W Afryce pucz goni pucz. Junty opanowały Niger, Burkina Faso, Mali, Gwineę…

Odkąd Afryka uwolniła się od kolonializmu, pucz był rutynową formą zmiany władzy na kontynencie. Kilka lat temu mogło się wydawać, że ta epoka zmierza ku końcowi. Dziś już wiemy, że było to błędne wrażenie.

Publikacja: 27.10.2023 17:00

Zwolennicy wojskowego zamachu stanu w Nigrze protestują m.in. przeciwko francuskim wpływom w tym kra

Zwolennicy wojskowego zamachu stanu w Nigrze protestują m.in. przeciwko francuskim wpływom w tym kraju; Niamey, 3 sierpnia 2023 r. Na transparencie portrety przywódców junt, od lewej: Abdourahamane Tchiani (Niger), Ibrahim Traore (Burkina Faso), Assimi Goita (Mali), Mamady Doumbouya (Gwinea)

Foto: AFP

Ludzie tu nie widzą dywidendy z demokracji. To kluczowy powód, dla którego puczyści cieszą się w Afryce tak wielkim poparciem – tak politolog i wykładowca University of Cape Coast w Ghanie Jonathan Asante-Otchere podsumowywał nastroje na kontynencie.

A jeśli ktoś potrzebowałby bardziej naukowych dowodów na poparcie tej tezy, wystarczy zajrzeć do prowadzonych od kilkunastu lat panafrykańskich badań opinii publicznej. W sondażu Afrobarometer z września ubiegłego roku w 34 państwach kontynentu olbrzymia większość respondentów uznała wprawdzie, że regularne, uczciwie prowadzone i otwarte wybory byłyby zapewne najlepszym gwarantem ich interesów, lecz zaledwie 44 proc. zgodziło się ze stwierdzeniem, że wola wyborców wyrażona przy urnach może doprowadzić do odsunięcia od władzy reżimu, którego by oni nie chcieli.

Na przestrzeni ostatnich 15 lat grupa takich optymistów skurczyła się w Afryce o 6 pkt proc., a proces ten dotknął 26 z 30 państw badanych regularnie w latach 2011–2021, również tych, w których doszło w ostatnich latach do wojskowych zamachów stanu. Ale trend widać również w państwach, które wydawały się dotychczas być bastionem demokracji – jak w Republice Południowej Afryki, gdzie poziom zaufania do systemu demokratycznego i jego procedur spadł o zastraszające 20 pkt proc.

Dla społeczeństw aż 28 krajów powrót rządów mundurowych jest potencjalnie pozytywnym rozwojem sytuacji. Można założyć, że wyniki badań sondażowych nie były tajemnicą dla wojskowych w Gabonie, Nigrze, Burkina Faso, Mali, Gwinei, Czadzie czy Sudanie – czyli wszędzie tam, gdzie w ciągu ostatnich trzech lat armia sięgnęła po władzę. No cóż, wiadomo: sprawdzone rozwiązania są najlepsze.

Czytaj więcej

Łazik na Księżycu, rakietą dookoła Słońca. Indie zwęszyły biznes w kosmosie

Wraca stare

Uzyskawszy wsparcie ze strony wojska, a być może również z zagranicy, musisz rozpoznać ośrodki władzy. W czyich rękach ona tak naprawdę spoczywa? Kogo należy aresztować? Kto w strukturach policji i sił bezpieczeństwa powinien zostać zneutralizowany w pierwszej kolejności? Kontrolę trzeba przejąć tak szybko, jak to tylko możliwe, a planowanie działań powinno się odbywać w jak najmniejszym gronie i w ścisłej tajemnicy” – opisuje Mikal Hem, norweski dziennikarz i komentator w swojej książce „Jak zostać dyktatorem? Podręcznik dla nowicjuszy”.

„Podczas przewrotu niezwykle ważne jest błyskawiczne przechwycenie kontroli nad radiem i telewizją. Do tradycji należy wygłoszenie transmitowanej przez media przemowy na temat zmiany reżimu, i to zaraz po przejęciu władzy. Nigdy nie określaj jej mianem zamachu stanu. Mów raczej o rewolucji, walce o prawa człowieka lub konieczności zaprowadzenia porządku po kryzysie konstytucyjnym. Ponadto jako uzasadnienie wymiany ekipy rządzącej należy przytoczyć przynajmniej jedną z poniższych okoliczności. Ogłoś, że zmusiła cię do tego konieczność: walki z korupcją i nepotyzmem / ochrony konstytucji / usunięcia tyrana / wprowadzenia rządów ludu” – dorzuca.

Jakkolwiek „Podręcznik” jest prześmiewczym – i w rzeczy samej raczej rozrywkowym – zbiorem anegdot o dyktatorach z całego świata, to Hem uchwycił w nim niektóre uniwersalne elementy know-how puczystów, które oglądaliśmy w ostatnich latach w Afryce.

Bo też mowa o kontynencie, który jest praktycznie jednym wielkim laboratorium zamachów stanu. „O ile w latach 60. coup d'etat gwałtownie stał się najbardziej widoczną i powtarzalną charakterystyczną cechą afrykańskiego doświadczenia politycznego, o tyle pod koniec lat 70. quasi-permanentne rządy wojskowych stały się normą” – pisał, w znacznie już poważniejszym tonie, w wielokrotnie wznawianej i uzupełnianej monografii „Coups And Army Rule In Africa” Samuel Decalo, południowoafrykański historyk i politolog.

Jak przypomina, gdyby pominąć zamachy stanu w arabskich krajach Afryki Północnej, pierwszy wojskowy pucz Czarnej Afryki miał miejsce w Togo, 13 stycznia 1963 r. „Żołnierze, którzy właśnie doczekali demobilizacji francuskiej armii kolonialnej i stojący w obliczu bezrobocia, związanego z odmową przyjęcia ich do armii Togo, poszli na zbrojną konfrontację z reżimem prezydenta Sylvanusa Olympio, co ostatecznie doprowadziło do zamordowania go” – odnotowuje Decalo.

Wojskowi wynieśli wówczas do władzy cywilów, którzy znieśli zakaz służby dla weteranów francuskich jednostek, potroili budżet i wielkość armii oraz awansowali podoficerów do rang oficerskich. W powiększonej armii w ciągu kilku lat zamachowcy zostali majorami, pułkownikami, generałami. A w 1967 r. odsunęli od władzy własnych nominatów.

O ile ich atak na Olympio wywołał wśród afrykańskich przywódców burzliwą dyskusję o tym, jak utrzymać mundury z dala od polityki, o tyle pucz z 1967 r. właściwie pominięto wzruszeniem ramion. „W okresie pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami cywilne rządy padały jak domki z kart, produkując junty, które nie miały żadnego zamiaru oddawać władzy cywilom” – zauważa Decalo. „Do 1975 r. 20 z 41 ówczesnych państw kontynentu było rządzonych przez wojskowych lub wojskowo-cywilne reżimy. Dekadę później armia przejęła władzę w Maseru (Lesotho – red.) w ramach 61. przewrotu wojskowego w historii Afryki. Statystycznie rzecz ujmując, pucze i junty stały się najbardziej rozpowszechnioną formą rządów na kontynencie. Ponad połowa jego terytorium i – biorąc pod uwagę niestabilność Nigerii – 65 proc. jego populacji było zarządzane przez reżimy wojskowe. Zamachy stanu stały się ekwiwalentem wyborów. Wyjąwszy Mauritius w 1982 roku, żadni rządzący nie zostali odsunięci od władzy w drodze wyborów” – wylicza historyk.

Na świecie taka forma transmisji władzy zdawała się stopniowo wychodzić z mody. Jak skrupulatnie policzyli swego czasu badacze z University of Kentucky Jonathan Powell i Clayton Thyne, w ciągu 40 lat (1960–2000) średnia liczba prób dokonania przewrotu wojskowego sięgała 40 rocznie. W pierwszej dekadzie obecnego stulecia średnia spadła do 22, a w drugiej dekadzie – do 17. W bieżącej dekadzie wynosi 14.

Ale ta tendencja w sporej mierze omija Afrykę: z danych, które opublikował kilka tygodni temu szacowny brytyjski „The Economist”, wynika co prawda, że po burzliwych latach 90. – gdy najwyraźniej stare, podtrzymywane przez zimnowojenną globalną konfrontację reżimy zaczęły się walić pod naporem nowych sił – nastał okres pewnej stabilizacji. Ale po 2006 r., kiedy nie odnotowano ani jednej próby wojskowego przewrotu na Czarnym Lądzie (takie lata przytrafiły się Afryce jeszcze w 2016 i 2018 r.), trend zaczął się odwracać. Od 2019 r. na kontynencie doszło do dziesięciu udanych przewrotów i sześciu innych prób, które spaliły na panewce.

Ogółem – według Powella i Thyne’a – na 486 mniej lub bardziej udanych prób wojskowego zamachu stanu po 1950 r. aż 214 przypada na Afrykę (z tego 106 skończyło się zmianą reżimu). Tylko dziewięć państw afrykańskich nigdy nie doświadczyło rządów junty.

Próżnia władzy

Coś dziwnego dzieje się w całej Afryce i musimy wreszcie pochylić się nad przyczynami tego, że po kilku bardzo spokojnych latach nadeszły te burzliwe. Wszystkie ostatnie zamachy stanu wydają się mieć rozmaite przyczyny, ale trend jest widoczny – tak w zeszłym tygodniu podsumowywał sytuację w regionie prezydent Sierra Leone Julius Maada Bio.

Wie, co mówi: w latach 90. i później, jako brygadier krajowej armii, uczestniczył w kilku próbach puczu. Aż do skutku, bo w 1996 r. na niemal trzy miesiące został przywódcą kraju, choć wykorzystał ten czas nietypowo: na zorganizowanie demokratycznych wyborów i przekazanie władzy cywilom. Prezydentem został ponownie w 2018 r., już w drodze wyborów, a w czerwcu tego roku uzyskał reelekcję (choć opozycja dowodzi, że niezbyt czystymi metodami).

Wysłannik stacji Al-Dżazira posunął się w wywiadzie do bezczelnego pytania: czy są dobre zamachy stanu? – Najkrócej mówiąc: tak – odparł z wahaniem interlokutor, wiedząc, że chodzi o jego osobistą historię. – Świat był w stanie chaosu, mieliśmy reżim, który przez 40 lat odmawiał jakiejkolwiek formy demokracji. Każda próba pójścia w tę stronę zawiodła. Korupcja występowała na masową skalę. Prześladowania przerodziły się w wojnę domową. Ludzie uciekali do buszu, a nas, żołnierzy, wysłano na wojnę. Rząd korzystał z tej wojny naszym kosztem, kosztem naszego życia. Uznaliśmy, że czas go usunąć i dać krajowi demokrację. I tak właśnie zrobiliśmy – uciął Julius Maada Bio.

Czy prezydent Sierra Leone – oraz grupa podobnych mu przywódców w Afryce – będzie czempionem demokracji w regionie, to już przesądzi zapewne historia i jego przyszłe poczynania. Natomiast dziś wojskowych oraz ich sympatyków popycha do działania raczej chybotliwość i podatność systemu demokratycznego na manipulacje.

– Mamy w Afryce do czynienia z kryzysem legitymacji: założeniem, że wybory są gwarancją, iż przekazanie komuś władzy okaże się błędem. Do tej grupy można by zaliczyć Gabon (pucz w sierpniu 2023 r. – red.) i Gwineę (pucz we wrześniu 2021 r.). Tam całe pokolenie obecnych liderów nie jest uznawane za wiarygodne i podobnie traktuje się procedury wyborcze – tłumaczył w podkaście dziennika „Financial Times” Comfort Ero, szef think tanku International Crisis Group.

– Do drugiej grupy zaliczyłbym Burkina Faso (styczeń 2022 r.) i Mali (sierpień 2020 r.): tam mieliśmy do czynienia z próbą rozprawy z dżihadystami. Porażka tych kampanii wywołała frustrację zarówno wśród wojskowych, których często obwinia się o to niepowodzenie, jak i cywilów, którzy znaleźli się w krzyżowym ogniu – kontynuował Ero. – A odpowiedzią rządu było utworzenie ochotniczych jednostek obrony tam, gdzie uznawano, że armia sobie nie radzi – dorzucał.

Tu można by też dorzucić sytuację, w której te nieformalne siły stają się paralelną armią, przekonaną o tym, że w gruncie rzeczy ma znaczenie większe, niż wynika to z jej oficjalnej pozycji – i tu zapewne można by przytoczyć przykład Sudanu (pierwszy przewrót w październiku 2021 r., a potem zbrojna konfrontacja z siłami paramilitarnymi).

Szef ICG uzupełniał tę krótką listę iskier na afrykańskich beczkach prochu zwyczajowymi przyczynami niezadowolenia: nadużyciami władzy w życiu politycznym i społecznym, korupcją, fatalnym administrowaniem zasobami i gospodarką. Gdzieś w tle tych ostatnich problemów są skutki pandemii Covid-19, która boleśnie odbiła się na afrykańskich przedsiębiorcach i społeczeństwach. Swoje zrobiły też wysokie ceny żywności czy energii – efekt wybuchu wojny w Ukrainie.

Wspomniany już Jonathan Powell w rozmowie z Głosem Ameryki podkreślał czynnik biedy. PKB Sudanu w 2022 r. wyniosło zaledwie 52 mld dol., sześć pozostałych krajów, które doświadczyły zamachów stanu od 2019 r., dorobiło się w ubiegłym roku średnio po ok. 20 mld dol. PKB. Dla porównania, USA mają PKB wartości 25 bln dol.

W przypadku Nigru (lipiec 2023 r.) Ero wskazuje dodatkowo na próbę reformowania sektora bezpieczeństwa – a zatem wchodzenie na poletko także wojskowych – bez próby konsultowania z nimi planowanych zmian. – To ten przypadek, w którym szliśmy razem, wzmocniliśmy twoją straż prezydencką, a ty chcesz nas wysłać na emeryturę – kwitował. – W najszerszym ujęciu to kwestia elity, starej gwardii, która już niekoniecznie reprezentuje zwykłych obywateli. Wielu z jej przedstawicieli ma bliższe relacje z zachodnim lub innym kapitałem niż z własnymi krajanami. Myślę, że najbardziej frustruje to młodzież z miast. Ona niekoniecznie opowiada się za mundurem, ale na pewno nie jest jej po drodze z reżimem, który okopał się w centrum miast – uzupełniał Ero.

Ale w przypadku Nigru wchodzi w grę jeszcze czynnik etniczny. – Prezydent Mohamed Bazoum wywodzi się z nigerskiej mniejszości arabskiej. Od lat przyklejano mu łatkę cudzoziemca. Jego pochodzenie nie podobało się zwłaszcza armii, w której służą przede wszystkim przedstawiciele największych grup etnicznych w kraju – wskazywał afrykanista z University of Leeds Olayinka Ajala. Ten niezbyt eksponowany czynnik etnicznej nierównowagi w układzie władzy może odgrywać niemałe znaczenie gdzieś w tle oficjalnych powodów interwencji.

A te są mniej więcej zbieżne z wymienianymi wyżej przez ekspertów czynnikami, które zbiorczo moglibyśmy określić jako „próżnię władzy”. W Mali w 2020 r. junta usunęła prezydenta Ibrahima Boubacara Keitę po burzliwych antyrządowych protestach przeciw biedzie, korupcji, fałszowaniu wyborów i brakowi bezpieczeństwa. W Czadzie prezydent Idriss Déby zginął w dosyć przypadkowym ostrzale wizytowanej jednostki wojskowej przez rebeliantów, ale gdy zabrakło tego weterana, armia postanowiła nie dopuścić, by w trudnych czasach cywile zaczęli sobie wyrywać władzę. W Gwinei dowódca sił specjalnych obalił prezydenta Alphę Condé, uzasadniając to zabiegami polityka o trzecią kadencję na stanowisku, m.in. zmienianiem konstytucji. W Gabonie prezydent Ali Bongo zdążył już się ogłosić zwycięzcą wyborów, w których rzekomo rodacy wybrali go na trzecią kadencję. Sudańska armia uznała współdzielenie władzy z cywilami do jesieni 2021 r. za bezcelowe i wpędzające kraj w chaos. W Burkina Faso prezydent Roch Kaboré został obarczony odpowiedzialnością za nieudaną kampanię przeciw dżihadystom, ale puczyści przetrwali u władzy tylko osiem miesięcy, zanim obaliła ich inna frakcja w armii. W Nigrze wojskowi najwyraźniej uznali całokształt polityki Bazouma za wpędzanie państwa na manowce.

Najprościej byłoby jednak stwierdzić, że mundurowi obalają, bo mogą – sąsiednie państwa raczej nie reagują, członkowie afrykańskiej grupy ECOWAS tylko juncie z Nigru zagrozili interwencją militarną. A i tu wspomniany wyżej prezydent Sierra Leone Julius Maada Bio zastrzegł właśnie, że dla takiej operacji zielone światło musiałaby zapalić Rada Bezpieczeństwa ONZ, a zresztą junta z Niamey zaczyna przejawiać chęć do podjęcia dialogu, więc raczej obejdzie się bez drastycznych decyzji.

Stany Zjednoczone dopiero w ostatnich dniach zareagowały oficjalnie na przewroty w Nigrze i Gabonie – oficjalnie uznały rządzące tam junty za niedemokratyczne i w związku z tym zapowiedziały ograniczenie przyznanej tym krajom pomocy. A globalni adwersarze Zachodu wręcz puczystom kibicują.

Czytaj więcej

Serbia odwraca się od prezydenta. Czy Aleksandar Vučić w końcu się doigra?

Francuski odwrót

Dwie trzecie puczów, do jakich doszło w Afryce od 2000 r., miało miejsce w krajach frankofońskich – zauważył kąśliwie „The Economist” po przewrocie w Gabonie. To prawda, ale niepełna: generalnie, począwszy od lat 60., dawne kolonie Francji przodowały w rankingu rekordzistów tej mało chlubnej kategorii. Ostatnie dwie dekady niewiele tu zmieniają.

Przyczyn tego stanu rzeczy można się doszukiwać w specyfice procesu dekolonizacji francuskich włości na Czarnym Lądzie. „W 1960 r. Francja zgodziła się na niepodległość 14 państw afrykańskich, ale świeżo zdobyta suwerenność była w wielu przypadkach tylko kontynuacją kolonializmu” – podsumowywał przed laty niemiecki tygodni „Die Zeit”. Jak bolesna dla kraju z imperialnymi ambicjami była to decyzja, może tylko świadczyć wypowiedź późniejszego prezydenta François Mitterranda. „Od Flandrii po Kongo jest tylko jedno prawo, tylko jeden naród. Negocjować można jedynie poprzez wojnę” – rzucił w 1954 r., ledwie kilka lat przed pierwszymi deklaracjami niepodległości krajów frankofońskich.

Uniezależnianie się afrykańskich kolonii od metropolii miało raczej formę rozciągania smyczy niż uwolnienia „poddanych”. Niepodległość ogłaszano w ramach Communauté, francuskiej wariacji Commonwealthu, która ustanawiała między nowo powstałymi krajami uprzywilejowane stosunki we wszystkich kluczowych obszarach: prawie, bezpieczeństwie, gospodarce, kulturze. Paryż popierał tych przywódców, którzy gwarantowali zachowanie tych wyjątkowych relacji.

Nie było wielką tajemnicą, że przy kolejnych gabinetach francuskich przywódców przemykali doradcy tacy jak Jacques Foccart – legendarny afrykanista, który doradzał prezydentom – od de Gaulle’a po Mitterranda – i często osobiście podejmował kluczowe decyzje dotyczące biegu spraw w dawnych koloniach. Tak wybrał choćby Alberta-Bernarda Bonga na prezydenta Gabonu: wiedząc zawczasu o śmiertelnej chorobie pierwszego prezydenta kraju, namaścił go na wiceprezydenta, a w 1967 r. zapewnił mu elekcję na to stanowisko. Klan Bongo utracił zdobytą wówczas władzę dopiero kilka tygodni temu.

Polityka takich krajów jak Niger, Mali czy Czad również odbywała się pod dyktando Paryża, tamtejsi dyktatorzy mogli spokojnie bawić się na Lazurowym Wybrzeżu, zblatowane z nimi francuskie koncerny zarabiały kokosy, choćby na ropie z Gabonu czy uranie z Nigru. A w razie niepokojów zaprzyjaźnione reżimy mogły liczyć na interwencyjny wypad Legii Cudzoziemskiej albo którejś z francuskich jednostek specjalnych.

W sumie trudno się zatem dziwić, że w większości z tych państw francuski patronat zaczął kojarzyć się jak najgorzej. O pierwszych pęknięciach mówiono otwarcie już w latach 90., na fali zamieszek na przedmieściach Paryża i innych metropolii. W 1997 r. zmarł Foccart. Kilka lat później Francuzi podróżujący po Commonauté narzekali, że w zasadzie już tylko w Senegalu przyjmuje się ich z sympatią. Atmosfera popsuła się na tyle, że przypadająca w 2010 r. 50. rocznica niepodległości dawnych kolonii została praktycznie skwitowana milczeniem, a ówczesnemu prezydentowi Nicolasowi Sarkozy’emu odradzono pomysł, by ogłosić Rok Afryki.

Nieudane kampanie przeciw dżihadystom w Burkina Faso i Mali odbywały się pod okiem francuskich wojskowych. W Nigrze zwolennicy junty tuż po puczu szturmowali tamtejszą ambasadę Francji, żądając m.in. wyrzucenia z kraju francuskiego kontyngentu. W przypadku administracji prezydenta Emmanuela Macrona trudno byłoby wskazać jakąś popularną inicjatywę polityczną czy dyplomatyczną adresowaną do partnerów w Afryce.

– Owszem, można tu w pewnej mierze mówić o początku końca wpływów Francji w Afryce – przyznaje Comfort Ero. – Jednak nie powinniśmy przypisywać tego wszystkiego, co się obecnie dzieje, tylko krajom frankofońskim. Jest coś niepokojącego w militaryzacji kontynentu w ciągu ostatnich ośmiu lat, a Francja odgrywała tu pewną rolę, nadając ton polityce UE w tym zakresie i dążąc do zorganizowania misji ONZ. Ale warto też pamiętać, że gdyby nie jej interwencja w Czadzie w 2013 r., kolumna dżihadystów dotarłaby do Bamako – wskazuje. Przy czym stosunkowo udane operacje antyterrorystyczne Francuzów nie były uzupełniane dyplomatycznymi, politycznymi i gospodarczymi działaniami na rzecz krajów regionu.

Wejście Wagnera

Można zatem uznać, że obok próżni władzy pojawiła się próżnia wartości suflowanych przez zewnętrznych partnerów – przynajmniej tych z Zachodu, bo inne kraje aspirujące do roli globalnego mocarstwa od dawna budują już w Afryce swoje sfery wpływów, tyle że nie w sferze wartości, ale raczej politycznej i gospodarczej zależności. Dotyczy to już od kilku dekad zarówno tradycyjnie obecnych w Afryce Hindusów, jak i Chińczyków, a ostatnio – ponownie – Rosjan czy nawet Turków.

Wszystkie spośród wymienionych globalnych czy regionalnych mocarstw oferują afrykańskim partnerom przyjazne milczenie, gdy chodzi o naruszanie praw człowieka, reguł demokracji, rządów prawa i innych zachodnich fanaberii. Zapewniając ten komfort, chętnie korzystają z możliwości robienia interesów, wydobycia surowców czy zagwarantowania sobie potencjalnego poparcia dyplomatycznego na forum międzynarodowym.

O skuteczności tych zabiegów można się było naocznie przekonać, oglądając wyniki głosowań w ONZ w sprawie potępienia rosyjskiej agresji na Ukrainę – olbrzymia większość krajów Czarnego Lądu albo powstrzymała się od głosu, albo wręcz wyraźnie wsparła w tej sprawie Kreml. W wystąpieniach na krajowym forach czy w mediach liderzy rozpływali się zaś w zachwytach nad partnerami z Moskwy.

W przypadku ostatnich zamachów stanu można też zapewne mówić o dyskretnym – choć raczej pośrednim – wpływie „doradców” z Grupy Wagnera. Powiązana do niedawna z Kremlem formacja pojawiła się w Afryce po 2014 r. i w ciągu kolejnych ośmiu lat przerzuciła tam w sumie ok. 5 tys. swoich członków. Na ich trop można się natknąć w Libii, Gwinei Równikowej, Republice Środkowoafrykańskiej, Mozambiku, na Madagaskarze oraz w pokaźnej grupie państw, gdzie wojskowi sięgnęli ostatnio po władzę: Mali, Czadzie, Burkina Faso, Sudanie czy Nigrze.

Czytaj więcej

Sudan. Kraina dwóch armii płonie

Nawet jeżeli po śmierci twórców i dowódców Grupy Wagnera formacja ta ostatecznie się rozpadnie, to Kremlowi zostanie tu jeszcze kilka asów w rękawie. Przyjmuje się, że jednym z nich może być sławetna „agencja internetowych trolli”, Internet Research Agency, znana z prób ingerowania w procesy wyborcze w demokratycznych państwach Zachodu. Agencja ma być aktywna również na Czarnym Lądzie, jak łatwo się domyślić, suflując mieszkańcom kontynentu antyzachodnie narracje. A do tego można dorzucić postacie, takie jak Kémi Séba – urodzony w Strasburgu syn imigrantów z Beninu, który uzyskał w Afryce wielką popularność dzięki wykładom i audycjom popularyzującym idee panafrykańskie oraz „demaskującym” niecne neokolonialne knowania Francuzów wobec regionu frankofońskiego. Séba od pewnego czasu żyje w Moskwie i tam przygotowuje swoje występy, które skądinąd doprowadziły już do niejednej burzliwej demonstracji w dawnych koloniach.

Wiele zależy dziś zatem od tego, jaka – i czy w ogóle – będzie odpowiedź Zachodu na ostatnie wydarzenia. W poprzednich dekadach w większej mierze pozostawiano bezpośrednią reakcję takim instytucjom jak Unia Afrykańska czy wspomniana w kontekście Nigru ECOWAS. Dziś jednak te organizacje są stosunkowo słabe, co więcej – bardziej zdecydowana odpowiedź na wojskowe przewroty może nie przysporzyć im sympatyków na kontynencie. Z kolei bezpośrednie zachodnie interwencje w obronie demokratycznych – albo przynajmniej zaprzyjaźnionych – przywódców Afryki też już raczej nie wchodzą w grę. Jednak pozostawienie tego obszaru na pastwę Moskwy i Pekinu prędzej czy później obróci się przeciw Zachodowi, o samych Afrykanach nie wspominając.

Ludzie tu nie widzą dywidendy z demokracji. To kluczowy powód, dla którego puczyści cieszą się w Afryce tak wielkim poparciem – tak politolog i wykładowca University of Cape Coast w Ghanie Jonathan Asante-Otchere podsumowywał nastroje na kontynencie.

A jeśli ktoś potrzebowałby bardziej naukowych dowodów na poparcie tej tezy, wystarczy zajrzeć do prowadzonych od kilkunastu lat panafrykańskich badań opinii publicznej. W sondażu Afrobarometer z września ubiegłego roku w 34 państwach kontynentu olbrzymia większość respondentów uznała wprawdzie, że regularne, uczciwie prowadzone i otwarte wybory byłyby zapewne najlepszym gwarantem ich interesów, lecz zaledwie 44 proc. zgodziło się ze stwierdzeniem, że wola wyborców wyrażona przy urnach może doprowadzić do odsunięcia od władzy reżimu, którego by oni nie chcieli.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi