Sienkiewicz, Venclova, Mann. Litwa szlakiem literackim

Wstydliwe przyjemności, świecące chodniki, ślady Kmicica i Thomasa Manna – od Kłajpedy do Poniewieża, z tankowaniem w Suwałkach.

Publikacja: 05.05.2023 17:00

Kłajpeda, pierwszy cel podróży. Tomas Venclova, który się tu urodził, pisał, że to miasto zburzonych

Kłajpeda, pierwszy cel podróży. Tomas Venclova, który się tu urodził, pisał, że to miasto zburzonych kościołów ewangelickich i rozpadających się sowieckich budynków. Ale dziś tego już nie widać

Foto: Juras ST Photography/Shutterstock

Przygodę z pisaniem rozpoczynaliśmy kilkanaście lat temu od publikacji „z życia wzięte” i były to teksty o zbrodniach, ale w artykule o Litwinie z Taurogów poniosła nas wyobraźnia. W rzeczy samej zamordował on żonę, a później ciało wiózł przez pół Europy, ale my dodaliśmy krztynę makabrycznych szczegółów. I tamta historia stanęła nam teraz przed oczami. Bo oto jedziemy z trójką dzieci na Litwę, zamierzamy łączyć pracę z odpoczynkiem i będziemy podążać trasą naszego dawnego bohatera. Czy nie spotkamy seledynowego busa, którego kierowca gna na złamanie karku, a na pace podskakuje trup? – żartujemy, zawracając spod samej granicy w Budzisku, bo w okolicy nie ma już sieciowych stacji paliw. W Suwałkach jesteśmy o ósmej rano, jest piątek, miasto zaczyna ostatni dzień przed weekendem. Szybko znajdujemy stację i lejemy pod korek. Paliwo jest tańsze niż na Litwie i chcielibyśmy, żeby te 60 litrów starczyło jak najdłużej.

Wracamy na trasę i nową dwupasmową jezdnią docieramy do granicy. Ostatni raz przejeżdżaliśmy tamtędy 20 lat temu, wlokąc się za ciężarówkami, musieliśmy też czekać w kolejce do kontroli. Teraz zwalniamy tylko i mijamy opustoszałe budynki Straży Granicznej, a po litewskiej stronie nieczynne budki z szyldami „winiety” i cyrylicą „strachowki”. Nie trzeba płacić za korzystanie z dróg, nawet w przypadku autostrad, wszędzie wjeżdżamy bez winiet.

Litewski odcinek Via Baltica różni się jednak od naszego. Odwykliśmy od widoku kwadratowych łat na drodze, a tu cała trasa jest nimi usiana jak dżinsy trendsetterki. Co prawda trwa budowa nowej, ale korzyści nie mamy z tego żadnych. Tylko ruch zwalnia albo jest przekierowywany na pas idący w przeciwnym kierunku. Mimo to cieszymy się, że jesteśmy na Litwie, a dzieci, dodatkowo, bawią turkusowe koparki z długimi ramionami.

Czytaj więcej

Erdogan czy Kilicdaroglu? Z kim Turcja ruszy w nowe wspaniałe stulecie

Wolniej i czyściej

Ale nie do Wilna ani do Druskiennik się kierujemy. Naszym pierwszym celem jest Kłajpeda, do której nawigacja w samochodzie chciała nas prowadzić przez obwód kaliningradzki. Częściowo uwzględniamy jej wskazówki i zamiast na Kowno pojedziemy nieco na zachód, drogami wzdłuż rosyjskiej eksklawy. Odbijamy więc przed Mariampolem na Pilwiszki i dalej Jumbork, gdzie przekroczymy Niemen.

Od razu widać różnice między Polską a Litwą. Zaskakuje praktycznie brak reklam na poboczu oraz ich znikoma liczba w miasteczkach. To przedziwne, a przy tym miłe dla oka – mijamy budynki otoczone płotami, których nie przesłaniają bannery. Widać domki, czasami z pięterkiem pod spadzistym dachem, ale nie ma żadnej pstrokacizny. Tylko ściany z charakterystycznym dla całego kraju poziomym szalunkiem, najczęściej są to deski malowane na zielono, żółto albo właśnie turkusowo, jak koparki przy granicy.

Poza tym jeździ się wolniej i mało kto przekracza 90 km na godz. Od razu zorientowaliśmy się też, że nie da się przed tablicą oznajmiającą początek miejscowości wrzucić na luz i czekać, aż prędkość spadnie. Zazwyczaj jest próg zwalniający, który nami wstrząsnął niezgorzej. Dzieci, grające na telefonie, przypomniały sobie od razu o siku i zażądały przerwy. Litwa jest krajem rolniczym, trudno o większy fragment lasu, a właśnie za leśnym parkingiem zaczęliśmy się rozglądać.

W końcu zatrzymaliśmy się w zatoczce autobusowej na skraju młodniaka. I tu kolejne zaskoczenie. Większość takich zatoczek jest nieodnowiona, betonowa, rzadziej blaszana wiata okolona czarno-białym krawężnikiem i w tym zestawieniu jest coś sowieckiego. To jedna z dwóch takich impresji, ale o tym przyjdzie jeszcze powiedzieć, bo na Litwie praktycznie nie widać pozostałości ZSRR, nawet nie czuje się jego zapachu, który wyniuchaliśmy nie tylko we współczesnych Kijowie i Moskwie, ale też w cerkwi w Nowym Jorku. Choć akurat zdziwienie nie tego dotyczy. Wchodzimy z dziećmi do zagajnika i nie ma żadnych śmieci. Po prostu – drzewa, zawilce, chaszcze... i pewnie kleszcze. Ale na nie szczególnie uważaliśmy w rejonie poniewieskim, bo przed wyjazdem wpadła nam w ręce informacja, że tam zachorowalność na choroby odkleszczowe jest o 60 proc. wyższa niż w rejonach wileńskim i kowieńskim.

Jak w Ostródzie!

Ostatnie 100 kilometrów pokonujemy autostradą, na którą wjeżdżamy nieopodal Kryžkalnisa. Znajduje się tam monument z widocznym w promieniu wielu kilometrów mieczem; ustawiono go w miejscu zdemontowanej w 1990 r., a więc jeszcze w czasach radzieckich, rzeźby upamiętniającej czerwonoarmistów.

Nie śpieszymy się, oszczędzamy paliwo i nie przekraczamy setki, choć i tak wyprzedzamy wiele osobówek. Często jeździmy z Warszawy do Wrocławia i porównujemy litewską autostradę z naszą ekspresówką S8. Nie tylko nawierzchnia, ale i infrastruktura przy drodze jest u nas lepsza. Za to ruch na Litwie jest mniejszy, nie widzieliśmy wyprzedzających się jak wieloryby tirów, nikt na nas nie mrugał światłami, że jedziemy za wolno. Mimo braku parkingów z placami zabaw, zdarzających się tu pęknięć i zwykłych dziur w nawierzchni podróż za kółkiem mniej stresuje niż w Polsce.

Kłajpeda wita konkretnie, szybko i od razu wjeżdżamy na teren zamieszkały. Rozmiarami to trzecie najludniejsze miasto Litwy można przyrównać do Olsztyna, bo oba mają nieco ponad 160 tys. mieszkańców i powierzchnię mniejszą niż 100 km kwadratowych. Jest 15, pamiętajmy, czas jest tu przesunięty o godzinę, i trafiamy na szczyt komunikacyjny. Cóż, wszędzie są korki, ale mamy sposobność się poprzypatrywać. Betonowe bloki jak u nas, choć wiele jest nieocieplonych i widać czarne spojenia między płytami. Nad całym miastem wznosi się nie więcej niż pięć wieżowców. Najwyższy ma 112 m i 34 piętra – jest drugim co do wysokości na Litwie.

Włączamy nawigację w telefonie – nie ma się co obawiać, limitów transferu danych nie przekroczymy – i zmierzamy do wynajętego pokoju z kuchnią. Jedziemy skrajem centrum i Marta woła „jak w Ostródzie!”, w której spędzała wakacje. Opony huczą na kostce, wzdłuż chodników rozłożyste drzewa. Jeszcze kilka zakrętów, gdy nieoczekiwanie wyjeżdżamy na dwa czerwono-błękitne olbrzymy. Są to, chciałoby się rzec, bliźniacze wysokościowce po 70 m, ale jeden jest w kształcie K, drugi D, i stąd ich nazwa „K ir D”; później będą dla nas punktem odniesienia.

I w końcu jesteśmy. Ceglany dwupiętrowy budynek, jaki mógłby znajdować się w Szczecinie i w Ełku, a za nim, przez ulicę, dźwigi portowe. A więc morze tuż.

Houellebecq też by to zjadł

Zostaliśmy na dwie doby i spotykaliśmy się z lokalną społecznością Niemców kłajpedzkich. Zamierzaliśmy ich choć trochę poznać i teraz opisujemy, jak im się żyje na Litwie, czy czują się spadkobiercami ludzi mieszkających tam w czasie II wojny światowej i wcześniej przed 1923 r. oraz co sądzą o wojnie, którą rozpętała Rosja.

Nocowaliśmy w wydzielonych pomieszczeniach domu należącego do ich stowarzyszenia, ale każdy może pójść w nasze ślady. Oferta jest dostępna na stronie popularnego serwisu do rezerwacji zakwaterowania. Za dobę, przed sezonem, nasza piątka płaciła 50 euro, a w zamian otrzymaliśmy dużą przestrzeń ze świetnie wyposażoną kuchnią, gdzie gotowaliśmy.

I tu kolejne zaskoczenie. W jednej z sieci litewskich supermarketów, obecnej też w Polsce pod inną nazwą, można dostać niezłe dania gotowe do podgrzania w piekarniku lub mikrofali. W czym tkwi ich sekret, czemu takich potraw u nas nie ma, nie wiemy. Możemy tylko porównać je do dań z francuskich marketów, w których rozsmakowaliśmy się kiedyś za radą bohatera „Mapy i terytorium” Houellebecqa.

W Kłajpedzie byliśmy w pracy i nie mieliśmy wiele okazji do zwiedzania miasta, ale rano i wieczorem szliśmy do pobliskiego portu, skąd o każdej pełnej godzinie odpływa prom przez Cieśninę Kłajpedzką na Mierzeję Kurońską. Raz kupiony bilet obowiązuje na powrót i czterolatki nie płacą. Wyjaśnił to nam ochroniarz całkiem poprawną angielszczyzną, ale z ludźmi urodzonymi przed 1989 porozumiemy się i po rosyjsku.Po dziesięciu minutach rejsu wysiadamy w innym świecie. Co prawda jest tam parking, skąd odjeżdża autobus do Nidy, w której mieszkał Thomas Mann, ale kilkanaście metrów dalej zaczyna się królestwo przyrody. To, że jest czysto, naprawdę robi różnicę. Biegniemy ścieżką między sosnami pochylonymi od wiatrów wiejących od strony Bałtyku i po kilkuset metrach z klifu już je widzimy. „Bądź obecne w mej opowieści, bądź nim głośno, na me wezwanie, jak nim w gruncie rzeczy od początku byłoś, jesteś i będziesz...” – pisał o tym morzu, właśnie tu, na Mierzei Kurońskiej, autor „Czarodziejskiej góry”. Na pustej plaży przewracamy się, fikamy koziołki. Synek woła, naśladując litewskie końcówki, że mamy „brudnas pupas”.

Czytaj więcej

Tomasz P. Terlikowski: Niewiarygodny przekaz papieski

Pół kilometra mola

Venclova, który urodził się w Kłajpedzie, pisał, że to miasto zburzonych kościołów ewangelickich i rozpadających się sowieckich budynków. Ale dziś tego już nie widać. Spotyka się budynki w nie najlepszym stanie, choć najczęściej są już oplecione rusztowaniami i trwa remont.

Przy okazji znaleźliśmy ciekawostkę. Na skrzyżowaniu ulic Manto i Liepų przed przejściem dla pieszych świecą listwy w płytach chodnikowych. Gdy jest zielone, zapalają się na zielono, czerwone – na czerwono, i osoba zapatrzona w smartfona ma szansę to dostrzec. Przechodzimy i my i nieopodal, przy ulicy Vytauto, natrafiamy na pierwszą z bauhasowskich kamienic. W promieniu 2 kilometrów budynków w tym stylu będzie jeszcze 14. Dla miłośników architektury – jazda obowiązkowa. A nieco dalej – odnowiony kampus uniwersytecki przypominający starą akademię medyczną we Wrocławiu. Czas goni i jedziemy do Połągi. Chcemy, aby ten oddalony od Kłajpedy o 30 kilometrów na północ kurort był dla naszych dzieci miejscem zabawy, i wynajęliśmy apartament z basenem i śniadaniem. Cena trzykrotnie wyższa niż w Kłajpedzie. Niestety, nie doczytaliśmy, że „strefa spa” jest dostępna tylko od 9 do 12 rano. Mimo to udało się spędzić czas wesoło, nieco zwolnić i nawet pospacerować.

A Połąga może zainteresować. Po rozbiorach znalazła się na terytorium Rosji, ale jako prywatna miejscowość Tyszkiewiczów miała polski sznyt. Jej zarządcy dbali o estetykę i pozostaje przykładem drewnianej architektury letniskowej. Tyszkiewiczowie ufundowali kościół i wznieśli pałac, gdzie Reymont pisał „Chłopów”, a Witkiewicz malował „Brzeg morza w Połądze”.

Idziemy też na deptak i półkilometrowe molo, nieco tylko krótsze od najdłuższego nad Bałtykiem sopockiego. Będzie to spacer z kategorii „wstydliwe przyjemności”, bo ta część kurortu jest naszpikowana kiczem. Nie jest on tak dosadny jak w Mielnie czy na Krupówkach, choć ma w sobie coś wschodniego, spod znaku szaszłyka, sygnetu i Pugaczowej. Chciałoby się powiedzieć, tylko niedźwiedzia brakuje, ale to akurat okazuje się nieprawdą. „Ty w Moskwie, a ja z Moskwy wyjechałem!” – wykrzykuje przez telefon ktoś z grupki pijanych. Gdzie indziej niemłody mężczyzna klaruje swojej towarzyszce, że buty do biegania kupi jutro. Oczywiście po rosyjsku mówią i Białorusini, często Ukraińcy, ale bogactwo w parze z dezynwolturą wskazuje na Rosjan. Nie widzimy także ukraińskich flag wywieszanych na Litwie. Gdyby nie to wszystko, Połąga byłaby naprawdę zabawna.

Wieczór z noblistą

W poniedziałek, po świetnym śniadaniu i rozczarowującej „strefie spa”, żegnamy morze. Tym razem będzie w kratkę – wieczorem rozrywka, następnego dnia praca. Naszym celem jest znana i nieznana kraina na Żmudzi, Lauda. Jeśli ktoś pamięta Sienkiewiczowski „Potop”, to wie, że od niej książka się rozpoczyna. Tam, w Wodoktach, Oleńka pokochała Kmicica, tam, w Wołmontowiczach, Kmicic spalił wieś i w końcu tam również cała powieść znajduje swój finał. Lauda leży w trójkącie Poniewież–Szawły–Kiejdany. Ziemie te w dwudziestoleciu międzywojennym przypadły Litwie, ale odsetek polskojęzycznych był znaczny. Do przejechania mamy teraz 300 kilometrów. Przebyliśmy już ponad 400, wskaźnik paliwa wciąż jeszcze przed połową, więc nie myślimy o tankowaniu.

Droga prowadzi znaną już nam autostradą, ale nie dojeżdżamy do Kowna, lecz odbijamy na Rosienie; kartkujemy „Potop”, który będzie teraz naszą alternatywną mapą, i znajdujemy wiele odwołań do tej miejscowości. Tu zaczynają się też lokalne drogi stukające pod kołami, ale to tylko zapowiedź tego, co czeka nas na Laudzie.

Na razie jednak kierujemy się na Poniewież i stamtąd do pobliskiego Bystrampola, gdzie, jak głosi legenda, Sienkiewicz zapoznawał się z krainą, którą opisywał. Teraz jest tam butikowy hotel, w historycznych wnętrzach ze sporym parkiem i zagrodą z jeleniami; przed pójściem do nich należy w kuchni poprosić o marchewki. Płacimy 130 euro i cieszymy się leniwym popołudniem. Jest naprawdę dobrze, dzieci rozbiegły się po okolicy; dwór jest na uboczu i nic im nie grozi. My wsłuchujemy się w wieczorny ptasi koncert i przygotowujemy na następny dzień.

Zagaić można po rosyjsku

Wtorek jest na tyle ciepły, że po śniadaniu pod wiszącymi na ścianie rapierami w samochodzie dzieci wołają „gorąco!”. Uchylamy okna i ruszamy śladem Kmicica. Asfaltowa dziurawka niebawem staje się piaskowa. Lauda, kraina o promieniu 15 kilometrów, okazuje się być warownym zamkiem, dostępu do niej bronią szutrowe i leśne ścieżyny. Raz nawet zawracamy, bo podczas badania kałuży patyk chował się w wodzie. Przy czym są to oficjalne arterie, bo na ich skrzyżowaniach, oprócz znaków historii, nie tylko krucyfiksów, ale i pamiątkowych kamieni, ustawiono znaki drogowe.

Kręcimy się między wsiami, pytamy ludzi o przeszłość i teraźniejszość. Rozmowę można zagaić po rosyjsku, polskiego nikt z naszych rozmówców już nie zna. Po drodze zastanawia mnogość ruin, wśród których najwięcej jest pozostałości kołchozowych. I tu przemieszczamy się w trzech przestrzeniach: literackiej, naznaczonej polskością, o którą łatwo się potknąć; radzieckiej, wciąż namacalnej, ale zdegradowanej (będzie to też druga sowiecka reminiscencja na Litwie); oraz współczesnej, objawiającej się mnóstwem rzeźb, w których lubują się tutejsi mieszkańcy. Dzisiejsza litewskość spycha nas też z drogi, choć robi to życzliwie, z uśmiechem. Bo laudańskie rolnictwo jest wielkoobszarowe i właśnie na te ścieżyny wypełzły zielone ciągniki i maszyny, których przeznaczenia nie możemy odgadnąć, ale nasze dwie dziewczynki przekonują, że to dwupłatowce.

Tu dodajmy, że o Laudzie pisali w Polsce i badacze, i miłośnicy Kresów, a z inicjatywy historyka Jana Skłodowskiego na kościele w Wodoktach wmurowano Sienkiewiczowską tablicę. My jednak czujemy niedosyt refleksji popkulturowej, a potencjał ku temu jest wielki, i wrócimy tu latem. Na dzień albo dwa zatrzymamy się w Bystrampolu, wtedy posprzeczamy się też o Sienkiewicza, potem na kilka dni rozbijemy na dziko. Na Litwie jest to nie tylko dozwolone, ale i mile widziane.

Czytaj więcej

Cieślik&Górski: Prezes i pismo nieświęte

Trzy litry za 5 euro

A do Kłajpedy i Połągi przyjedziemy znów poza sezonem. Może wtedy damy się skusić znakom informującym „Ryga 160 km”. Na razie zaś wracamy z wyjątkowo udanego dla wszystkich wyjazdu. Dla nas byłby on jeszcze przyjemniejszy, gdyby nie widmo wojny w Ukrainie. Rozważania te przerywa dźwięk z deski rozdzielczej. Po ponad 1000 kilometrów – przy rekordowo niskim spalaniu 4,9 – wyświetlił się znaczek rezerwy. Do granicy mamy tylko 60 kilometrów, ale na telefonie znajdujemy najbliższą stację paliw. Tankujemy za 5 euro nieco ponad 3 litry i wjeżdżamy do kraju, żeby w Suwałkach znów zalać do pełna.

W Polsce na trasie jedziemy z przyzwyczajania na tempomacie ustawionym na 90 km na godz. i dojeżdżają do nas dwie ciężarówki, na polskich i litewskich numerach. Polska zaczyna nas wyprzedzać, ale trwa to długo, a zbliża się zjazd na Warszawę i jadący z tyłu kierowca przynagla nas światłami. „A więc tu jesteś, Litwinie z Taurogów” – śmiejemy się.

Przygodę z pisaniem rozpoczynaliśmy kilkanaście lat temu od publikacji „z życia wzięte” i były to teksty o zbrodniach, ale w artykule o Litwinie z Taurogów poniosła nas wyobraźnia. W rzeczy samej zamordował on żonę, a później ciało wiózł przez pół Europy, ale my dodaliśmy krztynę makabrycznych szczegółów. I tamta historia stanęła nam teraz przed oczami. Bo oto jedziemy z trójką dzieci na Litwę, zamierzamy łączyć pracę z odpoczynkiem i będziemy podążać trasą naszego dawnego bohatera. Czy nie spotkamy seledynowego busa, którego kierowca gna na złamanie karku, a na pace podskakuje trup? – żartujemy, zawracając spod samej granicy w Budzisku, bo w okolicy nie ma już sieciowych stacji paliw. W Suwałkach jesteśmy o ósmej rano, jest piątek, miasto zaczyna ostatni dzień przed weekendem. Szybko znajdujemy stację i lejemy pod korek. Paliwo jest tańsze niż na Litwie i chcielibyśmy, żeby te 60 litrów starczyło jak najdłużej.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi