Chartum to dziś miasto widmo. – Opustoszałe, przerażone ulice – lapidarnie opisywała Dallia Mohamed Abdelmoniem, jedna z rozmówczyń dziennikarzy BBC, którzy przed kilkoma dniami próbowali ustalić, co dzieje się w coraz bardziej odciętym od reszty świata mieście. – Ludzie stłoczyli się w swoich domach, nie wiedząc, co może wydarzyć się za chwilę – dorzucała.
Z ich perspektywy Chartum i przylegający do niego Omdurman są teraz rozległą plątaniną pułapek, mniej lub bardziej ryzykownych przestrzeni, które trzeba pokonać, by zdobyć wodę lub jedzenie, uzyskać dostęp do internetu czy pomoc lekarską. Z coraz rzadziej pojawiających się bezpośrednich relacji wynika, że kanonada trwa niemal nieustannie. Chwile ciszy stają się bardziej przerażające od niej: wiadomo, że lada chwila strzelanina znowu wybuchnie ze zdwojoną mocą, tylko w innym miejscu, może tuż pod czyimiś oknami.
W ciągu pierwszych dwóch tygodni walk życie zmieniło się nie do poznania. Wyprawa po wodę to rajd między potencjalnymi stanowiskami ogniowymi walczących frakcji, podobnie jest z szukaniem żywności – tyle że jej ceny skoczyły przeszło trzykrotnie. Jeszcze gorzej jest z lekami, tym bardziej że szpitale i przychodnie praktycznie nie działają. W mieście, w którym liczba śmiertelnych ofiar walk sięgała po pierwszym tygodniu ponad 400 osób, a kolejne 3700 odniosło rany (w większości chodzi o cywilów), nie działa żaden duży szpital – jeden oficjalnie się zamknął, a większość lekarzy nie podejmuje ryzyka wyjazdu do pracy w dwóch pozostałych. Gdy oddawaliśmy to wydanie „Plusa Minusa”, na 78 przychodni działało 23, zwykle gdzieś na obrzeżach miasta – co oznacza, że przebicie się do nich było ruletką, slalomem między posterunkami walczących stron.
Nic dziwnego, że w ostatni weekend zaczęła się w końcu masowa rejterada. Światowe media relacjonowały ucieczkę dyplomatów amerykańskich, brytyjskich, niderlandzkich, francuskich czy irlandzkich. Al-Dżazira opisała pospieszny wyjazd Saudyjczyków i Jordańczyków. Koreańczycy (ci z Południa) wysłali samolot do niedalekiego Dżibuti i próbują wynegocjować ze zwaśnionymi stronami bezpieczny przejazd dla swoich obywateli.
Trwa też exodus samych Sudańczyków. – Jechaliśmy nieustannie przez 15 godzin na własne ryzyko – opowiadał Associated Press Suliman al-Kuni, egipski student, który dołączył do konwoju 30 autobusów, jaki w weekend ruszył z Chartumu do Egiptu. Tylko w tym konwoju znalazło się pewnie ponad 1,5 tys. osób. Inni próbują przebić się do sąsiednich państw w ostatnich odjeżdżających busach, furgonetkach, autach osobowych. Z prowincji Darfur – drugiego poza Chartumem obszaru, gdzie walki są najintensywniejsze – do sąsiedniego Czadu uciekło około 20 tys. ludzi. Gdyby podsumować liczby podawane przez największe media, liczbę uchodźców – przeważnie wewnętrznych, pozostających w granicach Sudanu – można szacować na ponad 100 tys.