Egipt. Biedny ale ważny

Jeszcze dwa lata temu Joe Biden nazywał egipskiego prezydenta ulubionym dyktatorem Trumpa. Dziś musi sobie wydeptać nowe ścieżki do pałacu Sisiego. Bo bez wiedzy Egipcjan niewiele się na Bliskim Wschodzie dzieje.

Publikacja: 03.02.2023 17:00

Abdel Fatah as-Sisi ścisnął 110-milionowe państwo w żelaznym uścisku represji w stopniu, jakiego Egi

Abdel Fatah as-Sisi ścisnął 110-milionowe państwo w żelaznym uścisku represji w stopniu, jakiego Egipt nie doświadczył od dekad

Foto: MOHAMED ABD EL GHANY/Reuters/Forum

Egipt podjął ważne kroki, by chronić wolność religijną, wspierać kobiety i uwolnić część więźniów politycznych” – podsumowywał amerykański sekretarz stanu Antony Blinken, opuszczając Kair w ostatni poniedziałek. „Ale obawy, jakie mieliśmy, wciąż istnieją. W duchu szczerości i partnerstwa, jakiego tu doświadczyliśmy, wyraziliśmy je bardzo jasno” – dorzucił.

I to by było na tyle. Przynajmniej pozornie. Wizyta Blinkena formalnie była przygrywką przed podróżą do Izraela i Palestyny, ale w kategoriach realpolitik powinniśmy ją uznać za najważniejszą część trzydniowej wyprawy amerykańskiego dyplomaty: Izrael z wielu powodów ma dla Waszyngtonu olbrzymie znaczenie, ale jego wpływ na wydarzenia w regionie jest ograniczony. Co innego Egipt – wpływy Kairu sięgają nie tylko Palestyny, ale też sąsiadów na wschodzie i południu: Libii i Sudanu, których znaczenie, również ponadregionalne, rośnie.

Tymczasem sprawujący od 2014 r. niepodzielną władzę w kraju prezydent Abdel Fatah as-Sisi jest dla Ameryki nieodgadnioną postacią. Niepozorny wojskowy analityk przeobraził się po arabskiej wiośnie w jednego z najważniejszych wojskowych w kraju, potem w wywrotowca, który odsunął od władzy jedynego demokratycznie wybranego prezydenta, a wreszcie ścisnął 110-milionowe państwo w żelaznym uścisku represji w stopniu, jakiego Egipt nie doświadczył od dekad. I dokonał tego pucułowaty, pozbawiony, wydawałoby się, charyzmy żołnierz, który tak naprawdę więcej czasu spędził za biurkiem niż na poligonie. Egipt to dla Ameryki zagadka, którą muszą rozwikłać tak dla dobra swojej polityki bliskowschodniej, jak i globalnej rozgrywki z Moskwą i Pekinem.

Czytaj więcej

Indonezyjski cud Joko Widodo

Swój chłop ze starego Kairu

Nic nie wiesz o dzielnicy Al-Husajna. Mają tu najlepszą tamijję, najsmaczniejszy ful mudammas, pyszny kebab, najlepsze smażone mięso, smakowity udziec barani i łeb jagnięcia. Nigdzie nie wypijesz takiej herbaty, a kawa ma smak wyjątkowy. Tutaj jest stale dzień, życie toczy się dniem i nocą. Tutaj jest pochowany syn córki Proroka, najlepszy sąsiad i obrońca” – tak opisuje kairską dzielnicę Chan al-Chalili, jedną z najstarszych w mieście, otoczoną nimbem świętości i prawdziwej egipskości jeden z bohaterów powieści – jakżeby inaczej – „Chan al-Chalili” Nadżiba Mahfuza, egipskiego noblisty.

Z tej dzielnicy właśnie wywodzi się obecny prezydent: jego rodzina przybyła przed dekadami do Kairu i osiedliła się niemal w cieniu mauzoleum i najsłynniejszej uczelni religijnej świata muzułmańskiego, Al-Azhar. W przeciwieństwie do poprzednich prezydentów, którzy niemal demonstracyjnie odcinali się od ludowej religijności, Sisi zawsze podkreślał swoją wiarę i więź z kairską ulicą. Wbrew ambicjom i zainteresowaniom młodej egipskiej generacji lat 50. i 60., on wolał pomagać ojcu w prowadzeniu sklepiku z pamiątkami dla turystów na dzielnicowym bazarze. „Miał trzy obowiązki: modlitwa, praca, nauka” – relacjonował po latach jeden z jego kuzynów. „Nawet relacje z rodziną były zwykle wymuszone, on myślał wyłącznie o dyscyplinie” – dorzucał. Nic dziwnego, że już jako nastolatek wylądował w szkole wojskowej. Ale za późno, by zdobywać szlify na polu walki: tak wojna sześciodniowa, jak i Jom Kippur wydarzyły się, zanim opuścił jej mury.

Może brak charyzmy, może skrupulatność, a na pewno analityczny umysł sprawiły, że odnalazł się w roli wojskowego analityka, który uważnie obserwuje otoczenie i jest w stanie przewidywać rozwój sytuacji. Tak też było na krótko przed wybuchem arabskiej wiosny, gdy na biurka kairskich decydentów trafiła przedwyborcza analiza dotycząca planowanego transferu władzy od prezydenta Hosniego Mubaraka do jego syna Gamala, od dobrych kilku lat szykowanego do roli sukcesora. Sisi otwarcie przestrzegł, że prezydentura dziedziczna wywoła wybuch społecznego niezadowolenia, który zagrozi reżimowi. Armia będzie musiała interweniować, ale – zdaniem analityka – wychodząc na ulice, musi przynajmniej formalnie stanąć po stronie ludu przeciw elitom.

Rewolucja wybuchła kilka miesięcy wcześniej, niż przewidywał, ale poza tym wszystko przebiegło zgodnie z jego prognozami i rekomendacjami. Owszem, kilka głów – w tym samego Mubaraka – musiało spaść, ale wojskowe elity przebrnęły przez arabską wiosnę bez większych strat. A sam pułkownik Sisi zrobił błyskawiczną karierę: od szefa wywiadu wojskowego, przez najmłodszego członka Najwyższej Rady Sił Zbrojnych, ministra obrony, wicepremiera, aż po szefa sił zbrojnych. Stosownie przybywało też belek na pagonach: najpierw do stopnia generała, a już po przechwyceniu władzy – marszałka polnego. O ironio, impet kariery zawdzięczał następcy Mubaraka, jednemu z liderów egipskiego Bractwa Muzułmańskiego, Mohamedowi Mursiemu, któremu Egipcjanie powierzyli w czerwcu 2012 r. fotel prezydenta. Mursi konsekwentnie pozbywał się ludzi starego reżimu, czemu niektórzy przypisują tajemnicę awansów Sisiego. Może zaważyła jowialna twarz, niepozorny styl, demonstracyjna religijność. Dość, że Mursi porządził zaledwie rok, do momentu w którym Sisi odebrał mu władzę.

I chyba początkowo nie był nazbyt pewny siebie. „Jeśli sprawię, że będziecie musieli budzić się o piątej rano każdego dnia, zniesiecie to? A jeśli zabraknie nam jedzenia? Albo klimatyzacji? Albo jeśli zabiorę wam subsydia? Zniesiecie to z mojej ręki?” – pytał retorycznie w jednym z wywiadów udzielonych po zamachu stanu, nazywając swoją nową pozycję torturą dla dobra Egiptu.

Potem przestał udzielać wywiadów, choć patosu w jego wystąpieniach nigdy nie było dosyć. Współpracownicy twierdzili, że uwierzył w podszepty, iż jest wybawcą ojczyzny. Establishment z czasów Mubaraka, ale też wielkomiejskie elity, którym bardziej podobała się wizja świeckiej republiki niż popularnej na prowincji muzułmańskiej ortodoksji, odetchnęli z ulgą.

Od dyktatury do chaosu

Odetchnęła też zapewne waszyngtońska dyplomacja, choć najpierw musiała na długo wstrzymać oddech. Bo też trudno było w jakiś sensowny sposób uzasadnić kolejny gwałtowny zwrot w polityce wobec Kairu. Odkąd w 1970 r. zmarł Gamal Abdel Naser, zgodnie w Waszyngtonie uznawany za niesterowalnego sojusznika Kremla, Waszyngton subtelnie odbudowywał swoje relacje z Egipcjanami. Napływające z Kairu sygnały były zachęcające: następca Nasera, Anwar as-Sadat, porzucił mrzonki o jedności arabskiej, a potencjalne fuzje z Libią Kadafiego, Syrią Asada czy Sudanem Numajriego traktował raczej w kategoriach przejściowych incydentów dyplomatycznych. Do pewnego momentu torpedował też antyizraelskie wyskoki Kadafiego, wyrzucił z kraju sowieckich doradców, a po fiasku wojny Jom Kippur przyjął bezprecedensowy w świecie arabskim kurs na zbliżenie z Izraelem, co ostatecznie przypieczętowała jego wizyta w Knesecie w 1977 r. i późniejszy pokój w Camp David.

Sadat zapłacił życiem za zmianę kursu. Hosni Mubarak, który po zamachu w 1981 r. przejął władzę, nie musiał już kursu zmieniać, a jedynie go utrzymać, nie narażając się zbytnio reszcie arabskiego uniwersum. I doskonale mu się to udawało, co Waszyngton wynagradzał m.in. pomocą wojskową urastającą do wartości 2 mld dol. rocznie, nie wspominając już o innych programach pomocowych, dzięki którym – m.in. poprzez system subsydiów – Kair utrzymywał społeczny spokój w kraju. Gdzie pojawiała się potrzeba negocjacji, tam pojawiał się egipski prezydent.

„Egipcjanie zdają się być coraz bardziej przekonani do konfrontowania się z irańskimi stronnikami oraz do bliskiej współpracy z Izraelem” – podkreślała Ambasada USA w Kairze w jednym z telegramów do centrali w Waszyngtonie ujawnionych przez WikiLeaks. „Naprawdę uważam prezydenta oraz panią Mubarak za przyjaciół mojej rodziny” – rzuciła w 2009 r. Hillary Clinton. „Hillary wie, że Mubarak to dyktator i nie są oni bliskimi przyjaciółmi” – komentował potem anonimowy amerykański dyplomata. „Ale też zna go na tyle dobrze, żeby zdawać sobie sprawę, że to nie jest drugi Saddam Husajn i jest prawdopodobnie jedynym, który nie powie armii, że ma strzelać do ludzi” – dodawał.

I chyba do pewnego stopnia było to słuszne mniemanie: choć konfrontacja na placu Tahrir w 2011 r. nie była bezkrwawa, to jednak można byłoby sobie spokojnie wyobrazić znacznie gorszy scenariusz wydarzeń. No i Waszyngton, po pewnym wahaniu, stanął po stronie demonstrantów w nadziei, że kraj wytyczający od dekad trendy w muzułmańskim życiu intelektualnym pociągnie pobratymców ku demokracji w zachodnim wydaniu.

Zaakceptowanie u władzy przedstawiciela Bractwa Muzułmańskiego – organizacji, która z jednej strony nawoływała do pracy u podstaw, jak w filozofii założyciela Hasana al-Banny, ale i do walki zbrojnej czy terroryzmu, jak w pismach Sajjida Kutba (straconego w 1966 r. przywódcy Bractwa) – nie mogło być łatwe, zwłaszcza że pamięć zamachów z 11 września była dekadę temu znacznie bardziej żywa niż dziś. Ale wolnych wyborów w Egipcie nie sposób było zakwestionować i Waszyngton – znowu poprzez Hillary Clinton – tworzył nowe kanały kontaktu z liderami z Kairu. Clinton posunęła się do tego, że przekazała żonie Mursiego swój prywatny adres e-mail, co wypłynęło po latach wraz z aferą dotyczącą korespondencji ówczesnej sekretarz stanu, prowadzonej wbrew zasadom bezpieczeństwa obowiązującym w Waszyngtonie.

Jeszcze na kilkadziesiąt godzin przed przeprowadzonym przez Sisiego przewrotem Biały Dom podkreślał, że cała pomoc USA dla Egiptu będzie uzależniona od zachowania demokratycznych procedur w sporze między prezydentem a armią. „USA zapewne ostrzegły egipskie siły zbrojne przed próbami wojskowego zamachu stanu” – mówił były doradca Clinton prof. Peter Mandaville w rozmowie z dziennikarzem stacji ABC.

Następnego dnia było już po wszystkim. Mursi był w więzieniu, jego żona wysyłała gniewne e-maile do Hillary Clinton, generał Sisi przymierzał się na razie do posady wicepremiera, a amerykańscy dyplomaci kalkulowali, co wynika ze zmiany reżimu w Kairze. „O prodemokratycznym scenariuszu zapomniano, jakby nigdy nie istniał. Polityczne i medialne elity Ameryki szybko wróciły do wspierania militarnej autokracji w Egipcie z równym entuzjazmem, z jakim wspierały reżim Mubaraka” – kąśliwie podsumowywał ponad rok po przewrocie prawnik i dziennikarz Glenn Greenwald. Choć z tym „entuzjazmem” to chyba przesadził.

Czytaj więcej

Tryt, uran, atomowe technologie. Wszystko pisane cyrylicą

Sztuka patrzenia w inną stronę

Cywil wsiadający do taksówki na kairskim Madina Asr okazał się policjantem. „Oczywiście guzik mi zapłacił. Jak dojechałem na miejsce, on do mnie: »Dokumenty, dupku«. »Ale czemu, panie władzo« – pytam – »ja nic nie zrobiłem«. On swoje: »Dokumenty!«. Wyciągam pięć funtów. »Nie da rady« – mówi. Wyciągam dziesięć. »Nie da rady«. Koniec końców, wziął dwadzieścia. I wysiadł, skur... Najchętniej bym gnoja zakatrupił, ale nie mogłem, bo dzieci i żona. Ale jednak dureń ze mnie, bo teraz i tak zdechnę ze złości. Jakbym go zbił, byłaby śmierć za śmierć” – opowiadał taksówkarz.

Tę opowieść umieścił w tomie „Taxi”, zbiorze rozmów ze stołecznymi taksówkarzami, egipski dziennikarz Chalid Al-Chamisi na kilka lat przed arabską wiosną. „Nie raz i nie dwa słyszałem w moim czarownym Kairze przekleństwa miotane przeciw policjantom, ale nigdy dotąd nie było mi żal nikogo tak bardzo jak tego nieszczęśnika, który padł ofiarą kapitana policji. Kapitana, który we wczesnych latach 70. był ucieleśnieniem pięknych snów, który w swoim eleganckim uniformie zadawał szyku na ulicach”. „Jak to możliwe, że w ciągu trzydziestu lat piękny sen zmienił się w zmorę dławiącą dziś serce kairskiej ulicy?” – pytał retorycznie Chamisi. A jednak. Zebrane w „Taxi” rozmowy z kierowcami były nad Nilem wydawniczym hitem: książkę wznowiono dwadzieścia razy i trudno o bardziej lapidarne wyjaśnienie przyczyn wybuchu rebelii, która zmiotła Mubaraka i stłoczonych wokół niego kleptokratów.

Po krótkim interwale mundury powróciły, jednak różnica jest widoczna: w czasie dyktatury Mubaraka „Taxi” było wydawane jako fikcja, literatura piękna. Dziś zapewne by się nie ukazało. Bowiem czasy Sisiego znaczą kolejne fale aresztowań i represji, które spadły na wszystkich prawdziwych i urojonych adwersarzy wojskowego reżimu: od Bractwa Muzułmańskiego, które w olbrzymiej mierze zostało zdziesiątkowane przez mundurowych, po świeckich przedstawicieli elit: stosunkowo wolne wcześniej media, blogerów, satyryków, intelektualistów. Arabska wiosna przyniosła Egiptowi zamordyzm w stopniu, jakiego kraj wcześniej nie widział.

„Tylko według własnych szacunków egipskich władz, od przewrotu w lipcu 2013 r. przetrzymywanych jest 22 tys. ludzi” – raportowała w 2014 r. organizacja Human Rights Watch. „Szeroko zakrojona fala aresztowań objęła wielu ludzi, którzy w pokojowy sposób wyrażali opór wobec obalenia Mursiego oraz rządu Sisiego. Prawdziwa liczba zatrzymanych jest prawdopodobnie wyższa. Są wiarygodne relacje, z których wynika, że znaczna grupa zatrzymanych jest przetrzymywana w obiektach wojskowych, a tuziny zmarły w warunkach fatalnego traktowania lub obojętności, jakie należałoby poddać śledztwu” – uzupełniała HRW. Represjom miała też towarzyszyć „najgorsza we współczesnej historii Egiptu fala pozaprawnych egzekucji”, a sądy wydały „bezprecedensową liczbę wyroków śmierci”. Wystarczy wspomnieć, że w tygodniach poprzedzających przyjazd Blinkena na Bliski Wschód reżim Sisiego wypuścił na wolność – w ramach gestu dobrej woli wobec Waszyngtonu – 60 tys. ludzi. Co dla ekspertów jest sygnałem, że co najmniej drugie tyle wciąż pozostaje za kratami.

Waszyngton ma twardy orzech do zgryzienia. Dla administracji Trumpa odwracanie wzroku nie stanowiło problemu, co było wdzięcznym obiektem ataków ze stronu Bidena. Ale i on jako prezydent w końcu musiał się złamać, bo obie strony mają jasność, że są sobie potrzebne. Waszyngton wstrzymuje stosunkowo niewielką część pakietu pomocowego, na co Kair reaguje stosunkowo szeroko zakrojoną amnestią, która ma fundusze odblokować. I można usiąść do robienia interesów. A tych nie brakuje.

Chwiejne kostki domina

Gdy Waszyngton odwracał wzrok, do Kairu ruszyli tłumnie wysłannicy Kremla. Efekt? „Rosja to ważny partner Egiptu na rozmaitych polach, relacje między naszymi krajami są wyborne” – zachwalał je latem ubiegłego roku w Sankt Petersburgu Sisi. „Egipt to jeden z naszych najważniejszych parterów w Afryce i świecie arabskim” – odpowiadał Władimir Putin.

Między 2013 a 2021 r. wartość handlu na linii Moskwa–Kair niemal się podwoiła, z 3 do 5 mld dol. Dziś 40 proc. turystów nad Nilem to klienci z Rosji. Od 2018 r. obowiązuje strategiczne porozumienie obu państw, na bazie którego rozkwitły wspólne projekty: na potrzeby rosyjskiego biznesu Egipcjanie utworzyli u siebie specjalną strefę ekonomiczną, rosyjskie przedsiębiorstwa doglądają modernizacji egipskich sieci kolejowych, a Rosatom przymierza się do wybudowania pierwszej egipskiej elektrowni atomowej. Kair kupuje pod Uralem olbrzymie ilości pszenicy, a co ważniejsze – broni, za którą być może płaci dolarami otrzymanymi od Waszyngtonu.

Tuż za plecami Putina kręci się też Xi Jinping. Prezydenci Chin i Egiptu spotykają się średnio raz w roku, a bilans obrotów handlowych w latach 2013–2021 to prawie 15 mld dol. Chińczyków interesują nad Nilem przede wszystkim pieniądze: udział w rozbuchanym projekcie nowej stolicy kraju, która miałaby zastąpić – i odciążyć – Kair, potencjalny dostęp do surowców, stopniowe uzależnianie Egipcjan od chińskich pożyczek i inwestycji.

Ujmując rzecz najbardziej lapidarnie, gdyby Biały Dom pozwolił na przeciągnięcie Kairu do obozu rosyjsko-chińskiego, byłoby to jak popchnięcie pierwszej kostki domina w regionalnych rozgrywkach. Po pierwsze dlatego, że Egipcjanie zachowali jeszcze jako taki wpływ na Palestyńczyków – mediowali nie tylko między nimi a Izraelem, ale także w wewnątrzpalestyńskich sporach między Fatahem a Hamasem. Bez Egipcjan Waszyngton nie będzie miał możliwości wpłynięcia zwłaszcza na drugie z tych ugrupowań, w olbrzymiej mierze finansowane przez Iran.

Przez Kair wiedzie też droga do Libii. Rząd w Trypolisie funkcjonuje od lat w cieniu rebelii generała Haftara – popieranego przez Kreml i Sisiego pretendenta do władzy w kraju. A znaczenie Libii wciąż rośnie, zwłaszcza jako zaplecza surowcowego Europy. Włoski koncern Eni zawarł niedawno w Trypolisie wielomiliardowy kontrakt na dostawy gazu. Choć ostatecznie Libia go anulowała, to tego typu umowy osłabiają pozycję Kremla w naciskach na dawnych europejskich klientów Gazpromu. No i jest jeszcze Sudan: co prawda walka z dżihadystami zeszła dziś na drugi plan, a w Chartumie doszło w październiku 2021 r. do wojskowego zamachu stanu, ale tamtejsze władze udało się nakłonić do nawiązania relacji dyplomatycznych z Izraelem i zamknięcia biur Hamasu.

Kilka miesięcy temu Joe Biden przybił symbolicznego żółwika z następcą tronu Arabii Saudyjskiej, księciem Mohamedem bin Salmanem. Obaj przywódcy zrobili to bez entuzjazmu, choć Saudyjczyk zapewne odczuł nutkę satysfakcji. Oskarżenia o pogrom opozycji, a przede wszystkim o zlecenie morderstwa Dżamala Chaszukdżiego, saudyjskiego dziennikarza i krytycznego obserwatora sytuacji w Domu Saudów – poszły w niepamięć. Wygląda na to, że teraz Waszyngton szykuje się powoli do powtórzenia pojednawczego gestu wobec egipskiego dyktatora. W przypadku Arabii Saudyjskiej nie przyniosło to znaczącego zwrotu w polityce Rijadu, Saudyjczycy chyba trwale wypadli z grona najbliższych aliantów Ameryki. Teraz walka toczy się o Kair.

Egipt podjął ważne kroki, by chronić wolność religijną, wspierać kobiety i uwolnić część więźniów politycznych” – podsumowywał amerykański sekretarz stanu Antony Blinken, opuszczając Kair w ostatni poniedziałek. „Ale obawy, jakie mieliśmy, wciąż istnieją. W duchu szczerości i partnerstwa, jakiego tu doświadczyliśmy, wyraziliśmy je bardzo jasno” – dorzucił.

I to by było na tyle. Przynajmniej pozornie. Wizyta Blinkena formalnie była przygrywką przed podróżą do Izraela i Palestyny, ale w kategoriach realpolitik powinniśmy ją uznać za najważniejszą część trzydniowej wyprawy amerykańskiego dyplomaty: Izrael z wielu powodów ma dla Waszyngtonu olbrzymie znaczenie, ale jego wpływ na wydarzenia w regionie jest ograniczony. Co innego Egipt – wpływy Kairu sięgają nie tylko Palestyny, ale też sąsiadów na wschodzie i południu: Libii i Sudanu, których znaczenie, również ponadregionalne, rośnie.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi