cztero- i pięcioletnie dzieci zabierano i wysyłano do sierocińców. Maja trafiła do oddalonej 100 kilometrów na południe Osakarowki. Od personelu słyszała: „jesteś wyrodkiem, dzieckiem wrogów, którego nie ma co karmić”. „Zdychaj, nikt nie będzie ciebie żałować” – mówiono jej. Zapamiętała łóżka, na których spało się po dwoje. Rano szczypała leżącą obok dziewczynkę, żeby sprawdzić, czy ta żyje.

Wokół nich trwało konsekwentne, planowe znęcanie się oprawców, a mimo to wystarczyło kilka ciepłych słów, żeby ten świat wywrócić na nice. Około 1946 r. Maję odszukała nieznana kobieta. Przyniosła „gościniec” – pestki słonecznika i dwa jabłka, ale dziewczynka nie wiedziała, jak te owoce jeść. Jednak najważniejsze kobieta wsączyła jej do ucha: „Twoi rodzice to wspaniali ludzie, nic złego nie zrobili. Nikomu nie wierz i nikogo nie słuchaj! Musisz kochać rodziców i być z nich dumna. Twój ojciec to znany białoruski poeta. Twój tatuś i mamusia pochodzą z Białorusi. Zapamiętałaś? Bia-ło-rusi”.

Czytaj więcej

Chińczykom nie smakują polskie jabłka, ale trzymają się mocno w Egipcie

Drugiego takiego kraju nie znam

Ojciec Mai i mąż Janiny, Todar Klasztornyj, był w rzeczy samej białoruskim poetą. Urodził się w 1903 r. na Witebszczyźnie, we wsi Pareczcza koło miasteczka Lepel. W 1919 r. rozegrała się tam zwycięska dla Polaków bitwa z bolszewikami. Z biografii Klasztornyja wiemy, że walczył po stronie radzieckiej i mógł brać udział w tych bojach. Później uczył się w szkole zawodowej w Orszy. Wysoki, lekko przygarbiony, przystojny, z nieodłączną książką pod pachą. Od początku pisał wiersze po białorusku i szybko zaczął publikować w prasie.

W 1927 r. wydał pierwszy tomik, niebawem pojawiły się kolejne. Przeniósł się do Mińska i tam cieszył się opinią białoruskiego Jesienina. Studiował literaturę i w 1934 r. przyjęto go do Białoruskiego Stowarzyszenia Proletariackich Pisarzy. Z tamtego okresu pochodzi kilka jego zdjęć. Dzisiejsi historycy gorzko żartują, że jeśli na fotografii przedstawiającej białoruskich literatów z lat 30. XX wieku jest ktoś w cieniu, schowany, kto nie patrzy w obiektyw, to musi to być Klasztornyj. I tylko raz w mińskiej siedzibie NKWD już po zatrzymaniu wymuszono, aby spojrzał na wprost. Ale na spotkaniach organizowanych przez służby bywał wcześniej, choć w innej roli. Podejrzewano nawet, że dał się zwerbować, bo lubił zakrapiane imprezy, a bolszewicy nie żałowali wódki. Był świadomy zaciskającej się pętli i w jednym z liryków pisał: „Chodzimy pod wysokim księżycem i jeszcze pod GRU”.

Aresztowano go 3 listopada 1936 r. w Mińsku w domu przy ulicy Fabrycznej. Niemal rok przesłuchiwano i torturowano, po czym 29 października 1937 r. o godz. 11 uznano, że jest „członkiem organizacji antyradzieckiej”. Wyrok – śmierć.

W jakim był stanie? Czy od razu podpisał się pod wyssanymi z palca zarzutami? Ludzi, którzy przed nim i po nim czekali na trybunał, zamordowano i pamięć o nich wszystkich także została rozstrzelana.

Za to dzień wcześniej, 28 października, zdarzyła się rzecz wyjątkowa i wiemy, co działo się z innym literatem, Izi Charikiem. Ten ceniony poeta, tłumacz i publicysta, piszący po hebrajsku i rosyjsku, pełnił w Mińsku eksponowane funkcje redaktorskie i literackie. Zdawać by się mogło, że stał po stronie Moskwy, ale to nie uchroniło go przed tragedią. 39-latek został zatrzymany i trafił przed oblicze trójki, stalinowskiego pseudosądu, który w jego sprawie obradował ledwie dziesięć minut. Konwojenci musieli go podtrzymywać, kiedy odczytywano: „udział w trockistowsko-zinowiewowskiej organizacji”.

Traf chciał, że obok czekał kolejny poeta, Stanisłau Szuszkiewicz senior, ojciec Stanisłaua Szuszkiewicza syna, pierwszego przywódcy niepodległej Białorusi (1991–1994). On akurat miał szczęście, bo znalazł się wśród nielicznych, których skazano za „przynależność do kontrrewolucyjnej organizacji narodowo-demokratycznej” na jedyne osiem lat łagrów i mógł opowiedzieć, co wtedy słyszał i widział. Tak więc kiedy ogłoszono wyrok (rozstrzelanie), Charik zaczął mówić głośno i wyraźnie:

Wygrzebany ze skrzyni, wypatrzony w spichrzu, od dziadka uciekłem, od babci uciekłem, uciekłem z Ziembina [wieś, gdzie się urodził – przyp. aut.], uciekłem od Jeżowa, od ciebie, Iosifie Wissarionowiczu też ucieknę!

Była to wygłoszona ad hoc parafraza bajki o Kołoboku, czyli kołaczu, który umyka od wszystkich. Strażnicy sądzili, że postradał zmysły, ale zanim rzucili się kneblować i wyprowadzać, odśpiewał fragment popularnej „Pieśni o Ojczyźnie”:

Za stołem nikt u nas nie jest zbędny Według zasług każdy nagradzany Złotymi literami piszemy Ogólnonarodowe Stalinowskie Prawo Drugiego takiego kraju nie znam.

Kilof komsomolskiej kohorty

28 października 1937 r. sądzono jeszcze jednego białoruskiego literata, Żyda tworzącego w jidysz, Mosze Kulbaka. Był on najbardziej znanym pisarzem lat 30. z Białoruskiej SSR i do dziś pozostaje jednym z najważniejszych w historii tamtejszej literatury. W latach 20. Kulbak mieszkał w Wilnie, gdzie uczył w liceum, trzy lata spędził w Berlinie, a na ostatnią dekadę życia związał się z Mińskiem. Dlaczego wyjechał z Polski do Związku Sowieckiego? Po pierwsze, pozostawała tam jego schorowana matka, po drugie, w Polsce gęstniała antysemicka atmosfera, a w Mińsku żydowskie życie kulturalne jeszcze kwitło. Ale decydujące mogły być kwestie finansowe i nierzadko artyści albo ludzie nauki zjeżdżali do Związku Radzieckiego zmotywowani pieniędzmi.

Świat, który tam zastał, był inspirujący, wtedy właśnie napisał swoją najważniejszą powieść „Zełmenianie”, uznawaną za jedno z kluczowych żydowskich dzieł epoki, choć sam czas spędzony w Mińsku nie był dla niego najlepszy. Spoglądamy na zdjęcie Kulbaka z początku lat 30. Powiedzielibyśmy młody, elegancki mężczyzna, intelektualista. Minęło sześć lat i na kolejnej fotografii widzimy 60-latka z przeoraną bruzdami twarzą. Mińska niedola miała swój finał w 1937 r. Komuniści oskarżyli go o „członkostwo w trockistowskiej organizacji terrorystycznej” oraz o „związki z polskimi służbami wywiadowczymi”. Zasądzono najwyższy wymiar kary – rozstrzelanie.

Kulbak nie był ostatnim literatem w mińskiej siedzibie NKWD. Na korytarzu mógł minąć się z 27-letnim Ziamą Piwawarau, którego pomówiono aż o trzy zbrodnie: członkostwo w nacjonal-faszystowskiej organizacji, antysowiecką propagandę i udział (od 1934 r.) w terrorystycznym ugrupowaniu. Jeśli jednak doszło do spotkania, zachowali to dla siebie, bo Piwawarau też zamordowano. Pozostała po nim tylko garstka wierszy. Jeden z nich – „Metrapaliten” („Metro”), zapada szczególnie w pamięć. W 2017 r. w ramach projektu (Nie)rasstralanyja, czyli (Nie)rozstrzelana, białoruski hip-hopowiec i poeta Vinsent dokonał jego muzycznej aranżacji. Sam poemat, do wysłuchania w internecie, jest udaną apologią sowieckiej industrializacji. Przykładem chociażby fraza „Kajła / kamsamol’skaj / kahorty” (Kilof komsomolskiej kohorty), zanurzona w muzyce białoruskiego języka. Vinsent dopisał jednak ostatnie strofy, całkiem niezłe literacko, dzięki czemu sensy się nakładają i uwspółcześniają:

Gdzieś pod Mińskiem szumi Niamiha Ale ja widzę tylko cichą Świsłocz Chcesz ryku stalowych maszyn Otrzymaliśmy kuropacką ciszę […] Ani Moskwa, ani Berlin Ani Moskwa, ani Berlin Tylko za tę świętą ziemię zginę Pod ojczyzną moją, pod ojczyzną moją Pod ojczyzną moją, pod ojczyzną moją.

Czytaj więcej

Sienkiewicz, Venclova, Mann. Litwa szlakiem literackim

Jak NKWD zechce, to rękopisy płoną

W tamtych czasie jak ZSRR długi i szeroki trwało mordowanie ludzi zwane wielkim terrorem. W Mińsku pierwsze rozstrzelania zaczęły się w połowie sierpnia, ale w przypadku osadzonych o rozpoznawalnych nazwiskach na decyzję czekano do 7 września. Wtedy wybrano 103 osoby spośród przetrzymywanych w areszcie, a pod sporządzoną listą podpisał się Stalin, po nim Mołotow, Kaganowicz, Woroszyłow i Jeżow. 15 października kilka osób do rozstrzelania dodał szef białoruskiego NKWD i tego dnia ruszyły procesy. 28 października przyspieszono wydawanie wyroków, a od 29 do 30 października mordowano. Rozstrzeliwano ich albo w Areszcie Śledczym NKWD zwanym ze względu na sposób budowy „amerykanką”, albo w Zamku Piszczałowskim, który od carskich czasów służył za więzienie. Ciała ponad 100 osób, dziś najczęściej podaje się liczbę 132, przewieziono do uroczyska pod Mińskiem zwanego Kuropaty. Ofiar przybywało i szacuje się, że jesienią 1937 r. zamordowano od 600 do 1000 ludzi, ale łączna liczba zbrodni NKWD jest nieporównanie wyższa. Zianon Pazniak, odkrywca masowych pochówków pod Mińskiem, twierdzi, że waha się ona od 100 do 250 tys. Historyk Norman Davis zaś uważa, że i te wartości są zaniżone.

Przy czym egzekucje, trwające od 29 do 30 października, zwane „Nocą rozstrzelanych poetów” albo „Czarną nocą” lub eufemistycznie „Nocą poetów”, rozmachem ustępują innym akcjom NKWD. Nawet w 35-tysięcznej Orszy, która wtedy była osiem razy mniejsza od Mińska, tylko 10 listopada 1937 r. zgładzono co najmniej 166 osób, 26 listopada – nie mniej niż 162. Mińską tragedię należałoby jednak rozpatrywać w innych kategoriach, jako zbrodnię na narodzie, jego tożsamości i kulturze. W ciągu tych dni Białoruś straciła 80 proc. swoich pisarzy. W gronie zabitych byli najważniejsi działacze kultury republiki, naukowcy, a nawet rektor mińskiego uniwersytetu. Nie było tylko kobiet, ale, jak już wspomnieliśmy, niejako z automatu, żony skazańców wywożono do Ałżiru.

W spisie zamordowanych zwraca również uwagę duża liczba Żydów. W owym czasie w małych miasteczkach stanowili oni ponad połowę ludności i nie wybierali się ani do Polski, ani na Litwę, ani za ocean. Byli za radziecką władzą i w Białoruskiej SRR czuli się jak u siebie. Wyczytamy to m.in. z wierszy kolejnego rozstrzelanego poety Julija Taubina. Z liryków tego 26-latka, zwanego białoruskim Rimbaudem, wyłania się sztetl ze swoimi ścieżynkami i drożynami prowadzącymi nie do Wilna, a w stronę Mińska, gdzie „tramwaj przelatuje jak dwustopowy anapest” (poetycka gra słów, bo anapest to stopa metryczna w poezji).

Niestety, w tle rozegrała się jeszcze jedna tragedia. Wobec śmierci konkretnych ludzi może wydać się drugorzędna, ale zaważyła na dzisiejszym obrazie Białorusi. Ile straciłyby Czechy, gdyby nie było książek Franza Kafki, albo Kolumbia, jeśli zabrakłoby literatury Gabriela Garcii Marqueza? Białoruś nie miała takiego szczęścia i przez cały sierpień 1937 r. enkawudziści spalili dziesiątki tysięcy stron maszynopisów i rękopisów należących do zaaresztowanych literatów. Na pewno było tam co najmniej kilka powieści, kilkanaście tomów wierszy, jakaś liczba utworów dramatycznych. Sądząc po jakości piór, za sprawą których powstały, były tam arcydzieła i wbrew temu co twierdził Michaił Bułhakow w „Mistrzu i Małgorzacie”, nieodwracalnie poszły z dymem.

Banalność zła

Tu zastosowanie znajdzie również konstatacja Hanny Arendt o banalności zła. Co prawda filozofka ukuła ją niemal trzy dekady później, opisując izraelski proces nazistowskiego zbrodniarza Adolfa Eichmanna, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że sam przebieg „Nocy rozstrzelanych poetów” był w swej istocie banalny.

Nie można jednoznacznie ocenić, czym kierowali się Stalin oraz Nikołaj Jeżow, administrator wielkiego terroru, ustalając listę osób do rozstrzelania. Jeżow pochodził z Mariampolu, położonego dziś po litewskiej stronie Suwalszczyzny i niewątpliwie znał specyfikę sztetla. Udowodniono też, że przynajmniej w strukturach NKWD dążył do zmniejszenia liczby Żydów i tak realizował swoje rasistowskie przekonania. Miał też znajomych literatów, m.in. Izaaka Babla, którzy romansowali z jego żoną, o czym wiedział, ale Stalin nie pozwalał mu ich zgładzić. Mógł więc po prostu nienawidzić ludzi pióra. Ale innych zaczepień trudno się doszukać i mińska zbrodnia dokonana między 29 a 30 października 1937 r. musiała być działaniem mającym na celu planowe zdławienie białoruskiej kultury.

Niemniej sam jej przebieg był pospieszny, chaotyczny i nic nie wskazuje na to, że wybór konkretnych dni miał jakiekolwiek uzasadnienie. Poza jednym. Zbliżało się 20-lecie rewolucji październikowej, słynnego oktiabra 1917, świętowane według nowego stylu 7 listopada. Enkawudziści chcieli się więc zasłużyć i zdążyć przed oficjalną akademią, na której wręczano nagrody. Trudno tu generalizować, ale na pewno część z oprawców, zarówno owe trójki, jak i funkcjonariusze rozstrzeliwujący skazańców, robili to z myślą o dyplomach, talonach żywieniowych na słodycze czy nagrodach pieniężnych. Najbardziej zasłużeni mogli nawet dostać złote papierośnice z wygrawerowanym podziękowaniem za służbę dla kraju czy złote rewolwery. Inni sądzili i mordowali na akord ze strachu, żeby samemu nie znaleźć się po stronie rozstrzeliwanych.

Lektura wielkich duchów

Jak już w wspomnieliśmy, w latach 80. Kuropaty przemówiły najpierw ustami białoruskich dysydentów, ale szybko głos ten podjęli mińszczanie, którzy zaczęli tam składać kwiaty. Pojawiły się krzyże i pomnik. Dojście Aleksandra Łukaszenki do władzy spowolniło jednak odkłamywanie historii i ostatecznie proces ten zszedł do podziemia. Wtedy też spacer po uroczysku, naprawdę pięknym miejscu, stał się formą deklaracji politycznej wolnych Białorusinów. A kalendarzowa bliskość Zaduszek sprawiła, że odwiedziny w Kuropatach stały się swoistym rytuałem, odbywającym się w czasie Dziadów, czyli obrzędu poświęconego przodkom i mającego na celu pielęgnowanie żywej pamięci o zmarłych.

Niemal od dekady w Kuropatach spotykają się literaci, ludzie kultury i Białorusini, którzy nie godzą się z trwającym i dziś zawłaszczeniem ich narodowej tożsamości. Sprytny lis Łukaszenko wyciągnął jednak łapę po pamięć o „Nocy rozstrzelanych poetów” i gra nią, m.in. pokazując za jej pomocą niezależność względem Moskwy. W 2017 r. udał się do Kazachstanu i podczas spotkania z ówczesnym prezydentem Nursułtanem Nazarbajewem pokazał wyimki z białoruskich archiwów NKWD dotyczące kobiet i dzieci zsyłanych do Ałżiru. Trudno z oddalenia jednoznacznie to wszystko oceniać, ale elementem tej gry mogło być także odtajnienie akt Todara Klasztornyja i przekazanie ich córce, Mai Klasztornyj. Wydarzenie to rozegrało się bowiem w świetle rządowych kamer.

Natomiast my, Polacy, mamy tu swoiste intelektualne zadanie do wykonania. Pomyślmy o Białorusinach jak o narodzie, który napisał swoje arcydzieła, istniejące niczym zagubione księgi w jakiejś choćby hipotetycznej przestrzeni.

Ałżir to po rosyjsku Algier. W nim tysiące kobiet, wiele z dziećmi przy piersi. Dookoła płot z drutem kolczastym, wieżyczki strażników, a za zasiekami głód, choroby, zimą w glinianych barakach mróz, latem – skwar i duchota. Bo wbrew nazwie nie było to śródziemnomorskie miasto, ale osada Akmoł na obrzeżach kazachskiej Astany, zwanej do 1961 r. Akmolińskiem. I tam właśnie ulokowano jedną z wysp archipelagu GUŁag – Akmoliński Łagier dla Żon Zdrajców Ojczyzny (po rosyjsku Izmiennikow Rodiny, stąd AŁŻIR).

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi