Marek Siwiec: Nawet dawnych planów obronnych nigdy nie powinno się ujawniać

Uszanujmy to, co Ukraina robi dla świata, utrzymajmy dobre kontakty w tym najtrudniejszym dla nich momencie. Przyjdzie jeszcze moment na to, żebyśmy i o ekshumacjach rozmawiali, i pomniki stawiali - mówi Marek Siwiec, były szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

Publikacja: 20.10.2023 17:00

Mam wrażenie, że wojsko jest znacznie bardziej profesjonalne od polityków. Bo żeby zostać generałem,

Mam wrażenie, że wojsko jest znacznie bardziej profesjonalne od polityków. Bo żeby zostać generałem, potrzeba 20 lat kariery zawodowej i przejścia każdego stopnia wojskowego – uważa Marek Siwiec. Na zdjęciu uroczystość podpisania przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego Strategii Bezpieczeństwa Narodowego, 2003 r. Z tyłu szef BBN Marek Siwiec

Foto: Andrzej Iwańczuk/REPORTER

Plus Minus: Czy zna pan wielu generałów?

Kiedyś znałem ich sporo. Teraz znaczna część z nich przeszła w stan spoczynku. Ale ponieważ generałem się jest przez całe życie, zatem odpowiedź brzmi: tak.

A czy oni często się tak zachowywali, że ni z tego, ni z owego rzucali papierami, i to jeszcze na trzy dni przed wyborami?

Nieczęsto. Właściwie to nie znam takiej sytuacji, żeby dochodziło do rezygnacji wysokich rangą dowódców. Ani przed wyborami, ani w ogóle.

To co mogło się wydarzyć, że doszło do takiego napięcia między nimi a szefem MON?

Chciałbym uniknąć zgadywanki, bo sprawa jest poważna. Generałowie są mało skłonni do zwierzeń, a twardych faktów nie znam. Natomiast te okoliczności są bardzo zaskakujące i należy się opinii publicznej wyjaśnienie, dlaczego tak się stało. Obaj generałowie, którzy zrezygnowali ze stanowisk, byli nominowani przez rząd PiS, prezydenta Andrzeja Dudę, ministra Mariusza Błaszczaka.

Zatem to nie są postacie przypadkowe albo takie, które się nie sprawdziły, skoro powołano je dwukrotnie. Możemy zakładać, że uznano ich za dobrych żołnierzy, lojalnie wykonujących swoje obowiązki. Jeżeli tacy ludzie rok przed końcem kadencji w sposób demonstracyjny składają rezygnację, to chyba musiało się coś wydarzyć. Demonstracyjne odejście nie pasuje mi do wojska.

Przed wyborami pojawiły się spekulacje, że kontekstem tej dymisji było ujawnienie przez szefa MON dawnych planów obrony Polski na linii Wisły. Czy za czasów pana pracy w BBN też zakładano taki wariant obrony?

Według mojej wiedzy plany obronne wtedy i do agresji Rosji na Ukrainę były do siebie podobne. Nie wynikają z widzimisię generałów, tylko z tego, czym dysponuje wojsko – ile posiada czołgów, samolotów, żołnierzy i czym dysponuje przeciwnik oraz jaka jest lokacja jego wojsk. Pisanie planów obronnych nie jest rodzajem koncertu życzeń, tylko czystą matematyką. Wszystko musi być policzone. Jeżeli dysponujemy określoną liczbą żołnierzy i sprzętu, zaś przeciwnik ma przewagę, to wiemy, że możemy się bronić w jakimś miejscu przez pewien czas, a potem trzeba się będzie wycofać. Tak powstają warianty obrony. Dodam, że gdy Polska wstąpiła do NATO w 1999 roku, nie było czegoś takiego jak „plany wsparcia” naszych sojuszników na wypadek interwencji, bo nikt w tę interwencję nie wierzył.

Nie brano pod uwagę napaści ze strony Rosji?

Nie. Pod koniec lat 90. nikt nie rozważał poważnie, że może dojść do napaści Federacji Rosyjskiej albo Białorusi na państwa należące do NATO. Teraz jest zupełnie inna sytuacja, inny też jest skład NATO, zatem i plany są inne. Wie pani, jak zareagowałem na te dramatyczne krzyki PiS, że rząd PO-PSL chciał oddać bez walki pół Polski? Wzruszyłem ramionami. Dzisiaj plany są inne i inna jest doktryna natowska, która zakłada, że dużo poważniej traktujemy możliwość ataku na nasze terytorium niż 10 czy 20 lat temu.

Czytaj więcej

Franciszek Stefaniuk: PSL nie wyszedł dobrze na żadnej koalicji

Został pan szefem BBN w 1997 roku, kiedy jeszcze nie należeliśmy do NATO. Jak wyglądało wojsko przed 1999 rokiem, kiedy przyjęto nas do sojuszu północnoatlantyckiego, a jak później?

Trzeba by zadać pytanie, jak wyglądało wojsko w 1990 roku. Bo przez pierwszych kilka lat, kiedy już w Polsce była demokracja, wojsko nie podlegało wielkim zmianom. Mieliśmy w 1990 roku armię potężną, bardzo liczną.

Chyba 300 tys. żołnierzy zostało nam po PRL-u?

Taką liczbą się posługiwano, choć tak naprawdę generałowie niezwykle niechętnie odpowiadali na pytanie, ilu z tych żołnierzy jest przygotowanych do prowadzenia walki. Tak czy inaczej było kilkaset tysięcy ludzi, którzy związali swoje życie ze służbą dla Polski, plus pracownicy cywilni, rodziny, garnizony, przygotowane jako miejsca wypadowe na Zachód. Na północy i zachodzie Polski zlokalizowany był kwiat wojska – dywizje pancerne, lotnictwo, bazy mniej lub bardziej tajne. I to wszystko było zwrócone twarzą ku Zachodowi. Zmierzam do tego, że byliśmy częścią Układu Warszawskiego, organizacji wojskowej, która była przygotowana do zajęcia Europy Zachodniej, jeżeli taka będzie potrzeba. My szliśmy na Danię... I całe to wojsko było praktycznie niereformowane w pierwszej połowie lat 90.

Nic się nie zmieniło?

Zmiany były kosmetyczne. W 1997 roku, gdy zostałem szefem BBN, padło pod moim adresem pytanie ze strony prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, jak to wszystko ma wyglądać. Z wojskiem, które zastygło w czasie, nie można było realizować żadnych reform. Co więcej, nie było żadnej polityki, która określała, że my do NATO naprawdę chcemy wstąpić. Nasze środowisko polityczne też do końca nie było pewne, czego chcemy.

Jak to?

Toczyły się wtedy dyskusje o NATO-bis, albo że trzeba się jakoś wiązać z Zachodem, ale czy to będzie na pewno NATO? Czy Rosjanie się zgodzą? Czy Amerykanie się zgodzą? Ile to będzie kosztowało? A jakie kwoty padały…

Jakie?

Mówiono o setkach miliardów dolarów. My wiedzieliśmy jedno – marsz ku NATO trzeba rozpocząć od poważnej reformy relacji wojska z cywilami. Żeby nie tkwić w tym smrodzie, który pojawił się po obiedzie drawskim. Uważaliśmy, że jeżeli Polska nie zainicjuje zmian wiarygodnych dla naszych sojuszników, to nikt o żadnym NATO nie będzie z nami rozmawiał. Krótko mówiąc, przygotowania wejścia do NATO trzeba było rozpocząć od Warszawy, a nie od Waszyngtonu.

I co wymyśliliście?

Punktem wyjścia było to, żeby wojsko zrozumiało, iż w strukturze demokratycznego państwa mieści się prawdziwa, a nie iluzoryczna, cywilna kontrola nad wojskiem. I nie polega to na tym, że jeden z generałów zdejmie mundur i założy garnitur. Tylko że to jest naprawdę system, w którym kluczowe decyzje, dotyczące pieniędzy i kadr, podejmują cywile. A później wojskowi realizują politykę, którą państwo wytycza. To trzeba było zrobić. Pierwszym krokiem była moja rozmowa z generałem Tadeuszem Wileckim, którego poglądy były radykalnie różne od tej wizji wojska, o której wspomniałem.

To ten generał, który brał udział we wspomnianym przez pana obiedzie drawskim, podczas którego generałowie w obecności prezydenta Lecha Wałęsy wypowiedzieli posłuszeństwo ministrowi obrony narodowej.

Nie byłem na obiedzie drawskim, więc nie chcę metkować. Wilecki przede wszystkim był oficerem, który przez wiele lat stał na czele Sztabu Generalnego. Miał swoją wizję wojska, która odstawała od standardów państw demokratycznych.

Jak wyobrażał sobie wojsko w nowych czasach? Sądził, że wszystko zostanie tak, jak było?

On sobie wyobrażał, że jest prezydent, któremu generał salutuje i melduje. I to jest ten cywil, któremu ewentualnie gotów jest się podporządkować. Na tym w jego mniemaniu powinna się kończyć relacja wojsko–cywilne kierownictwo, bo cała reszta ma słuchać jego, szefa Sztabu. Po tej rozmowie nastąpiła zmiana na stanowisku szefa Sztabu Generalnego. To był jedyny przypadek w mojej kadencji szefa BBN, kiedy szef Sztabu Generalnego odszedł przed zakończeniem swojej kadencji. Choć jeszcze wtedy takiej porządnej ustawy kadencyjnej nie było. Dopiero później przyjęliśmy regulację, według której szef Sztabu Generalnego jest powoływany na trzyletnią kadencję i że może mieć maksymalnie dwie kadencje, jedna po drugiej.

Pamiętam, że w SLD omawiano różne pomysły na wojsko w nowej formule. Przeważył ten, iż armia ma być mała, ale zawodowa. Padła nawet liczba, że wystarczy nam nawet 40 tys. żołnierzy, byle zawodowych.

Nie przypominam sobie takiej liczby. Wiadomo było, że 300 tys. żołnierzy w tamtych warunkach – odprężenia, demokracji, rozpadu Związku Radzieckiego bez jednego wystrzału – było nie do utrzymania. Naprawdę dla świata był to czas relaksu. Nikt nie widział realnego zagrożenia, które wymagałoby utrzymania 300-tys. armii. Poza tym Polska była wtedy dramatycznie biednym krajem, na wszystko brakowało pieniędzy. Ten wariant, w którym wojsko polskie miało zostać ograniczone do 150 tys. żołnierzy, był racjonalny w tamtych czasach. Z punktu widzenia ówczesnych wyzwań było to wystarczające. Wszyscy też się zgadzali, iż zamiast w ilość, trzeba iść w jakość. Wojsko powinno być nowoczesne. Gdybyśmy sobie wyobrazili armię 100-tys., bardzo dobrze wyposażoną, to śmiało można powiedzieć, że 100 tys. ludzi pod bronią powinno dać sobie znakomicie radę z obroną własnego kraju.

A jakie plany miał wobec wojska BBN?

Gdy poznałem ludzi kierujących wojskiem, uznałem, że to są wybitni fachowcy. Co prawda urodzeni w innych czasach, ale naprawdę mający fachową wiedzę. Mam wrażenie, że wojsko w ogóle jest znacznie bardziej profesjonalne od polityków, bo żeby zostać generałem, potrzeba 20 lat kariery zawodowej i przejścia każdego stopnia wojskowego. Zatem wojsko wiedziało, który garnizon można zlikwidować, a który trzeba zachować, chociażby w formie szkieletowej, bo może się kiedyś przydać. W ten sposób przetrwał np. garnizon w Kielcach, który w strukturze obronności nie był potrzebny, ale miastu był potrzebny. Powstała dzięki temu szkoła misji pokojowych i do tej pory funkcjonuje bardzo dobrze. Stworzyliśmy możliwości nauki języków dla oficerów i możliwości studiowania na zachodnich uczelniach. Ogromne znaczenie miały też misje poza granicami kraju – w Iraku i Afganistanie. Ludzie, którzy z tych misji wracali, mieli za sobą fantastyczną szkołę współpracy z sojusznikami. Zatem dziś to jest inne wojsko, inni ludzie.

Pewnie wojna w Iraku była szkołą dla żołnierzy, ale niektórzy tam zginęli. Nawet prezydent Aleksander Kwaśniewski, który wydał zgodę na udział wojska w zagranicznej misji, przyznał później, że nie było powodu do tej interwencji.

Prezydent stwierdził, że Amerykanie nie mieli mocnego powodu, żeby tam jechać. Ale gdyby Polska nie wzięła udziału w tamtej misji, to jak wyglądałyby dzisiaj nasze relacje z sojusznikiem? Amerykanie przyjechali dwa lata temu do Polski w znacznej sile i bez problemów prowadzą wielką operację militarną i logistyczną z naszego kraju i z naszym udziałem.

Myśli pan, że to z powodu naszego udziału w wojnie w Iraku i Afganistanie? Niemcy nie rzucili się wtedy na misję w Iraku, Francuzi mówili, że Polska straciła okazję, żeby siedzieć cicho w tej sprawie, i jakoś ich stosunki ze Stanami Zjednoczonymi nie uległy zmianie.

Jest „drobna” różnica między Francją i Niemcami a Polską. Niemcy ważne są dla Stanów Zjednoczonych zawsze, niezależnie od tego, na jaką misję wyślą swoich żołnierzy. A my dopiero budowaliśmy naszą wiarygodność w oczach sojuszników.

Musieliśmy się wykazać gorliwością?

Mieliśmy szansę zamienić braterstwo słów w braterstwo krwi i to zrobiliśmy. Przecież kluczem do naszego członkostwa w NATO był fakt, że Amerykanie dali się przekonać, iż jeden polski żołnierz w NATO więcej to jeden amerykański żołnierz mniej. To był zresztą jeden z naszych argumentów na rzecz rozszerzenia NATO, który powtarzaliśmy amerykańskim senatorom i kongresmenom. Myśmy wzmacniali sojusz północnoatlantycki, byliśmy wartością dodaną, nie stanowiliśmy problemu.

Zanim USA podjęły polityczną decyzję o włączeniu nas do NATO, odbyła się dyskusja w Stanach Zjednoczonych, ile to będzie kosztowało amerykańskiego podatnika. Na początku padały astronomiczne kwoty. Żaden rozsądny amerykański polityk nie zaproponowałby swojemu wyborcy, żeby takie pieniądze wydał na obecność Polski w NATO. Później ta kwota topniała z miesiąca na miesiąc, bo przecież to my opłacaliśmy naszą armię, a nie Amerykanie. I to było decydujące.

Poza tym Federacja Rosyjska wtedy zaczynała przecierać oczy i szemrać: „Co myśmy zrobili, godząc się na rozpad Związku Radzieckiego?”. Pojawiały się pierwsze sygnały, że nasz region nie musi być tak stabilny, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Amerykanie słusznie uznali, że Polska w NATO, to jest lepsze NATO, a poprzez udział w misjach zagranicznych udowadnialiśmy, że potrafimy być przydatnym sojusznikiem.

Czy do 2004 roku, czyli do końca pana kadencji w BBN, plany obronne Polski ciągle nie przewidywały, że nie zostaniemy zaatakowani, bo panuje odprężenie?

Plany polegają na tym, że każdy kraj określa swoje zagrożenie. My zawsze wiedzieliśmy, że zagrożenie może nastąpić tylko z jednego kierunku. Na przykład nigdy nie planowaliśmy obrony przed Słowacją…

Czytaj więcej

Prof. Kazimierz Kik: Partie postkomunistyczne zastąpiły w Polsce partie wodzowskie, przez co gra demokratyczna jest niemożliwa

A przed Ukrainą?

Też nie. Nasi sojusznicy mogli temperować naszą ewaluację zagrożeń, przekonywać nas, że nie jest tak źle, jak nam się wydaje. A my mówiliśmy, ile rakiet Iskander jest rozmieszczonych w okręgu królewieckim. I tak się ta dyskusja odbywała. Plan, który zatwierdza prezydent, jest jednym z najbardziej strzeżonych dokumentów, zatem nie powiem pani, jak to było za czasów moich rządów w BBN. To, co Błaszczak pokazał, to jest fragment planów, których nigdy się nie ujawnia. Ale zapewniam, że nikt z ludzi znających się na rzeczy tym się nie zdziwił.

Ale uważaliście, że zagrożenie ze Wschodu się pojawiło czy nie?

Zagrożenie tak, wojna nie. Próbowano zapisać nową doktrynę NATO – że ma się skupić na misjach pokojowych albo na wojnie z terroryzmem. To był inny świat. Wydawało się, że terroryzm jest największym zagrożeniem.

Bo był. Ataki terrorystyczne zdarzały się w Hiszpanii, we Francji, w USA, w Wielkiej Brytanii.

Armia słabo sobie dawała radę z terrorem. To było widać w Afganistanie. Zatem myślano o innych formacjach do jego zwalczania. Myśmy na szczęście w tym obszarze doktryny odprężenia nie minęli punktu krytycznego, po którym nie byłoby czego zbierać, po „tradycyjnej armii”. Nasze rządy konsekwentnie przez 30 lat dbały o to, żeby wojsko zachowało swoją substancję. I gdy zagrożenie stało się realne, to wojsko polskie istnieje. Nie jest w pełni przygotowane na obecną sytuację tak, jak powinno być, co widzimy np. po obronie przeciwlotniczej, ale jest.

W 2004 roku wybuchła pomarańczowa rewolucja w Ukrainie, czyli pierwszy Majdan. Czy mieliście wtedy poczucie, że na Wschód od nas zaczyna się robić zapalnie i nie wiadomo, co z tego wyniknie?

Nie. Wtedy, w 2004 roku, wszystko rozegrało się na wewnętrznym rynku ukraińskim. Rosyjskie czołgi nie stały nad Dnieprem i nie czekały na udzielenie bratniej pomocy. Rosjanie byli do samego końca pewni, że Ukraina jest do tego stopnia zinfiltrowana, iż nie ma potrzeby do niej wkraczać. Gdy w pewnym momencie stwierdzili, że to nie działa, bo naród jest zdeterminowany, by dołączyć do Zachodu, a prezydent Wiktor Janukowycz, który miał zagwarantować interesy rosyjskie, się nie sprawdził, to zaczęto działać zewnętrznie. Doszło do aneksji Krymu i najazdu na Donbas.

Był pan zaskoczony rozwojem sytuacji w 2014 roku? Aneksją Krymu i wejściem Rosji do Donbasu?

Byłem zaskoczony skalą przemocy na Majdanie, bo 100 osób zastrzelonych przez snajperów to był znak, że agresor przekroczył granice. Przepychanki, pyskówki, a nawet rękoczyny to jest normalny sposób wymiany poglądów na Wschodzie, ale gdy padają trupy, to jest to punkt przełomowy. Śmierć 100 osób, do której doszło najpewniej za sprawą Rosjan, to było pokazanie, że przeciwnik jest zdeterminowany, cyniczny i bezwzględny. Przy okazji Rosjanie obnażyli degrengoladę państwa ukraińskiego na Krymie. Pokazali, jak silna jest piąta kolumna, która tam działała. Krym został zajęty bez żadnego oporu. Pierwsze strzały padły dopiero w okolicach Doniecka.

Czy to nie był sygnał dla NATO i dla nas samych, że trzeba zmienić podejście do Rosji?

Powinien być, ale proszę zwrócić uwagę, że cały czas Ukraina też nie była do końca jednoznaczna. W czasach, gdy jeszcze zajmowałem się polityką, czyli do 2014 roku, w każdym badaniu opinii publicznej wychodziło, że Ukraińcy chcą dołączyć do Unii Europejskiej, ale do NATO nie. Cały czas obserwowana była korupcja w Ukrainie. Za prezydenta Petra Poroszenki, którego elekcja była owocem drugiego Majdanu, też zdarzały się skandale korupcyjne.

Na dodatek w Ameryce mieliśmy prezydenta Donalda Trumpa. Trudno, żeby wyskakiwać przed szereg i planować na cztery kroki do przodu ewentualną zmianę podejścia do Rosji i Ukrainy. I zostaliśmy wszyscy tą wojną zaskoczeni.

Ciekawi mnie, czy za pana czasów podejmowaliście z Ukraińcami tzw. trudne tematy, czyli kwestię rzezi wołyńskiej?

Oczywiście. Może to panią zaskoczyć, ale razem z Wiktorem Medwedczukiem, tym samym, który później został wymieniony przez Ukrainę na kilkunastu obrońców Azowstalu, pozostających w niewoli rosyjskiej, organizowaliśmy obchody 60. rocznicy zbrodni wołyńskiej.

Odbyło się spotkanie dwóch prezydentów z pełną relacją o zbrodni w miejscowości Pawliwka. A przez rok przed tymi obchodami ukazały się w lokalnych gazetach na terytorium zachodniej Ukrainy prawie 2 tys. artykułów o zbrodni wołyńskiej. Mówiłem Medwedczukowi, że jeżeli ludzie nie zrozumieją, co się wydarzyło 60 lat wcześniej, to będą cały czas uważali, iż nasze pretensje są księżycowe, bo żadnych zbrodni nie było. A przecież zostały popełnione i trzeba o tym mówić.

Czytaj więcej

Jacek Janiszewski: Leppera rozegrano w dużej polityce. Oby Michał Kołodziejczak nie skończył podobnie

To było za prezydenta Leonida Kuczmy, a jak było za Wiktora Juszczenki?

Też o to dbaliśmy. Przez kilka lat, wspólnie z Andrzejem Przewoźnikiem, miesiąc w miesiąc lataliśmy do Lwowa w tej sprawie. Była walka o napis pamiątkowy, pomnik piechura i lotnika, o katakumby. W końcu Aleksander Kwaśniewski z Wiktorem Juszczenką otworzyli Cmentarz Orląt Lwowskich i to też był piękny gest.

Ale to Juszczenko jako pierwszy wziął na sztandary bohaterów UPA.

No wziął. Nadał ordery, tytuły bohaterów itd. Tak to jest. Jak się nie ma lepszych bohaterów, to się czci, co się ma.

A czy podejmowaliście rozmowy o ekshumacji szczątków ofiar rzezi wołyńskiej?

Oczywiście. Andrzej Przewoźnik uczestniczył w każdej mojej podróży do Kijowa i zawsze o tym mówił. Rzecz w tym, że Ukraińcy nie rozumieli, po co my to chcemy robić. Skoro człowiek zginął, nie ma go, to nie ma problemu. Tu się zderzyła kultura sowiecka z kulturą zachodnią. Oczywiście były też miejsca, w których lokalne władze bardzo się broniły przed jakimkolwiek nawiązaniem do tego tematu, ale tak jest do dzisiaj. Uszanujmy to, co Ukraina robi dla świata, utrzymajmy dobre kontakty w tym najtrudniejszym dla nich momencie. Przyjdzie jeszcze moment na to, żebyśmy i o ekshumacjach rozmawiali, i pomniki stawiali.

Plus Minus: Czy zna pan wielu generałów?

Kiedyś znałem ich sporo. Teraz znaczna część z nich przeszła w stan spoczynku. Ale ponieważ generałem się jest przez całe życie, zatem odpowiedź brzmi: tak.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi