Kurczewski: Człowiek walczący ostro politycznie nie nadaje się na marszałka Sejmu

Koalicje z natury mają zmienną agendę, a stałą jest nie wspólny program, ale wola współpracy - mówi prof. Jacek Kurczewski, socjolog, wicemarszałek Sejmu I kadencji.

Publikacja: 08.12.2023 17:00

Jacek Kurczewski, wicemarszałek Sejmu, i Antoni Macierewicz, minister spraw wewnętrznych, po przekaz

Jacek Kurczewski, wicemarszałek Sejmu, i Antoni Macierewicz, minister spraw wewnętrznych, po przekazaniu sejmowemu konwentowi seniorów tzw. listy Macierewicza. Warszawa, 4 czerwca 1992 roku

Foto: michał sadowski/forum

Plus Minus: Pamięta pan Sejm I kadencji? Był szalenie rozdrobniony, a jednak wyłonił dwie wielopartyjne koalicje rządzące. Jakie ma pan doświadczenia z tamtego czasu?

Rzeczywiście Sejm był wtedy rozdrobniony, ale czasy były szczególne. Po pierwsze, w Sejmie wybranym w pierwszych wolnych wyborach spotkały się poważne ugrupowania opozycji antykomunistycznej, które z różnych powodów znalazły się w Sejmie, niekoniecznie jako ludzie, ale jako ugrupowania polityczne, po raz pierwszy.

Kogo ma pan na myśli?

Przykładowo Konfederację Polski Niepodległej, która nie została dopuszczona do wyborów w 1989 roku albo Kongres Liberalno-Demokratyczny, który dopiero po czerwcowych wyborach ukonstytuował się jako partia polityczna. Na samym początku wolnej Polski, w obozie opozycji demokratycznej, doszło do podziałów. W ich wyniku wielu tych, którzy weszli do Sejmu I kadencji, miało poczucie, że są nowi i obcy nie tylko dla postkomunistów, którzy pod nową nazwą mieli swoją reprezentację w parlamencie, ale i wobec Unii Demokratycznej powstałej po rozpadzie OKP. To sprawiło, że marszałka i wicemarszałków wybrały te nowe siły.

Jak to się skończyło?

Klubów parlamentarnych było po wyborach dziewięć, a kół poselskich osiem, natomiast Prezydium Sejmu liczyło sześć osób – marszałek i pięciu wicemarszałków. Swoich wicemarszałków nie miały dwa największe kluby – SLD i Unia Demokratyczna, co było pewnym problemem. Pamiętam, jak Bronisław Geremek z Unii Demokratycznej, człowiek, który wprowadzał mnie do solidarnościowej polityki w 1980 roku, powiedział z uśmiechem: „Jacku, chyba będziesz nas reprezentował w Prezydium Sejmu”. Zatem jeżeli chodzi o rozmaite precedensy przy wyborach władz Sejmu, to towarzyszyły naszemu parlamentaryzmowi od samego początku.

Rozumiem, dlaczego postkomunistów otoczono swojego rodzaju kordonem sanitarnym. W końcu od obalenia poprzedniego ustroju, w którym komuniści rządzili przez ponad 40 lat, minęły raptem dwa lata. Ale dlaczego Unia Demokratyczna, wywodząca się z Solidarności, została poszkodowana?

Tak ostry był spór o Belweder i tak ostre podziały wśród partii opozycji antykomunistycznej wygenerował. Pozbawienie Unii Demokratycznej wicemarszałka Sejmu wiązało się z wojną na górze, która dotyczyła wyborów prezydenckich. To – po sporze o Okrągły Stół – był drugi podział wewnątrz opozycji antykomunistycznej będący konsekwencją, moim wtedy zdaniem niepotrzebnej, walki Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego o urząd prezydenta. Ciężko to przeżywałem, bo większość moich przyjaciół poparła Mazowieckiego, ale byłem za wyborem przewodniczącego Solidarności.

Czytaj więcej

Marek Siwiec: Nawet dawnych planów obronnych nigdy nie powinno się ujawniać

Razem z Porozumieniem Centrum braci Kaczyńskich.

To było nieznane mi środowisko. Ale Kongres Liberalno-Demokratyczny, który wziął mnie – mimo że członkiem KLD nie byłem – na listę wyborczą w 1991 roku i rekomendował na stanowisko wicemarszałka w Sejmie I kadencji, rzeczywiście początkowo współpracował z Porozumieniem Centrum. Wracając do tamtych lat, pamiętam, jak posłowie opozycji antykomunistycznej gremialnie wychodzili z sali plenarnej, gdy Leszek Miller, dawny sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, wchodził na mównicę sejmową.

Od Unii Demokratycznej też odwracaliście się plecami?

Oczywiście, że nie. Stale była możliwa opcja wejścia w koalicję z Unią. Osobiście bardzo szanowałem Tadeusza Mazowieckiego i cieszyłem się z jego premierostwa, ale uważałem, że jego kandydowanie na prezydenta było niedobrym pomysłem. Było to wystąpienie przeciwko przywódcy ruchu Solidarność, człowiekowi pracy ze stoczni, który postanowił zostać prezydentem. Uważałem, że wybór Wałęsy był symboliczny jako uznanie dla całego ruchu i jego demokratycznego charakteru.

Jak się panu pracowało w Prezydium Sejmu? KLD w rządzie Jana Olszewskiego nie uczestniczył.

No nie, ale początkowo wcale nie było to wykluczone. Prywatne kontakty jeszcze z czasów opozycyjnych były swoistym kapitałem ułatwiającym ewentualne porozumienia. Trzeba przypomnieć, że w czasach PRL i już po przełomie życie towarzyskie było zarazem życiem politycznym. W salonie Hani Rudzińskiej, czyli w jej mieszkaniu (dwa pokoje z kuchnią niedaleko pl. Konstytucji), co roku odbywała się feta. Hania robiła chłodnik na 40–50 osób i jednym z głównych bywalców tego salonu był mecenas Jan Olszewski. Tam go poznałem. Były też spotkania innych środowisk. Do Wojtka Ziembińskiego na Sady Żoliborskie chodziło się raz w roku na imieniny i tam też przez pewien czas bywałem. Zatem ta więź towarzyska sprawiała, że podziały polityczne, choć były ostre w głosowaniach, nie przeszkadzały kontaktom międzyludzkim i wzajemnemu szanowaniu się. U mnie, w gabinecie wicemarszałka, Jan Olszewski prowadził rozmowy koalicyjne, bo własnego pokoju nie miał. Moi koledzy z KLD na to nie reagowali, a mecenas u mnie siedział i rozmawiał – już beze mnie – z kandydatami do rządu.

Jak wyglądała praca w Prezydium Sejmu?

Praca Prezydium zależy zawsze od osobowości marszałka. Walczący ostro politycznie człowiek nie nadaje się do pełnienia takiej funkcji jak marszałek Sejmu, bo doprowadzi do zbędnych konfliktów. Wiesław Chrzanowski, marszałek Sejmu I kadencji, również mój znajomy z towarzysko-politycznych kontaktów w czasach PRL, był marszałkiem bardzo kulturalnym. Nawet jego przeciwnicy ideowi uznawali, że prezentuje prawdziwą klasę. Słowa, które dziś można usłyszeć w Sejmie, marszałkowi Chrzanowskiemu nigdy nie przeszłyby przez usta. Co nie znaczy, że marszałek nie prowadził własnej polityki. Prowadził ją, tylko w taki sposób, żeby nikt nie czuł się urażony. Marszałek był gorącym katolikiem i pamiętam – do czego nawet dziwnie mi się przyznać – że stawiałem opór w sprawie zawieszenia krzyża w sali plenarnej, a wymagało to zgody całego Prezydium Sejmu. Choć wierzący, uważałem, że w sali sejmowej, gdzie toczą się gorące spory na oczach ludzi o różnych przekonaniach, krzyż nie powinien wisieć. Ale marszałek Chrzanowski zawsze mawiał na to z przekąsem: „pan Jacek jako liberał…” albo „pan Jacek jako socjolog uważa inaczej”.

To były te ostre polemiki?

No właśnie. (śmiech) A w połowie kadencji wszystko uległo zmianie, bo powstała druga koalicja rządząca. W tajniki jej powstawania nie byłem do końca wtajemniczony, bo nie należałem do partii Kongres Liberalno-Demokratyczny, tylko byłem bezpartyjnym członkiem klubu. Dlatego o wielu rzeczach, o których wiedzieli koledzy z Gdańska, nie wiedziałem, a przede wszystkim miałem dużo roboty przy prowadzeniu obrad. To znalazło odzwierciedlenie w głosowaniu nad wnioskiem o lustrację. Dawano mi do zrozumienia, że jest jakaś lista agentów, ale nie wskazywano na jej znaczenie.

Pan o tym nie wiedział? Były nawet dwie listy – długa i krótka. Na krótkiej były tylko dwa nazwiska – Lecha Wałęsy i marszałka Wiesława Chrzanowskiego.

No właśnie, a ja o tym, że istnieje jakaś druga lista, schowana w tej pierwszej, nie miałem pojęcia. Nie wiedziałem też, że moment głosowania w tej sprawie został starannie wybrany.

Jak to?

No tak, nie było wtedy w Polsce marszałka Sejmu Chrzanowskiego. Koledzy z Prezydium Sejmu musieli coś o tym wiedzieć. Prowadziłem obrady, gdy doszło do głosowania nad uchwałą lustracyjną. Poddając ją w końcu pod głosowanie, pomyślałem: „Jeżeli naprawdę tego chcecie, to głosujcie, będziecie potem płakali”. Gdy następnego dnia przyszedłem do Sejmu, to zobaczyłem kłębiący się tłum i blade twarze przerażonych polityków. Ale to marna satysfakcja…

Poza postkomunistami, którzy śmiali się w kułak, bo ich na tej liście Antoniego Macierewicza nie było.

No właśnie. Ale wracając do początku kadencji, tworzenie koalicji popierającej rząd Jana Olszewskiego też miało swoją specyfikę. KLD nie wszedł do rządu, ale głosował za udzieleniem mu wotum zaufania. Zatem zachowanie partii Razem, jakie obserwujemy obecnie – gotowa jest poprzeć przyszły rząd Donalda Tuska, ale do niego nie wchodzi – są analogiczne do zachowania KLD z 1991 roku.

Jakim marszałkiem był Wiesław Chrzanowski?

Prowadził Prezydium Sejmu silną ręką. Działał autorytatywnie, ale w ramach prawa – mimo że regulamin Sejmu odziedziczony z czasów, gdy nie było w parlamencie prawdziwej demokracji, nie dawał mu takich uprawnień, jakie ma marszałek Szymon Hołownia. W nowych warunkach po 1989 roku tamten regulamin okazał się całkowicie niefunkcjonalny. Nieustannie wpadaliśmy na jakieś rafy.

Pamiętam ustalanie porządku obrad na sali plenarnej – trwało godzinami.

No właśnie. Zdarzyło mi się kiedyś prowadzić ten początek posiedzenia, kiedy ustalaliśmy porządek obrad i to przypominało rodeo, że nawiążę do wypowiedzi pewnego posła, który przyznał, że lubił oglądać ten sport. Ja za tym nie przepadałem. Zakończenie obrad też nie było łatwe. Nocne posiedzenia Sejmu to nie jest wynalazek PiS. W pierwszej kadencji obrady ciągnęły się czasami do bladego świtu. Mam nagranie opatrzone napisem „liberum weto”, a dotyczyło sytuacji, gdy prowadziłem końcówkę obrad. Było około drugiej w nocy, kilku posłów siedziało na sali, ale gdy znużony zapytałem, czy możemy zamknąć obrady w tym punkcie, z daleka usłyszałem „sprzeeeciw!”. To był poseł lewicy, który szedł w moją stronę z końca sali, z podniesioną ręką.

Czytaj więcej

Antoni Kamiński: W referendum musi zostać przedstawiona klarowna alternatywa

Ale dlaczego się sprzeciwiał?

Nie powiedział. To nie był punkt decydujący o losach państwa. (śmiech) Zatem prowadzenie obrad pamiętam jako swoiste rodeo, zwłaszcza że kolegów z lewicy podejrzewano o różne złośliwości. A potem, gdy się rozpadła koalicja popierająca rząd Jana Olszewskiego, to pojawili się nowi posłowie chętni do obstrukcji. Z drugiej strony istniało coś takiego jak poczucie solidarności marszałków. Koleżeństwo w tym wypadku było uzasadnione, bo od czasu do czasu pojawiały się wnioski o odwołanie marszałków i myśmy się wzajemnie bronili. Mnie dwukrotnie próbowano odwołać.

Pamięta pan okoliczności powołania rządu Hanny Suchockiej?

Negocjacje w tej sprawie prowadzili szefowie klubów, zatem ja niewiele na ten temat wiedziałem. Chodziłem na zebrania klubu KLD, ale w samych rozmowach nie uczestniczyłem. Wiem, że od początku trzeba było opanować ambicje wewnętrzne, bo zawsze są ludzie, którzy mają upatrzone miejsce w rządzie, a niekoniecznie leży to w interesie partii. Zatem walki o resorty, przede wszystkim gospodarcze, trwały. Ale to jest specyfika koalicji. Koalicja to jest swoisty klub dyrygentów i dyrygentek politycznych, którzy muszą się nieustannie dogadywać, modyfikując swoje dotychczasowe zamiary i ustalenia zależnie od okoliczności. Koalicje z natury mają zmienną agendę, a stałą jest nie wspólny program, ale wola współpracy. Negocjacje jak zawsze mają swój element dyskretny, ale masy poselskie muszą być uprzedzone o możliwym rozwoju sytuacji, nawet jeśli dowiadują się tylko tego, co im powiedzą dyrygenci.

Jak to było z upadkiem rządu Hanny Suchockiej?

Pamiętam ten dzień. Po obaleniu rządu Suchockiej prawie natychmiast rozpoczęły się rozmowy o tym, w jakiej konfiguracji iść do wyborów. Opowiadałem się za tym, żeby od razu tworzyć dużą koalicję z ZChN, ale byłem zupełnie w mniejszości, bo koledzy z punktu zdecydowali, że KLD pójdzie osobno do wyborów.

No i przegrali.

Tak czy inaczej rozmowy o różnych koalicjach były w Sejmie I kadencji chlebem powszednim. Boję się, że tak samo będzie w Sejmie X kadencji.

Widzi pan jakieś analogie?

Mamy do czynienia z dwoma układami – dychotomicznym i wielopartyjnym. Dychotomiczny, czyli nowa koalicja versus PiS, i układ koalicyjny. Ale jest też partia Razem, która gra w zupełnie innej grze niż PiS, bo nie wchodząc do rządu, nie idzie na zwarcie z nową koalicją, choć pozostaje na zewnątrz. PiS funkcjonuje w logice walki z wrogiem, a w takiej sytuacji nie idzie się na kompromisy. Mam nadzieję, że mimo tej postawy parlament przetrwa pełną kadencję.

Dlaczego miałby nie przetrwać? Jest wyraźna większość popierająca rządzących. Przewiduje pan kłopoty po stronie partii koalicyjnych?

No cóż, to jest koalicja wielu partii. Nie wiem, czy nie bardziej liczna od koalicji tworzących rządy w Sejmie I kadencji.

To prawda, w samej Trzeciej Drodze są cztery formacje – PSL, Polska 2050, Europejscy Demokraci, Centrum dla Polski, które założyli konserwatyści wypchnięci z PO.

No właśnie. Boję się, że zaraz się to zacznie dzielić i będzie jak za moich czasów tzw. małe piwo oraz duże piwo, na które podzielili się posłowie z Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, a potem wystarczy jeden poseł, który zatrzaśnie się w klozecie, żeby rząd upadł.

Jak pan ocenia marszałkowanie Szymona Hołowni? Czy jego plan jest taki, żeby być marszałkiem wszystkich Polaków, a potem zostać prezydentem wszystkich Polaków?

Taka droga jest możliwa. Pytanie, czy można być marszałkiem wszystkich Polaków, gdy jest się jednocześnie elementem systemu rządzącego, wciągniętym w logikę walki. Hołownia już nie jest w stanie uniknąć tej walki. Nawet brytyjski marszałek Izby Gmin, a dokładniej ten, kto prowadzi obrady, czyli speaker, który powinien być wzorcem bezstronności, po obradach w sprawie brexitu został przez wielu odsądzony od czci i wiary, bo zarzucono mu stronniczość. Zatem w tę rolę jest wpisane napięcie, czy się tego chce czy nie. Z drugiej strony marszałek Chrzanowski potrafił prowadzić politykę na rzecz ZChN, a jednocześnie nie zarzucano mu stronniczości. To jest duża sztuka. Pytanie, czy Hołownia będzie to potrafił. Na razie jestem pełen uznania dla jego zdolności działania.

A wybory wicemarszałków Sejmu i Senatu, w wyniku których PiS nie ma przedstawiciela w prezydium żadnej z tych izb? Czy to dobrze czy źle?

Dla funkcjonowania izby byłoby lepiej, gdyby PiS obsadziło przysługujące mu miejsca. Powinno uznać porażkę i zapełnić wakujące miejsce.

Obecna większość odrzuciła kandydaturę Elżbiety Witek w Sejmie i Marka Pęka w Senacie na stanowiska wicemarszałków? Dobrze zrobiła?

Miała do tego prawo.

Za pana czasów się tak nie zdarzało.

Ale zdarzały się próby odwoływania marszałków i wtedy, w razie sukcesu, powstawały wakaty.

Pana za co próbowano odwoływać?

Już dobrze nie pamiętam, ale chyba za przełożenie punktu w porządku obrad ze względu na uporczywą nieobecność urzędnika publicznego, którego obecność była w tym punkcie konieczna. Później to nawet trzech z nas usiłowano odwołać jednocześnie, ale się nie udało.

Wówczas wszyscy wicemarszałkowie przetrwali od początku do końca kadencji. A czy sposób prowadzenia obrad przez Szymona Hołownię, taki nieco krotochwilny, odpowiada panu?

Wszystko zależy od osobistego stylu, bo ten sam docinek może zabrzmieć grubiańsko albo finezyjnie zależnie od tonu. Wydaje mi się, że Szymon Hołownia dobrze wywiązuje się z roli marszałka. Jego dowcipy mnie nie rażą. Wszystko jest w ramach taktu i dobrego smaku. Co prawda okazuje się, że w przestrzeni publicznej obecne są wyrażenia jak „imp” (?), które rozumie marszałek Hołownia, a nie rozumie przyszły premier. To jest pewien problem (śmiech). Może marszałek powinien uważać, by w jego słownictwie nie pojawiały się słowa nieznane starszym odbiorcom.

A pięcio- lub dziesięciominutowe debaty to jest dobra praktyka?

Parlamentarzysta powinien umieć mówić zwięźle. Nam też zdarzało się przyznawać ograniczony czas na wystąpienia. Są debaty, w których powinno jak najwięcej ludzi zabrać głos, ale wtedy treść jest tak powtarzalna, że trzy minuty wystarczą. Owszem, mogą być długie debaty, ale nie powinny odbywać się na sali plenarnej, tylko w komisjach. Ciągle zapominamy, że najważniejsza praca parlamentarna odbywa się w komisjach. Najgorszą praktyką jest ograniczanie debaty w komisjach. A w poprzedniej kadencji właśnie tam chętnie zamykano dyskusje, przechodzono do głosowania, odrzucano poprawki opozycji w głosowaniu en bloc itd. Transparentność komisji jest tym, co szczególnie powinno być na uwadze tych, którzy odpowiadają za komunikację przedstawicielstwa narodowego z narodem, który je powołał.

Czytaj więcej

Andrzej Drzycimski: Lech Wałęsa miał też momenty autorefleksji

To co będzie z Sejmem X kadencji?

Jak już mówiłem, mam obawy, czy przetrwa całą kadencję. Mimo że nasza sytuacja w Sejmie I kadencji wcale nie była różowa, z Armią Radziecką stacjonującą w Polsce, ale wówczas ZSRR się rozpadał. A my jesteśmy w sytuacji, gdy Rosja robi się coraz groźniejsza. Przed nami są naprawdę nieprzewidywalne ruchy światowe.

Co to ma wspólnego z kadencją parlamentu?

Parlament w stanie zagrożenia powinien być zdolny naprawdę się zjednoczyć. Wojna wypowiedziana przez PiS przeciwnikom politycznym jest szkodliwa także dlatego, że niszczy możliwość przejścia w tryb zjednoczenia narodowego.

Dlaczego pan oskarża o to tylko PiS? Pamięta pan opozycję totalną z poprzednich kadencji?

Opozycja totalna jest konsekwencją totalnej władzy. Jedna strona zbudowała ten model, chociaż przed wyborami zapowiadała tzw. pakiet demokratyczny, aby następnie zapomnieć o nim przez osiem lat swoich rządów, a druga w reakcji musiała się dostosować. Nie wiem, czy nowa władza potrafi wyjść z tego klinczu. Na szczęście jest pluralizm w koalicji demokratycznej. Niestety, nie widać go po drugiej stronie, a ona pozostanie w stanie wojny. Wie pani, wojny mogą być na gębę, ale mogą być też prawdziwe. Wobec zagrożenia tymi drugimi należałoby się zachowywać inaczej. Polsce potrzebny jest nie tyle „pakiet demokratyczny” oparty na dążeniu do utrwalenia podziału na dwie wykluczające się wizje polityczne, ile zwykły kompromis demokratyczny uwzględniający parytet reprezentatywny dla realnego zróżnicowania poglądów i interesów w społeczeństwie. To jednak wymaga przejścia od tzw. teologii politycznej opartej na przeciwstawieniu swoich wrogom, do etyki fair play w stosunkach parlamentarnych, zgodnej z modelem w ustroju demokratycznym, jaki jeszcze podczas okupacji propagowała wybitna polska etyczka Maria Ossowska. Jak pisała, walka – także parlamentarna – powinna być prowadzona z poszanowaniem przeciwnika i z unikaniem wszelkiej krzywdy niekoniecznej dla zwycięstwa, bez chełpienia się zwycięstwem i z umiejętnością przyjęcia z godnością porażki. Na liście Ossowskiej pojawia się też poczucie humoru, którego jeszcze Arystoteles używał dla zdefiniowania istot ludzkich. To jest cecha, która nieraz rozładowuje napięcie. Może poczucie humoru to właśnie minimum, które jest potrzebne dla odrodzenia kultury parlamentarnej w Polsce, a pod tym względem obecny marszałek Sejmu wydaje się być na dobrej drodze.

Plus Minus: Pamięta pan Sejm I kadencji? Był szalenie rozdrobniony, a jednak wyłonił dwie wielopartyjne koalicje rządzące. Jakie ma pan doświadczenia z tamtego czasu?

Rzeczywiście Sejm był wtedy rozdrobniony, ale czasy były szczególne. Po pierwsze, w Sejmie wybranym w pierwszych wolnych wyborach spotkały się poważne ugrupowania opozycji antykomunistycznej, które z różnych powodów znalazły się w Sejmie, niekoniecznie jako ludzie, ale jako ugrupowania polityczne, po raz pierwszy.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi