Uniezależnianie się afrykańskich kolonii od metropolii miało raczej formę rozciągania smyczy niż uwolnienia „poddanych”. Niepodległość ogłaszano w ramach Communauté, francuskiej wariacji Commonwealthu, która ustanawiała między nowo powstałymi krajami uprzywilejowane stosunki we wszystkich kluczowych obszarach: prawie, bezpieczeństwie, gospodarce, kulturze. Paryż popierał tych przywódców, którzy gwarantowali zachowanie tych wyjątkowych relacji.
Nie było wielką tajemnicą, że przy kolejnych gabinetach francuskich przywódców przemykali doradcy tacy jak Jacques Foccart – legendarny afrykanista, który doradzał prezydentom – od de Gaulle’a po Mitterranda – i często osobiście podejmował kluczowe decyzje dotyczące biegu spraw w dawnych koloniach. Tak wybrał choćby Alberta-Bernarda Bonga na prezydenta Gabonu: wiedząc zawczasu o śmiertelnej chorobie pierwszego prezydenta kraju, namaścił go na wiceprezydenta, a w 1967 r. zapewnił mu elekcję na to stanowisko. Klan Bongo utracił zdobytą wówczas władzę dopiero kilka tygodni temu.
Polityka takich krajów jak Niger, Mali czy Czad również odbywała się pod dyktando Paryża, tamtejsi dyktatorzy mogli spokojnie bawić się na Lazurowym Wybrzeżu, zblatowane z nimi francuskie koncerny zarabiały kokosy, choćby na ropie z Gabonu czy uranie z Nigru. A w razie niepokojów zaprzyjaźnione reżimy mogły liczyć na interwencyjny wypad Legii Cudzoziemskiej albo którejś z francuskich jednostek specjalnych.
W sumie trudno się zatem dziwić, że w większości z tych państw francuski patronat zaczął kojarzyć się jak najgorzej. O pierwszych pęknięciach mówiono otwarcie już w latach 90., na fali zamieszek na przedmieściach Paryża i innych metropolii. W 1997 r. zmarł Foccart. Kilka lat później Francuzi podróżujący po Commonauté narzekali, że w zasadzie już tylko w Senegalu przyjmuje się ich z sympatią. Atmosfera popsuła się na tyle, że przypadająca w 2010 r. 50. rocznica niepodległości dawnych kolonii została praktycznie skwitowana milczeniem, a ówczesnemu prezydentowi Nicolasowi Sarkozy’emu odradzono pomysł, by ogłosić Rok Afryki.
Nieudane kampanie przeciw dżihadystom w Burkina Faso i Mali odbywały się pod okiem francuskich wojskowych. W Nigrze zwolennicy junty tuż po puczu szturmowali tamtejszą ambasadę Francji, żądając m.in. wyrzucenia z kraju francuskiego kontyngentu. W przypadku administracji prezydenta Emmanuela Macrona trudno byłoby wskazać jakąś popularną inicjatywę polityczną czy dyplomatyczną adresowaną do partnerów w Afryce.
– Owszem, można tu w pewnej mierze mówić o początku końca wpływów Francji w Afryce – przyznaje Comfort Ero. – Jednak nie powinniśmy przypisywać tego wszystkiego, co się obecnie dzieje, tylko krajom frankofońskim. Jest coś niepokojącego w militaryzacji kontynentu w ciągu ostatnich ośmiu lat, a Francja odgrywała tu pewną rolę, nadając ton polityce UE w tym zakresie i dążąc do zorganizowania misji ONZ. Ale warto też pamiętać, że gdyby nie jej interwencja w Czadzie w 2013 r., kolumna dżihadystów dotarłaby do Bamako – wskazuje. Przy czym stosunkowo udane operacje antyterrorystyczne Francuzów nie były uzupełniane dyplomatycznymi, politycznymi i gospodarczymi działaniami na rzecz krajów regionu.
Wejście Wagnera
Można zatem uznać, że obok próżni władzy pojawiła się próżnia wartości suflowanych przez zewnętrznych partnerów – przynajmniej tych z Zachodu, bo inne kraje aspirujące do roli globalnego mocarstwa od dawna budują już w Afryce swoje sfery wpływów, tyle że nie w sferze wartości, ale raczej politycznej i gospodarczej zależności. Dotyczy to już od kilku dekad zarówno tradycyjnie obecnych w Afryce Hindusów, jak i Chińczyków, a ostatnio – ponownie – Rosjan czy nawet Turków.
Wszystkie spośród wymienionych globalnych czy regionalnych mocarstw oferują afrykańskim partnerom przyjazne milczenie, gdy chodzi o naruszanie praw człowieka, reguł demokracji, rządów prawa i innych zachodnich fanaberii. Zapewniając ten komfort, chętnie korzystają z możliwości robienia interesów, wydobycia surowców czy zagwarantowania sobie potencjalnego poparcia dyplomatycznego na forum międzynarodowym.
O skuteczności tych zabiegów można się było naocznie przekonać, oglądając wyniki głosowań w ONZ w sprawie potępienia rosyjskiej agresji na Ukrainę – olbrzymia większość krajów Czarnego Lądu albo powstrzymała się od głosu, albo wręcz wyraźnie wsparła w tej sprawie Kreml. W wystąpieniach na krajowym forach czy w mediach liderzy rozpływali się zaś w zachwytach nad partnerami z Moskwy.
W przypadku ostatnich zamachów stanu można też zapewne mówić o dyskretnym – choć raczej pośrednim – wpływie „doradców” z Grupy Wagnera. Powiązana do niedawna z Kremlem formacja pojawiła się w Afryce po 2014 r. i w ciągu kolejnych ośmiu lat przerzuciła tam w sumie ok. 5 tys. swoich członków. Na ich trop można się natknąć w Libii, Gwinei Równikowej, Republice Środkowoafrykańskiej, Mozambiku, na Madagaskarze oraz w pokaźnej grupie państw, gdzie wojskowi sięgnęli ostatnio po władzę: Mali, Czadzie, Burkina Faso, Sudanie czy Nigrze.
Sudan. Kraina dwóch armii płonie
Jedna z interpretacji nazwy Chartum to „miejsce, w którym spotykają się dwie rzeki”. Dziś w przeszło pięciomilionowej metropolii zderzają się dwie armie, a miasto doświadcza największej fali przemocy w swoich najnowszych dziejach.
Nawet jeżeli po śmierci twórców i dowódców Grupy Wagnera formacja ta ostatecznie się rozpadnie, to Kremlowi zostanie tu jeszcze kilka asów w rękawie. Przyjmuje się, że jednym z nich może być sławetna „agencja internetowych trolli”, Internet Research Agency, znana z prób ingerowania w procesy wyborcze w demokratycznych państwach Zachodu. Agencja ma być aktywna również na Czarnym Lądzie, jak łatwo się domyślić, suflując mieszkańcom kontynentu antyzachodnie narracje. A do tego można dorzucić postacie, takie jak Kémi Séba – urodzony w Strasburgu syn imigrantów z Beninu, który uzyskał w Afryce wielką popularność dzięki wykładom i audycjom popularyzującym idee panafrykańskie oraz „demaskującym” niecne neokolonialne knowania Francuzów wobec regionu frankofońskiego. Séba od pewnego czasu żyje w Moskwie i tam przygotowuje swoje występy, które skądinąd doprowadziły już do niejednej burzliwej demonstracji w dawnych koloniach.
Wiele zależy dziś zatem od tego, jaka – i czy w ogóle – będzie odpowiedź Zachodu na ostatnie wydarzenia. W poprzednich dekadach w większej mierze pozostawiano bezpośrednią reakcję takim instytucjom jak Unia Afrykańska czy wspomniana w kontekście Nigru ECOWAS. Dziś jednak te organizacje są stosunkowo słabe, co więcej – bardziej zdecydowana odpowiedź na wojskowe przewroty może nie przysporzyć im sympatyków na kontynencie. Z kolei bezpośrednie zachodnie interwencje w obronie demokratycznych – albo przynajmniej zaprzyjaźnionych – przywódców Afryki też już raczej nie wchodzą w grę. Jednak pozostawienie tego obszaru na pastwę Moskwy i Pekinu prędzej czy później obróci się przeciw Zachodowi, o samych Afrykanach nie wspominając.