Artur Dziambor: Bosak stał się przypadkowym bohaterem
Konfederacja powiększy swoje poparcie, ale wcale nie tak bardzo, jak się niektórym wydaje. Ugrupowanie to jest zlepkiem różnych środowisk, które wzajemnie sobie ciążą - mówi Artur Dziambor, poseł koła parlamentarnego Wolnościowcy.
Jeszcze starszym pomysłem, bo z grudnia 1995 roku, były referenda zarządzone przez Lecha Wałęsę na sam koniec jego kadencji. Prezydent postanowił zapytać Polaków, czy są za powszechnym uwłaszczeniem obywateli, i o to, jak wykorzystać majątek prywatyzowanych przedsiębiorstw. Było na przykład pytanie, czy te pieniądze powinny zasilić powszechne fundusze emerytalne albo czy obywatele powinni otrzymać bony prywatyzacyjne. Można powiedzieć, że to były same korzystne dla ludzi pytania, a w referendum wzięło udział zaledwie 32 proc.
I trudno się dziwić, bo pytań było za dużo i były zbyt skomplikowane. Co więcej, wiele odpowiedzi akurat w tych sprawach zależało od sposobu przeprowadzenia prywatyzacji. Wiadomo, że prywatyzacja kuponowa w Rosji lub w Ukrainie prowadziła do zdarzeń o charakterze wręcz kryminalnym. Tam się ludzi zabijało, żeby przejąć jak najwięcej kuponów i zdobyć jak największy udział w prywatyzowanych firmach. Ewa Ewart zrobiła świetny reportaż o prywatyzacji zakładów aluminiowych w Krasnojarsku. W tym mieście znaczną część cmentarza zajmują ofiary prywatyzacji, bo przy okazji dochodziło do regularnych wojen gangów. W jaki sposób obywatele w referendum mieliby decydować o modelu prywatyzacji i o losie pieniędzy w ten sposób uzyskanych? To bez sensu.
U nas do takich kryminalnych prywatyzacji nie dochodziło.
Bo tam się rozpadło państwo, a u nas jednak nie. Poza tym istniała niezależna prasa, która nagłaśniała przypadki dogadywania się polityków z mafiami. Zatem była jakaś społeczna kontrola nad takimi zjawiskami.
A powszechne uwłaszczenie też nie nadawało się na referendum?
Wtym pytaniu zabrakło konkretów, czyli wyjaśnienia, na czym obywatele mieli się uwłaszczyć. Naprawdę nie wiem, jaka idea za tym stała. Poza tym w przypadku prywatyzacji od razu pojawiły się środowiska, również te o korzeniach solidarnościowych, które zaczęły się nie całkiem uczciwymi drogami wzbogacać. I to było dla nich priorytetem. Ludzie to widzieli i raczej ich to do udziału w referendum nie zachęcało. Nie chcę występować jako zdecydowany krytyk prywatyzacji w Polsce, bo jednak gospodarczo wyszliśmy na tym całkiem nieźle. U nas była ona lepiej przeprowadzona niż w Czechosłowacji lub na Węgrzech, o Rosji i Ukrainie nie wspominając.
Czy to oznacza, że to politycy, rozpisując referenda, zawalali sprawę? Nie prowadzili akcji informacyjnej?
Zawalali sprawę, i to nie tylko z powodu braku akcji informacyjnej, ale też dlatego, że kierowali się motywami, które miały mało wspólnego z interesem ogólnym. Problem bowiem nie polegał na tym, czy mamy pójść w tym czy tamtym kierunku, tylko sposobie wprowadzenia zmiany będącej przedmiotem referendum. Istniała powszechna zgoda co do konieczności prywatyzacji, szkopuł tkwił w sposobie jej przeprowadzenia. A tu istotne jest, czy obywatele mają zaufanie do instytucji państwa.
W ustawie zapisano prawo obywateli do wnioskowania o referendum, jeżeli pod wnioskiem zbierze się 500 tys. podpisów. Ale to prawo jest iluzoryczne, bo w konstytucji jest napisane, że referendum rozpisuje Sejm lub prezydent za zgodą Senatu. Czy to nie jest oszukiwanie obywateli?
Prof. Piotr Winczorek, wybitny znawca konstytucji, napisał długo po uchwaleniu ustawy zasadniczej z 1997 roku, że powstawała ona bez żadnej spójnej koncepcji. Różni uczestnicy tego procesu wrzucali do niej swoje pomysły, a ostateczny efekt był dość przypadkowy. W tamtej konstytucji chodziło o to, żeby uchwaliły ją partie postkomunistyczne, które sprawowały wtedy rządy i miały swojego prezydenta. Zresztą poseł Aleksander Kwaśniewski, gdy przewodniczył pracom Komisji Konstytucyjnej, usiłował ograniczać uprawnienia prezydenta, którym był wówczas Lech Wałęsa. A gdy sam zobaczył szansę na objęcie tego stanowiska, starał się te poprzednie ustalenia odkręcić. Mam wrażenie, że zabrakło w klasie politycznej poważnego podejścia do tego historycznego zadania.
Na początku lat 90. toczyła się walka o referendum w sprawie karalności kobiet za aborcję i nigdy ono nie doszło do skutku, choć zebrano 2 mln podpisów pod tą inicjatywą.
Myślę, że obie strony tego sporu obawiały się wyniku głosowania. Poza tym istniał wtedy kompromis, który zadowalał umiarkowaną opinię publiczną, ale wadził stanowisku radykalnemu z obu stron. Uważam jednak, że do idei referendum nie ma sensu się przywiązywać. Wybór powinien dotyczyć ważnej kwestii, a pytanie musi być precyzyjnie sformułowane. Wreszcie, obywatele muszą mieć pewność, że organ, który rozpisuje referendum, liczy się z ich opinią, a my takiej pewności nie mamy.
Co zatem będzie z najnowszym referendum, które rządzący chcą przeprowadzić w dniu wyborów?
Prawdopodobnie nie będzie stanowiące, bo część ludzi nie zechce w nim uczestniczyć. Partie opozycyjne już apelują do wyborców, żeby je zignorowali.
Przy każdym referendum to metoda na obniżenie frekwencji i uczynienie go nieważnym. Pamiętam głosowania w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz- -Waltz ze stanowiska prezydenta Warszawy, wtedy premier Donald Tusk apelował, by uczestniczyć w referendum, a prezydent Bronisław Komorowski podkreślał, że na nie nie pójdzie.
Wtedy to poskutkowało i myślę, że w tym roku też spora część wyborców posłucha tego wezwania i nie weźmie udziału. Z drugiej strony intencje rządzących też nie są czyste. Uderzające jest, że każde z pytań zostało tak ustawione, by większość głosujących odpowiedziała na każde z nich: „nie”. Nie podwyższać wieku emerytalnego, nie zgadzać się na zburzenie muru granicznego, nie zgadzać się na przyjmowanie migrantów, nie zgadzać się na wyprzedaż majątku narodowego. Zarówno sposób sformułowania pytań, jak i ich liczba są celowym zabiegiem. Co do liczby, chodzi o to, żeby tegoroczne referendum nie kojarzyło się z referendum komunistycznym z 1946 roku, kiedy społeczeństwo miało odpowiedzieć „trzy razy tak”. Jeżeli kampania będzie tak gorąca, że przyniesie wyższą frekwencję, to i w referendum weźmie udział więcej ludzi, ale i tak nie przewiduję, żeby było ono stanowiące.
Czyli po raz kolejny udowodnimy, że nie lubimy uczestniczyć w referendach?
Kwestia lubienia nie ma tu nic do rzeczy. Gdy ktoś pyta, czy lubi pani jeździć na rowerze, a jednocześnie oferuje pani pojazd o scentrowanych kołach, to odpowie pani, że nie chce pani takiego zdezelowanego roweru. Tak samo musimy przyjmować imigrantów pod warunkiem, że sami będziemy decydować o tym, kogo przyjmiemy. Cała sprawa jest niepoważna. A w przypadku tego referendum wszyscy obywatele zostali potraktowani niepoważnie.