Chińczykom nie smakują polskie jabłka, ale trzymają się mocno w Egipcie

Jabłko z wieczora… – zaczyna się popularne powiedzenie, ale dokończmy je inaczej: to gest ambasadora. Skąd się wzięły na naszych ziemiach „złe grusze” i jak stworzyliśmy polskie odmiany jabłek, które podbijają dziś świat?

Publikacja: 06.10.2023 17:00

Henryk Sienkiewicz podczas prac nad Trylogią pomieszkiwał w Jeżewie nieopodal Tykocina. Posiadłość n

Henryk Sienkiewicz podczas prac nad Trylogią pomieszkiwał w Jeżewie nieopodal Tykocina. Posiadłość należała do Zygmunta Glogera, nieco zapomnianego historyka i etnografa. Jego ojcem był Jan, inżynier i z zamiłowania gospodarz o szerokich horyzontach. Jemu to zawdzięczamy, według popularnej wersji, pierwszą nowoczesną odmianę polskich jabłoni, zwaną glogierówką jeżewską. Rodzi ona nieduże, ładne i soczyste jabłuszka

Foto: mat. pras.

Trudno o bardziej nieoczywisty owoc i na początku tej historii wejdźmy na ścieżkę niezgody, na końcu której będzie… grusza. Nie inaczej, o nią właśnie i miedzę, gdzie drzewo rosło, kłóciły się w Sienkiewiczowskim „Ogniem i mieczem” rodziny Rzędzianów i Jaworskich. Z pierwszej pochodził sprytny i sympatyczny, acz infantylny giermek Jana Skrzetuskiego. Spór ten, niczym filmowe waśnie między Kargulami a Pawlakami, wpłynął na późniejsze działania bohatera. Ale co ma piernik do wiatraka? – ktoś zapyta.

Sienkiewicz umiejscowił gruszę na Podlasiu, nieopodal Tykocina. Wiadomo, że opisał konkretną miedzę, bo w trakcie pracy nad Trylogią pomieszkiwał w pobliskim Jeżewie, dziś Jeżewie Starym. Posiadłość należała do Zygmunta Glogera, nieco zapomnianego historyka i etnografa. Jego ojcem był Jan, inżynier i z zamiłowania gospodarz o szerokich horyzontach. Jemu to zawdzięczamy, według popularnej wersji, pierwszą nowoczesną odmianę polskich jabłoni, zwaną glogierówką jeżewską. Rodzi ona nieduże, ładne i soczyste jabłuszka, znane już wcześniej na Litwie jako pepinki, zbierane z drzew odmiany pepinka litewska.

Czytaj więcej

Rośnie popularność polskich win, ale i nalewki trzymają się mocno

Najprawdopodobniej trzeba więc nieco okroić dokonania Glogera seniora i nie pomylimy się, jeśli założymy, że jego zasługą było uszlachetnienie starszej odmiany. Niestety, nie udało się wyeliminować pewnej niedoskonałości i glogierówka jednego roku okrywa się mnóstwem jabłek, a następnego zbiory są znacznie mniejsze. Poza tym już obaj właściciele majątku w Jeżewie, ojciec i syn, przysłużyli się do popularyzacji tej odmiany. Zwłaszcza w dwudziestoleciu międzywojennym i tuż po wojnie była ona często spotykana na Białostocczyźnie i my sami jako ekspodlasiacy pamiętamy, jak w naszym sadzie jeszcze w latach 80. i 90. rosła stara glogierówka. Dziadek Eugeniusz nie mógł się jej nachwalić, kiedy nastawał rok obfity, a chodził jak niepyszny, gdy był rok posuchy.

Co łączyłoby jednak jabłoń, nawet tak wyjątkową, z gruszą Rzędziana? Może to, że słynny XVIII-wieczny przyrodnik, Karol Linneusz w ramach swojej klasyfikacji całą trójkę: jabłoń, pigwę i gruszę – zapisał do wspólnego rodzaju Pyrus, a więc po łacinie do grusz. Tam zaś wydzielił m.in. jabłonie uprawne, Pyrus malus. Przetłumaczylibyśmy to jako „gruszka jabłko”, bo łacińskie „malus” oznacza ten owoc. Ma jednak i drugie znaczenie – „zły”, od rzeczownika „malum”, jak w słynnym pytaniu Leibniza, powtarzanym m.in. przez Czesława Miłosza i Tadeusza Różewicza, „Unde malum?” – „Skąd zło?”.

I wracając do Linneusza, według legendy świadomy był tej dwuznaczności, a tym bardziej roli owocu w biblijnej historii człowieka i jako syn pastora celowo ochrzcił jabłko „gruszką złą”. Henryk Sienkiewicz mógł o tym wiedzieć; wielokrotnie potwierdzało się, że jakiś z pozoru nieznaczący detal w jego prozie, np. zjadany przez Skrzetuskiego suhak, to konstrukcyjno-erudycyjny puzzel. Tu jednak, jak zgadujemy, pisarz założył, że na Podlasiu połowy XVII w., czyli w czasoprzestrzeni zamieszkiwanej przez literackich Rzędzianów, jabłek nie było i na miedzy niezgody zasadził „gruszę złą”.

Mają i ojca, i ojczulka

Polska historia tego owocu przypomina kota Schrödingera, bo w dawnych czasach jabłonie jednocześnie u nas były i nie były. Innymi słowy: znaliśmy gatunki dzikie, ale szlachetne musiały do nas przywędrować. Zatem wspierani przez Dorotę Kruczyńską, pomolożkę (pomologia to nauka o drzewach i krzewach owocowych) z Instytutu Ogrodnictwa – PIB w Skierniewicach, najpierw poszukajmy śladów poza naszymi ziemiami.

Czytaj więcej

Akcyza na cydr jednak zostaje. Co z obietnicą rządu?

Jabłonie odnajdujemy w Azji Środkowej, na terenie dzisiejszego Kazachstanu. Hipoteza głosi, że w końcówce dolnego paleolitu, ok. 750 tys. lat temu, tamtejsze człowieki rozsmakowały się w ich dzikich owocach. To zaś miało zapoczątkować jabłczany boom. Jak popularne stało się później jabłko w Kazachstanie, ma świadczyć nazwa największego miasta, a do końca XX wieku także stolicy, Ałmaty, która oznacza „jabłkowy ojciec”. Bo tak należałoby te dwa kazachskie słowa, „ałma” i „aty” tłumaczyć. Propagatorzy Kazachstanu jako centrum jabłkowego świata pomijają jednak milczeniem to, że nazwę tę wymyślili bolszewicy w 1921 r.

Faktem jednak jest, że przed 8 tys. laty jabłonie sadzono już w centralnej Azji. Moment ten można uznać za narodziny gatunku udomowionego, Malus domestica. 3,3 tys. lat temu pojawił się on w delcie Nilu w Egipcie, a w II w. p.n.e. Grecy opanowali umiejętność szczepienia drzewek i zaczęli tworzyć nowe odmiany. Jabłkowa ekspansja przyspieszyła w Cesarstwie Rzymskim. Tam rozpowszechniono też wytwarzanie z nich cydru, a równocześnie owoce najszlachetniejszych odmian konserwowano, powlekając woskiem albo oblepiając gliną. Rzym ekspediował również jabłka do najdalszych zakątków imperium, przykładowo w II w. p.n.e. dotarły one na Wyspy Brytyjskie. By dokończyć tę globalną historię, dopowiedzmy, że w XVI wieku za sprawą kolejnego imperium, hiszpańskiego, owoce te trafiły do obu Ameryk, gdzie wcześniej nie rosły.

W Europie Środkowej dzieje jabłoni potoczyły się nieco inaczej. Są dowody, dostarczone przez archeologów z Biskupina, że tu od co najmniej 3 tys. lat człowiek korzystał z dobrodziejstw jabłoni leśnej, Malus sylvestris. Nasi przodkowie jedli jej owoce oraz wykorzystywali w praktykach medyczno-czarodziejskich, bo symbolizowały – jeszcze w czasach przedchrześcijańskich – wiedzę, mądrość oraz śmierć. Niewątpliwie drewno jabłoni znalazło zastosowanie w snycerstwie i z twardego, poddającego się toczeniu materiału, wytwarzano rękojeści czy pierścionki zaręczynowe, a już w czasach średniowiecznych krzyże, drzeworyty i elementy kusz. Powstawały też różdżki, choć – jak czytamy w cyklu o Harrym Potterze – były one rzadkie, bo drewno jabłoni, mimo że „potężne”, pasowało do czarodziejów predystynowanych do rozmów z magicznymi istotami, a tych nie jest przecież wielu.

Sama jabłoń domowa, zwana również szlachetną, zagościła u nas znacznie później, choć i tak cztery stulecia przed powstaniem Chmielnickiego, stanowiącym kanwę „Ogniem i mieczem”. Uprawę tego gatunku zawdzięczamy cystersom, którzy przybyli do Polski w połowie XII wieku i osiedlili się w małopolskim Jędrzejowie. Niebawem pojawili się w Wielkopolsce oraz na Dolnym Śląsku i wszędzie tam wydzielali w przyklasztornych ogrodach kwatery na drzewa owocowe. Tak utarła się prawidłowość – jeśli są cystersi, są ogrody, jeśli ogrody – to i jabłonie.

Kosz tylko?!

Od Jana Długosza wiemy, że jedną z pierwszych odmian w Polsce były uprawiane przez cystersów w Lubiążu daporty i nazwę tę kronikarz wywiódł od „klasztoru Porty”, skąd w 1163 r. mieli przybyć zakonnicy; najprawdopodobniej dotyczy to miejscowości Pforta (dziś Schulpforte, dzielnica niemieckiego Naumburga). Za Długoszem powtórzył to XIX-wieczny etnograf Łukasz Gołębiowski w wydanych w 1830 r. „Domach i dworach”. Owoce tej jabłoni są co najmniej duże (ok. 10 cm średnicy), żółtoczerwone, z rumieńcem po całości, w środku białe, soczyste, wonne i średniosłodkie. Długosz i Gołębiowski nie podali jednak popularniejszej nazwy – aporta, za to etnograf przytoczył inne średniowieczne odmiany, także rozpowszechniane przez zakonników: „winniczki, windyczki, balsamki, jestonki, cyganki, wierzbówki, maryjki, pierzgnięta, świętojańskie, rzepne, mucyany, lautule, sorby, wanatki, cytrynki, zory i szklanki”.

Pomologia to dział wiedzy o drzewach owocowych oraz sposobach ich uprawiania oraz hodowli

Przez stulecia nazwy przekręcano, zmieniano, a nawet zacierano i z wyhodowanych wcześniej odmian czyniono prezenty dla różnych osobistości. Przykładem wspomniana już aporta alias daporta, która trafiła do Londynu i w początkach XIX stulecia przechrzczono ją na jabłko Cesarza Aleksandra, na cześć rosyjskiego monarchy. Imiona odmian, jak podpowiada Kruczyńska, charakteryzują się też prawidłowościami i często pojawia się w nich miejscowość, gdzie jabłoń została wyselekcjonowana lub odnaleziona, np. piękna z Hernhut czy grafsztynek z Friedrichborgu. Obecnie w nazwach bywają również pierwsze litery imion albo nazwisk hodowców i w przypadku pochodzącej ze skierniewickiego instytutu Alwa, będzie to Aleksander i Wacław, a Martwit – Maria i Witold. Poza tym można wywnioskować, jaka jest siła wzrostu i „spur”, jak w golden auvil spur, świadczy o karłowatości.

Czytaj więcej

Jan III Sobieski: Lew Lechistanu

Oczywiście nie wszystkie nazwy są hołdem albo zaszytą informacją branżową. W imionach mogą zawierać się też fascynacje albo emocje i tu najlepszą ilustracją jest kosztela. To stara odmiana, wyhodowana w XVI w. przez kanoników regularnych z Czerwińska nad Wisłą, leżącego między Warszawą a Płockiem. Tam, w przyklasztornych ogrodach nazwano ją wierzbówką zimową. Do królewskich sadów w Wilanowie przywiózł ją Jakub Wieczorek, zakonny ogrodnik. W tym niewielkim jabłku o zielonej skórce, niekiedy też żółtej z plamkami albo – w wariancie czerwonym – z intensywnym rumieńcem, o żółtawym i bardzo wonnym miąższu, rozsmakował się król Jan III Sobieski i jego Marysieńka.

Królowa pochodziła z Francji i w dzieciństwie pewnie zdążyła jeszcze spróbować owoców z najszlachetniejszych jabłoni. I to ona właśnie stała się największą miłośniczką drzewek przywiezionych z Czerwińska. Jednak specyfiką tej odmiany, podobnie jak i glogierówki jeżewskiej, oprócz wysokiej mrozoodporności jest naprzemienność owocowania. Według legendy, powtórzonej m.in. przez XX-wiecznego sadownika Władysława Smardzewskiego, Marysieńka w roku posuchy, gdy zbiory z jej jabłonki zmieściły się w jednym pojemniku, poczuła się zawiedziona i zawołała „Kosz tylko?!”. Na królewskim dworze owoce z wierzbówki zimowej przechrzczono wtedy na kosztylki, a z czasem już w całym kraju przyjęła się nazwa kosztela. Tę zaś znamy chyba wszyscy, a dla wielu kojarzy się ze smakami i aromatami dzieciństwa.

Pankracy, Serwacy, Bonifacy i... Szczepan

Pomologia to dział wiedzy o drzewach owocowych oraz sposobach ich uprawiania oraz – uwaga – hodowli; bo tu, jak w przypadku zwierząt gospodarskich, możemy mówić też o hodowaniu. W Polsce na poważnie pomologia zaczęła się w międzywojniu, kiedy stworzono podstawy tzw. sadownictwa towarowego i dla jabłoni przygotowano kompendium wiedzy, co, gdzie i jak sadzić. W założeniu miało to pomóc zarówno dużym producentom, jak i właścicielom przydomowych ogródków, uniknąć przemarzania drzew i kwiatów oraz chorób, z których najgroźniejszą wciąż jest grzybiczy parch.

Po wojnie kontynuowano prace i w początkach lat 50., z inicjatywy bodaj najsłynniejszego ogrodnika po Pankracym, Bonifacym i Serwacym, a więc prof. Szczepana A. Pieniążka, powstał Instytut Sadownictwa w Skierniewicach. Tam opracowano zalecenia dotyczące tzw. upraw wielkotowarowych i rozpoczęto badania nad odmianami. Efektem było wycofywanie mniej wartościowych jabłoni z uprawy. Takie decyzje podejmowała Komisja Pomologiczna na podstawie badań instytutu i np. pożegnano pepinę Ribstona, piękną z Barnaku czy złotkę kwidzyńską, a rozpropagowano północnoamerykańskie odmiany mcintosh, jonathan, cortland, idared czy lobo.

I tak w latach 80. i 90. spełniły się dwa największe marzenia Pieniążka. Polskie jabłka mogły konkurować na globalnym rynku, bo odpowiadały gustom milionów konsumentów z całego świata, a jednocześnie, jak pisze Kruczyńska, „zmiany w strukturze nasadzeń przyczyniły się do znaczącego wzrostu produkcji” i coraz częściej krajowe jabłka trafiały na stoły rodzimych konsumentów.

Równolegle trwały prace nad polskimi odmianami. Powstały ich do dziś setki, ale tylko kilka zostało przez konsumentów zaakceptowanych. Niekwestionowanym liderem jest tu nasz ligol, ale też zainteresowaniem sadowników cieszą się alwa i delikates oraz cortland wicki, mutant wyselekcjonowany z amerykańskiej odmiany cortland.

Samo tworzenie odmiany jeszcze do niedawna trwało ok. 30 lat. Rozpoczyna się, jak pisze pomolożka z Instytutu Ogrodnictwa, „od wybrania odmian rodzicielskich, których zalety chce się zgromadzić (…), np. określony wygląd owoców czy odporność na patogeny bądź niesprzyjające cechy środowiska (wytrzymałość na mrozy, suszę)”. Później, w okresie kwitnienia krzyżuje się jabłonie i pyłek z odmiany ojcowskiej przenosi na odmianę mateczną. Jabłko dojrzewa i wybiera się z niego nasiona. Te poddaje tzw. stratyfikacji, czyli nie pozwala na spoczynek właściwy dla cyklu naturalnego i umieszcza w odpowiednim podłożu.

Wyrasta siewka, którą jeszcze w warunkach szklarnianych testuje się na odporność na choroby i wytrzymałość na mróz. Najlepiej rokujące siewki sadzi się do gruntu i znów trwają testy oraz – już po uzyskaniu owocowania – u kandydatki na nową odmianę ocenia się jabłka. Dzięki nowoczesnym technikom, np. badaniu DNA, cały ten proces można nie tylko skrócić, ale i uzyskać pewność, że tworzona odmiana zawiera geny warunkujące odporność na choroby czy szkodniki.

Owocowa siła

Warto też wracać do historycznych odmian, bo dzięki nim można wzmocnić aromat, a tego poszukują dziś konsumenci – zapachu. Poza tym dawne jabłonki pozwalają odświeżyć pulę genetyczną i tym samym uczynić drzewka odporniejszymi. M.in. z takimi wyzwaniami mierzą się badacze ze skierniewickiego instytutu, którzy od niedawna eksperymentują również z technologiami opartymi na sztucznej inteligencji, wspierającymi pracę sadowników.

Niestety, trudniej wdrażać rozwiązania wypracowane przez pomologów, bo i nad sadami zaciążyło widmo wojny w Ukrainie. Remedium na te problemy jest multitasking. Po pierwsze, trzeba zapewnić ręce do pracy przy zbiorach. „Na ośmiu hektarach gali – mówi dla branżowego portalu sadownik z kujawsko-pomorskiego – wprowadzamy między 30 a 40 osób do zbioru”. Cały sad ma 40 hektarów, różne odmiany, różne terminy. On nie narzeka na brak ludzi, ale inni nie zawsze mają tyle szczęścia. Po drugie, trzeba jabłka dobrze sprzedać. Wciąż są kraje, gdzie to się opłaca, choć lista odbiorców zmienia się jak w kalejdoskopie. Rosja już w XXI w. nie była kluczowym partnerem. Również Chiny to nie eldorado; w ostatnich latach eksport do Kraju Środka zamarł. Specjaliści mówią o różnicach w przepisach i Chińczycy akceptują środki ochrony roślin, które w Unii Europejskiej są zakazane i vice versa. Poza tym Pekin chciałby być jabłkowym imperium, więc po cóż mu nasze produkty. Tajemnicą poliszynela jest i to, że Chińczykom jabłka z Polski wydają się zbyt kwaśne. Za to otwierają się nowe rynki. Listę krajów, gdzie eksportujemy nasze jabłka, w pierwszej połowę 2023 r. otwiera Rumunia, a Egipt, który przewodził w zeszłym roku, spadł na trzecie miejsce. Między nich wskoczył Kazachstan; przypomnijmy, Astana i Kair to miejsca, gdzie rodziła się kultura upraw jabłoni. Wśród liczących się odbiorców jest też Hiszpania, pojawiły się wielkie Indie, a z przyczyn wiadomych zdeklasowana została Białoruś, lider w poprzednich latach, i niemal zupełnie zniknęły Czechy i Niemcy.

Jest nad czym się zastanawiać. A jako że nie jesteśmy branżowymi analitykami, kryjącymi się ze śmielszymi hipotezami, możemy powiedzieć wprost: wszystko wskazuje na to, że tej jesieni jabłko stanie się narzędziem naszego soft power. Dodajmy, narzędziem skutecznym.

Za pomoc przy tekście dziękujemy konsultantce naukowej dr Dorocie Kruczyńskiej z Instytutu Ogrodnictwa – Państwowego Instytutu Badawczego w Skierniewicach

Trudno o bardziej nieoczywisty owoc i na początku tej historii wejdźmy na ścieżkę niezgody, na końcu której będzie… grusza. Nie inaczej, o nią właśnie i miedzę, gdzie drzewo rosło, kłóciły się w Sienkiewiczowskim „Ogniem i mieczem” rodziny Rzędzianów i Jaworskich. Z pierwszej pochodził sprytny i sympatyczny, acz infantylny giermek Jana Skrzetuskiego. Spór ten, niczym filmowe waśnie między Kargulami a Pawlakami, wpłynął na późniejsze działania bohatera. Ale co ma piernik do wiatraka? – ktoś zapyta.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi