Sikhowie chcą własnego państwa. Czy poleje się krew?

Im bardziej nacjonalistyczne stają się Indie, tym silniej budzą się etniczne i religijne separatyzmy. Teraz głowę podnosi narodowy ruch sikhijski, któremu marzy się niepodległy Khalistan w indyjskiej prowincji Pendżab.

Publikacja: 31.03.2023 17:00

Amritpal Singh (w środku), przywódca Waris Punjab De i lider sikhijskich separatystów, w marcu odwie

Amritpal Singh (w środku), przywódca Waris Punjab De i lider sikhijskich separatystów, w marcu odwiedził Złotą Świątynię w Amritsar – współczesny symbol walki Sikhów z Hindusami

Foto: Narinder NANU/AFP

Niemal półtora miliona ludzi przed ekranami telefonów i telewizorów, przeszło 2 miliony policjantów w stanie pogotowia, jedna z kluczowych prowincji na granicy stanu wyjątkowego oraz sąsiedni kraj pouczony i zdyscyplinowany do działania – to bieżący bilans gorączki, o jaką przyprawił rząd Indii charyzmatyczny samozwańczy kaznodzieja Amritpal Singh. Zaledwie 30-letni Singh w ciągu ostatniego roku wyrósł na lidera sikhijskich separatystów, którym marzy się Khalistan, „kraina” czy „ziemia” Czystych – mająca przypuszczalnie obejmować zlokalizowaną u północno-zachodnich rubieży Indii prowincję Pendżab.

Starsi Hindusi mogą mieć déjà vu. – To, co widzimy dziś w Pendżabie, zdecydowanie każe myśleć, że wracamy do mrocznych czasów partyzantki. Panuje atmosfera strachu – mówił w rozmowie ze stacją BBC były szef policji w Pendżabie. Inni mitygują. – Nawet jeśli sentyment dla separatyzmu całkowicie nie umarł, utracił jednak poparcie społeczne jeszcze w latach 90. Nie każdy w tym stanie wspiera ludzi takich jak Amritpal Singh i ich żądzę działań opartych na przemocy. To wciąż niewielki ułamek populacji – ripostował szefowi policji naukowiec z lokalnego Guru Nanak Dev University, profesor Parminder Singh (trudno o sikha, który nie nazywałby się Singh).

Jak to zwykle bywa, wiele teraz zależy od postępowania władz stanu i całego kraju: im brutalniejsza będzie ich odpowiedź na pełzającą rebelię młodego kaznodziei, tym bardziej pęcznieć będą szeregi jego zwolenników. Jednocześnie odżywający sikhijski separatyzm to klarowny sygnał dla władz w New Delhi, że „szafranowa fala” – jak określa się hinduistyczny nacjonalistyczny nurt w polityce, którego heroldem jest premier Narendra Modi i jego Bharatiya Janata Party (BJP) – wzniosła się już chyba zbyt wysoko jak na wieloetniczny i wieloreligijny subkontynent.

Czytaj więcej

Egipt. Biedny ale ważny

Influencer, kaznodzieja, trochę talib

Jallupur Khera jest wioską, jakich w Pendżabie setki: dwa tysiące mieszkańców, z pewną przewagą mężczyzn, niejeden w ostatnich dekadach uciekł stąd do dalekiego Dubaju czy Wielkiej Brytanii. Rzadka, najwyżej jednopiętrowa zabudowa, kilka szerokich i zapylonych ulic przecinających miejscowość. Tam właśnie urodził się Amritpal Singh – trzecie dziecko religijnej familii sikhów, których krewniacy rządzili wioską od lat.

Po latach nowy lider sikhijskiego separatyzmu miał – z jakąś dozą dumy – deklarować, że w życiu nie przeczytał ani jednej książki. Ale jakoś brnął przez system edukacji, do tego stopnia, że w 2009 r. podjął nawet studia inżynierskie w nieodległym mieście Kapurthala. Wytrzymał trzy lata, by w końcu zająć się czymś bardziej „konstruktywnym”: pracą w firmie transportowej w Dubaju. Według informacji umieszczonych na jego profilu (a jakże) na portalu LinkedIn był tam „kierownikiem operacyjnym”, według dziennikarzy z subkontynentu dyspozytorem. Sądząc po fotografiach z tamtych lat, opuszczał Jallapur Khera jako typowy Mona Singh – jak określa się niezbyt kultywujących tradycje sikhów, niezakładających turbanów, ścinających włosy, golących się. Ale to się miało zmienić.

Jak wielu emigrantów, świeżo upieczony menedżer z dubajskiej branży transportowej podtrzymywał kontakt z ojczyzną poprzez portale społecznościowe. Jego gniewne zaangażowane komentarze, a przede wszystkim nawiązanie w sieci kontaktu z popularnym sikhijskim aktorem, Sandeepem Singhiem Sidhu (znanym bardziej jako Deep Sidhu), zaczęły procentować. Grono followersów Amritpala szybko rosło, zwłaszcza gdy wyrwał się do ojczyzny w 2019 r., by wziąć udział w proteście rolników w Pendżabie. Gdy we wrześniu 2021 r. Deep Sidhu założył Waris Punjab De (Dziedzice Pendżabu), „grupę nacisku istniejącą celem ochrony i walki o prawa Pendżabu oraz podnoszenie kwestii społecznych”, jego fan z Dubaju znalazł się w gronie pierwszych członków. Pół roku później Deep Sidhu zginął w wypadku drogowym, a uchodzący już za jednego z najbliższych współpracowników aktora Amritpal został nowym liderem organizacji. I gwałtownie zmienił jej charakter: Waris Punjab De stała się najgłośniejszą orędowniczką koncepcji utworzenia niepodległego państwa sikhów – Khalistanu.

Nic nie dzieje się przypadkiem – dowodzi dziś indyjska prasa. „Jako operator transportowy w Dubaju Amritpal Singh zaangażował się w kontakty z ISI. Agenci ISI poinstruowali go, by motywował niewinnych młodych sikhów w imię religii” – cytował anonimowe źródła w New Delhi finansowy dziennik indyjski „Business Standard”, pozujący nieco na „Financial Timesa” subkontynentu. ISI to wojskowy wywiad odwiecznie wrogiego Indiom Pakistanu, dyżurny straszak w indyjskiej politycznej demonologii, który po części pozwala zrzucić odpowiedzialność za niepokoje w Indiach na zewnętrznych aktorów.

Czy to z inspiracji Pakistańczyków, czy też z własnej inicjatywy, sikhijski influencer doskonale się wpasował w rolę typowej marionetki Islamabadu: po wizerunku Mona Singh nie zostało śladu – chmurne spojrzenie spod zmarszczonych brwi, turbany w ciemnych kolorach, pozowane zdjęcia w towarzystwie uzbrojonych po zęby ochroniarzy i wywoływanie otwartej rebelii upodabniają Amritpala Singha do talibskich czy kaszmirskich bojowników.

Poszukiwany Singh

Tak czy inaczej Waris Punjab De po śmierci założyciela przeszła trzęsienie ziemi. Wkrótce po wypadku Deep Sidhu na profilu organizacji na Facebooku pojawia się rzekomy list wskazujący na dubajskiego współpracownika lidera jako jego następcę. Część członków otwarcie mówi o tym, że aktor wskazał kogo innego jako potencjalnego sukcesora, a „wybór” Amritpala Singha to efekt hakowania kont na platformie Zuckerberga i działań promilitarnej frakcji w ruchu. Rodzina aktora ogłasza wyrzucenie Singha i oddzielenie się jego frakcji od Waris Punjab De.

Ten jednak wydaje się nie zrażać protestami. Kontynuuje działalność pod dotychczasowym szyldem i wkrótce sprowadza rodzinę fundatora do statusu „frakcji”. W sierpniu ubiegłego roku Singh wraca z emigracji, już z nowym wizerunkiem. Zgodnie z sikhijskim rytuałem przyjmuje święcenia, ceremonia założenia turbanu odbywa w wiosce, z której pochodził lider ruchu separatystycznego z lat 80. Jarnail Singh Bhindranwale. Przeobraża się w kaznodzieję i przywódcę.

– Sikhowie byli niewolnikami przez 150 lat, najpierw u Brytyjczyków, potem u Hindusów – mówi tłumom, które przychodzą na uroczystości. Dobitnie świadczy o tym nazywanie sikhów „długowłosymi Hindusami”, brak szacunku dla turbanu, uprzemysławianie ich ziem, znieważanie wierzeń. – Jedyny sposób, by się uwolnić, to ustanowić sikhijskie rządy – dorzuca. Powtarza to na każdym wiecu i ceremonii, jak Pendżab długi i szeroki, odprawiając sikhijskie ceremonie, prowadząc uroczystości konwersji na sikhizm, święcenia kolejnych duchownych, otwierając szpitale dla uzależnionych i inne obiekty socjalne. Ten wielomiesięczny maraton po całym stanie nazywa Khalsa Wahir, Procesją Czystych.

– Jak Jezus miałby kogoś uratować, skoro nie potrafił ocalić sam siebie? – rzuca w październiku. To już następny etap metamorfozy: kaznodzieja zaczyna robić sobie fotografie pośród obwieszonej bronią obstawy, a każda kolejna coraz bardziej przypomina zdjęcia z czasów rebelii sikhijskiej u progu lat 80. Służby mają obserwować każdy jego krok, władze blokują jego profile w mediach społecznościowych.

Kilka tygodni później dochodzi do zabójstwa lokalnego polityka, a na aucie sprawcy widziano rzekomo naklejkę ruchu Singha. Policja na wszelki wypadek zamyka kaznodzieję w areszcie domowym, ale nie ma jak i czego mu udowodnić, więc rychło wraca on do publicznej działalności. I przyspiesza – w grudniu, wraz ze swoimi zwolennikami, których przez cały czas przybywa, wpada do niektórych świątyń sikhijskich w pendżabskich miastach. Poucza wiernych, że mają się modlić, siedząc na ziemi, a nie na krzesłach czy sofach, które dla wygody wiernych zwykło się w ostatnich latach ustawiać w tych przybytkach. Dla nauczki obrazoburcze meble są łamane i podpalane.

Aż wreszcie przychodzi luty. Na posterunku w niewielkim miasteczku Ajnala pojawia się poturbowany mężczyzna, do niedawna zresztą sympatyk Waris Punjab De, który twierdzi, że Amritpal Singh wraz z towarzyszami porwali go, obrabowali i pobili. Składa zawiadomienie, a funkcjonariusze niezwłocznie zatrzymują lokalnego współpracownika kaznodziei.

Singh nie ma zamiaru ugiąć się przed mundurowymi. Mija raptem kilka godzin od pierwszego aresztowania, gdy Waris Punjab De ogłasza adresowane do lokalnej policji ultimatum: śledztwo ma zostać zamknięte, a aresztant wypuszczony. Gdy policja zbywa te żądania milczeniem, pod posterunkiem w Ajnala pojawia się co najmniej kilkusetosobowy tłum zwolenników Singha ze świętą księgą sikhów Guru Granth Sahib i dłońmi zaciśniętymi w pięść. Na ten widok policjanci tracą rezon: ani oni, ani ich zwierzchnicy nie chcą, żeby po kraju rozeszły się filmiki sugerujące pacyfikację mniejszości religijnej. W bezładnej bijatyce i przepychankach – ani bowiem atakujący nie przeprowadzili zbrojnego szturmu, ani też obrońcy posterunku nie bronili go zbyt żarliwie – poturbowanych zostaje kilku policjantów, zniszczone są też ich pojazdy. I tym razem, choć taka ruchawka to w Indiach nie pierwszyzna, granica cierpliwości władz centralnych zostaje przekroczona.

Uruchomiony zostaje aparat bezpieczeństwa. Policję w regionie stawia się w stan gotowości, w Pendżabie władze odcinają internet, by utrudnić poszukiwanym wymknięcię się z obławy. Wiadomo, że Amritpal Singh porusza się w kolumnie pojazdów. Zresztą jego zwolennicy relacjonują przebieg pościgu w internecie (od czego telefony rejestrowane poza stanem), sam pościg zresztą nie jest długi: samochód, którym ucieka mundurowym kaznodzieja, gubi ogon po jakichś 20 kilometrach pogoni, w okolicach miasta Jalandhar, podobno dzięki kilku kolejnym zmianom samochodów i ubrania. W ręce policjantów trafiają tylko krewniacy Singha.

Pod koniec marca Amritpal triumfuje. Wrzucone na Twittera jego zwolenników selfie przedstawia kaznodzieję na poboczu jakiejś drogi z energetykiem „Hell” w dłoniach. Delikatnie uśmiechnięty, w przekrzywionych niedbale okularach pilotkach, patrzy w obiektyw i pozdrawia oglądających.

Czytaj więcej

Czy Al-Kaida przetrwa po stracie lidera?

Zbrodnia, kara i zbrodnia

Na próbach uchwycenia specyfiki subkontynentu indyjskiego niejeden publicysta, pisarz czy historyk łamał już pióro. Sikhowie są idealnym przykładem tej specyfiki. „Globalnie mamy około 26 milionów sikhów, z których 23 mln mieszka w Indiach, gdzie stanowią mniej niż 2 proc. całej populacji” – piszą historycy Gurharpal Singh i Giorgio Shani w wydanej dwa lata temu monografii „Sikh Nationalism. From A Dominant Minority To An Ethno-Religious Diaspora”. „Olbrzymia większość tej społeczności, jakieś 78 proc., żyje w Pendżabie, gdzie stanowi 58 proc. mieszkańców stanu” – wyliczają.

Autorzy tej monografii jasno zaznaczają, że świadomość własnej tożsamości i odrębności dla większości sikhów oznacza przede wszystkim odmienność religijną, w mniejszej mierze jest to świadomość narodowa czy potrzeba terytorialnej odrębności. A w ślad za uznaniem sikhizmu za odmienność jedynie pod względem religijnym idzie marginalizacja idei narodowych i terytorialnych, zwłaszcza wśród diaspory.

Ale historia potrafi sprawy komplikować. Ścigany dziś przez Indie kaznodzieja mówi przecież o „150 latach niewoli”. Jest to najbardziej zwięzła historia polityczna sikhów, jaką można by sobie wyobrazić. Sikhizm narodził się w XV w., ledwie kilkadziesiąt lat później Babur – potomek Czyngis-chana i Tamerlana – najechał Indie, zakładając dynastię Wielkich Mogołów. Swoje rządy oparł na tolerancji religijnej, której wyrazem było nadanie – m.in. sikhom – przywilejów religijnych i terytorialnych, co związało ich z Pendżabem na dobre i złe. Później nie było już tak różowo, sikhowie raz walczyli z Mogołami, raz się z nimi układali. Aż po 1799 r., gdy sikhijski maharadża Ranjit Singh, podbijając Pendżab (również tę część regionu, która dziś wchodzi w skład Pakistanu), utworzył na tych terytoriach imperium, które zdołało na pewien czas odepchnąć brytyjską napaść na subkontynent, ale w 1849 r. ostatecznie upadło.

W zasadzie na długie lata sikhowie i ich religia stali się jednym z kolorów w wielobarwnej mozaice subkontynentu. Ich waleczność doceniali Brytyjczycy, a potem przywódcy niepodległych Indii, tworząc z potomków wojowników Khalsy doborowe jednostki specjalne albo gotowych na wszystko bodyguardów. Ale to wtedy sikh zaczął stawać się „Hindusem z brodą”, na co tak pomstuje dziś Amritpal Singh. Aż do 12 października 1971 r.

„Dziś zaczynamy krucjatę aż do ostatecznego zwycięstwa. Jesteśmy narodem na własnych prawach” – taki całkolumnowy anons pojawił się tego dnia na łamach szacownego „The New York Times”. Jego autorem był jeden z sikhijskich liderów Jagjit Singh Chohan – jeszcze kilka lat wcześniej dentysta z jednego z miasteczek Pendżabu, który po krótkim, rozczarowującym epizodzie we władzach rodzimego stanu doznał narodowego oświecenia. Jego kaganek zaniósł przede wszystkim diasporze – najpierw brytyjskiej, a potem, jak widać, amerykańskiej i kanadyjskiej. Ogłoszenie w „NYT” pozwoliło mu zawiadomić świat, że oto rodzi się sikhijskie państwo Khalistan, Jagjit Singh Chohan jest jego prezydentem, a żeby wszystko się spełniło, prezydent organizuje zbiórkę funduszy. W kolejnych miesiącach datki diaspory złożyły się w niemałą sumkę, a podtrzymywaniem ruchu sikhijskiego zajął się też Pakistan – widząc w nim kolejną okazję do osłabienia wrogiego sąsiada.

Chohan pozostał przede wszystkim liderem tej części diaspory, która zachłysnęła się ideą Khalistanu. Na ponad 20 lat dostał zakaz wjazdu do ojczyzny, pozostało mu pomstowanie na łamach prasy, zbieranie środków i angażowanie się w intrygi takie jak przygotowania Tamilskich Tygrysów (kolejnej indyjskiej mniejszości) do udanego zamachu na Rajiva Gandhiego w 1991 r. Po latach złagodniał, a rząd w New Delhi w końcu, w 2001 r., pozwolił mu wrócić do kraju na ostatnie lata życia (zmarł w 2007 r.).

Gdyby historia nacjonalizmu kończyła się jednak na „patriarsze Khalistanu”, być może dzisiejsze reakcje na wyskoki Amritpala Singha byłyby łagodniejsze. Jednak w 1980 r., gdy Chohan stał się persona non grata w ojczyźnie, pałeczkę na rodzimym gruncie przejął jeden z lokalnych przywódców – Jarnail Singh Bhindranwale, stając na czele sikhijskiej partyzantki.

„W marcu i kwietniu 1984 r. komanda śmierci Bhindranwalego zamordowały 80 osób i zraniły kolejnych 107. Wśród nich byli prominentni Hindusi i proindyjscy sikhowie. Hindusi, którzy jeszcze mieszkali w Pendżabie, zaczęli uciekać ze stanu. Tak handlarze, jak i kredytodawcy, sklepikarze, przemysłowcy. Bhindranwale zinfiltrował do tego momentu stanową administrację, policję, przejął kontrolę nad centralami telefonicznymi” – opisywała Katherine Frank, ekspertka i kronikarka współczesnych dziejów subkontynentu, w swojej biografii Indiry Gandhi.

W kolejnych tygodniach indyjscy liderzy nabrali przekonania, że New Delhi musi rozbić bastion Bhindranwalego. Pod koniec maja 1984 r. wojsko i policja zaczęły okrążać świątynny kompleks, w którym rezydowali partyzanci. 5 czerwca przypuszczono szturm. Bhindranwale zginął już następnego dnia, ale armia najwyraźniej nie doceniła siły i determinacji sikhów: bitwa skończyła się oficjalnie dopiero 8 czerwca. Kręgosłup partyzantki został przetrącony, Złota Świątynia była w ruinie, oblegający użyli czołgów i artylerii.

Indira Gandhi, zarządzając Operację Błękitna Gwiazda, jak nazwano szturm na Złotą Świątynię, zlekceważyła fakt, że jej ochronę stanowili niemal wyłącznie sikhijscy bodyguardzi. 31 października jej własny ochroniarz Beant Singh wraz z młodym konstablem Stawantem Singhiem zastrzelili premier Indii przed wejściem do ogrodu jej rezydencji. Niespełna pięć miesięcy po zdewastowaniu swojego sanktuarium sikhowie się zemścili.

Na szafranowej fali. I przeciw niej

Potrzeba zemsty płonęła jeszcze przez kilka kolejnych lat, gdy w Indiach działali terroryści z ugrupowania Khalistan Liberation Force, a na prominentnych Hindusów w krajach zachodnich polowali ich odpowiednicy z formacji Babbar Khalsa (odpowiadali m.in. za zamach na Air India 182 w 1985 r.). „Pół wieku później krucjata ogłoszona przez Jagjita Singha Chohana to dymiący wrak, nawiedzany przez duchy tysięcy, które zginęły na nic. Ofiarami byli przede wszystkim sikhowie, którzy mieli być jego beneficjentami. Ale politycznie naładowani separatyści wciąż są żywotni w diasporze, ucząc swoje dzieci, że mordercy spod znaku Khalistanu byli bohaterami” – pisał kanadyjski dziennikarz Terry Milewski w książce „Blood For Blood. Fifty Years Of The Global Khalistan Project”.

Jak twierdzi indyjska prasa, Amritpal Singh podtrzymuje kontakt z pogrobowcami bohaterów tamtych wydarzeń. Jeszcze żyjąc w Dubaju, rzekomo miał kontaktować się z kuzynem Bhindranwalego oraz z działaczami Babbar Khalsa. Dotarł też do krewnych członków Khalistan Liberation Force. Historia zatacza zatem swoiste koło.

Z drugiej strony nic nie dzieje się przypadkiem. W apogeum konfliktu między władzami w Delhi a sikhijskimi separatystami, w łonie działającej na uboczu indyjskiej polityki partii BJP, dziś rządzącej subkontynentem, odbyła się dyskusja programowa na temat hinduskiego nacjonalizmu. Partyjni aparatczycy wykuli wówczas koncepcję „nowego otwarcia”, jakiego miałaby dokonać BJP po przejęciu władzy: przebudowy Indii w państwo Hindusów, hinduskie w formie i treści, tolerujące mniejszości o tyle, o ile pogodzą się one z absolutną hinduską dominacją. Nacjonalistyczny zwrot nazwano „szafranową falą”, a próbką jego praktycznego zastosowania mogło być niedawne odebranie autonomii spornej prowincji Kaszmir. Zwrot przybrał przede wszystkim postać działań wymierzonych we wspólnotę indyjskich muzułmanów, ale w mniejszym lub większym stopniu dotyka także mniejszych społeczności i grup etnicznych. Wcześniej czy później szafranowa fala wywoła zapewne kontrofensywę tych mikronacjonalizmów i mikroseparatyzmów. Amritpal Singh może być jedynie jednym z jej pierwszych heroldów.

Niemal półtora miliona ludzi przed ekranami telefonów i telewizorów, przeszło 2 miliony policjantów w stanie pogotowia, jedna z kluczowych prowincji na granicy stanu wyjątkowego oraz sąsiedni kraj pouczony i zdyscyplinowany do działania – to bieżący bilans gorączki, o jaką przyprawił rząd Indii charyzmatyczny samozwańczy kaznodzieja Amritpal Singh. Zaledwie 30-letni Singh w ciągu ostatniego roku wyrósł na lidera sikhijskich separatystów, którym marzy się Khalistan, „kraina” czy „ziemia” Czystych – mająca przypuszczalnie obejmować zlokalizowaną u północno-zachodnich rubieży Indii prowincję Pendżab.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi