Czy Al-Kaida przetrwa po stracie lidera?

Zabicie przez Amerykanów kolejnego przywódcy Al-Kaidy nie oznacza jej końca ani tym bardziej końca radykalnych ruchów islamskich. Ale organizacja założona przez bin Ladena i tak jest już cieniem dawnej potęgi.

Publikacja: 12.08.2022 10:00

Zdalnie sterowane drony, często ze Stanów Zjednoczonych, stały się symbolem walki z terroryzmem i sk

Zdalnie sterowane drony, często ze Stanów Zjednoczonych, stały się symbolem walki z terroryzmem i skuteczną bronią w likwidowaniu przywódców Al-Kaidy. Ostatni z nich, Ajman al-Zawahiri, padł ofiarą właśnie takiego precyzyjnego ataku 31 lipca w Kabulu

Foto: PAP/EPA/YAHYA ARHAB

Jeżeli jesteś zagrożeniem dla naszych rodaków, Stany Zjednoczone znajdą cię i wyeliminują – tak prezydent Joe Biden podsumowywał atak, w którym zginął Ajman al-Zawahiri, następca bin Ladena w Al-Kaidzie. To jedna z nielicznych chwil triumfu Białego Domu i okazja do pokazania twardej ręki: nie tylko zginął jeden z kluczowych decydentów odpowiadających za ataki z 11 września, ale też administracja Bidena udowodniła, że nie musi wysyłać tysięcy żołnierzy na drugi koniec świata, by dopaść swoich wrogów. To częściowa rehabilitacja za nieskładną, wręcz paniczną ewakuację spod Hindukuszu rok temu.

Niemałym sukcesem była logistyka operacji: po wielomiesięcznym tropieniu lidera Al-Kaidy wytypowano niewielki, trzypiętrowy budynek na przedmieściach Kabulu, w plątaninie wąskich, gęsto zabudowanych ulic. Udokumentowano przyzwyczajenia celu, w tym kluczowy nawyk wychodzenia tuż po pierwszej porannej modlitwie na położony na najwyższym piętrze taras. Ustalono listę domowników – żona i córka – i tak przygotowano atak, by rakieta Hellfire zniszczyła niemal wyłącznie ów taras, pozostawiając resztę domowników przy życiu. Według BBC dobrano rakietę R9X, model nieprzenoszący ładunku wybuchowego, za to wyposażony w sześć ostrzy, którego niszcząca siła bierze się z energii kinetycznej i zabójczości owych ostrzy.

– Potrzeba pewności, że to właśnie nasz człowiek, a wszystko musi się dokonać w otoczeniu pozwalającym uniknąć przypadkowych ofiar. Takie planowanie wymaga cierpliwości – komentował dla brytyjskiej stacji Marc Polymeropolulos, były oficer CIA. – Dziś jesteśmy w tym niezwykli. To coś, co amerykański rząd doskonalił przez ostatnie 20 lat – zapewniał.

Ale wyeliminowanie 71-letniego egipskiego weterana dżihadu nie doprowadzi do upadku Al-Kaidy. Od dwóch dekad organizacja jest jak magma, luźnym szyldem, który jest użyczany zaprzyjaźnionym bojownikom z rozmaitych zakątków muzułmańskiego świata. Zawahiri sprawował nad tym konglomeratem rozmaitych grup duchowy patronat, wyznaczając teologiczne i polityczne ramy ideologii, ale od dawna kierownictwo ruchu nie ma wielkiej siły sprawczej. I, co być może jeszcze ważniejsze, nie ma już tylu pieniędzy, co kiedyś.

Czytaj więcej

Bin Salmani. Wyklinany książę wraca na salony

Potęga zbudowana na fiszkach

Choć Osama bin Laden lubił pozować do zdjęć z kałasznikowem u boku, jego udział w walce był incydentalny. Decyzja o przyłączeniu się do afgańskiego dżihadu przeciw Armii Czerwonej w 1984 r. była raczej spontanicznym aktem buntu zbliżającego się do trzydziestki wyalienowanego mężczyzny. W rodzinie saudyjskich (choć pochodzących z Jemenu) milionerów z branży budowlanej Osama był kimś na kształt autsajdera. Ale świeżo upieczony mudżahedin miał zapał, a przede wszystkim pieniądze, co nie uszło uwagi rezydującego w Peszawarze, wywodzącego się z Palestyny arabskiego kaznodziei i wolontariusza dżihadu Abdullaha Azzama.

„Razem rekrutowali innych ochotników z całego arabskiego świata. Azzam ogłosił, że bin Laden będzie pokrywać wydatki – około 300 dolarów miesięcznie – każdego Araba, który chciałby walczyć na afgańskich polach bitewnych” – opisywał Steve Coll, niegdysiejszy korespondent „The Washington Post” i twórca opasłej monografii na temat afgańskich wojen „The Ghost Wars”.

Azzam, przy wydatnej pomocy swojego pupila, utworzyli w Peszawarze organizację o nazwie Biuro Usług. Oferowali Afgańczykom wsparcie humanitarne, a przyjeżdżającym ochotnikom – wikt, opierunek i obozy treningowe. Według niektórych relacji jeden z takich obozów nazywał się po prostu Al-Kaida (Baza) i tak z czasem przyjęło się nazywać tę część Biura Usług, która miała charakter zbrojny. Inni twierdzą, że nazwa wzięła się od fiszek, które wypełniał i archiwizował bin Laden. Na każdej fiszce wypisywano dane goszczonego przez Biuro ochotnika, sposoby skontaktowania się z nim na miejscu i w kraju pochodzenia, może inne uwagi o posiadanych cechach i umiejętnościach. W tym wariancie Baza oznaczałaby bazę danych o dżihadystach z całego muzułmańskiego uniwersum. W zachodnich raportach wywiadowczych nazwa Al-Kaida pojawia się po raz pierwszy w 1996 r., a autorzy raportów używają jej wymiennie ze zbitką Islamski Front Ocalenia.

W tym tłumie przyjezdnych znajdował się również Ajman al-Zawahiri, starszy o sześć lat od Osamy egipski lekarz, członek Egipskiego Dżihadu Islamskiego. „To potomek bogatego egipskiego klanu, od dawna związanego z ruchem islamskim” – pisze o nim Coll. „Al-Zawahiri wylądował na początku lat 80. w egipskim więzieniu za działalność powiązaną luźno z zamachem na prezydenta Anwara Sadata (Sadat zginął w 1981 r. w zamachu przeprowadzonym przez rodzimych dżihadystów – przyp. red.). Po zwolnieniu z więzienia udało mu się przedostać do Peszawaru” – uzupełnia.

Z perspektywy czasu spotkanie tych dwóch relatywnie dobrze wykształconych i majętnych bojowników wydaje się być bardzo znaczące. Po pierwsze, Biuro Usług – być może wbrew intencjom Azzama – zaczęło coraz więcej energii i środków przeznaczać na walkę zbrojną, w szczególności dla bojowników egipskich. Po drugie, zaczęło nabierać międzynarodowego rozmachu. „Ruch dżihadu potrzebuje sceny, która zadziała jak inkubator, gdzie jego ziarno będzie wzrastać i gdzie można zbierać praktyczne doświadczenie w walce, polityce i sprawach organizacyjnych” – perorował Zawahiri w jednym z nielicznych wywiadów, jakich udzielił.

I tak właśnie się stało. Gdy antyradziecki dżihad zakończył się zwycięstwem, a miejscowi mudżahedini skoczyli sobie do oczu, wydzierając władzę w Kabulu, luźne szeregi arabskich bojowników szybko rozpierzchły się po świecie, próbując wzniecać rebelie przeciw – przeważnie świeckim – dyktaturom w rodzimych krajach. Destabilizacja ogarnęła muzułmańską ummę od położonych na krańcach Azji Południowo-Wschodniej Filipin, przez położoną na styku Indii i Pakistanu sporną prowincję Kaszmir, po krańce Maghrebu. Bojownicy spod Hindukuszu pojawili się na frontach wojny w Bośni i Hercegowinie, w Czeczenii, przyczynili się do wybuchu wojny domowej w Algierii, zaczęli polować na Muammara Kaddafiego w Libii czy turystów w egipskim Luksorze.

Z relacji, które zebrała wśród maghrebskich dżihadystów Camille Tawil, autorka książki „Brothers In Arms. The Story of Al-Qaeda and the Arab Jihadists”, wynika, że weterani afgańskiego dżihadu pozostawali w luźnym kontakcie z dawnymi towarzyszami z Peszawaru, mieli ich błogosławieństwo, ale niewiele poza tym. Z obozów Al-Kaidy nie płynęły instrukcje i rozkazy, pieniądze i kolejni bojownicy, a raczej utrzymane w tonacji filozoficzno-teologicznej przesłania zachęcające do walki z bezbożnikami i krzyżowcami. I właściwie wszystkie wszczęte wówczas działania bojowe szybko skończyły się porażkami: Algieria spłynęła rzekami krwi, gdy armia rządowa pacyfikowała wiejskie zaplecze lokalnych dżihadystów, agenci Muammara Kaddafiego spenetrowali Libijską Islamską Grupę Zbrojną, zanim jej działania nabrały rozmachu, gdy po zamachu w Luksorze w 1997 r. załamała się turystyka pod piramidami, nawet prości Egipcjanie odwrócili się od radykałów, a z cudzoziemskich legionów w Bośni i Hercegowinie i w Czeczenii na miejscu zostali nieliczni z nich. I tu znowu wchodzi na scenę Al-Kaida. Jej afgańskie obozy stanęły otworem dla wszystkich dżihadystów tułaczy. Wtedy też organizacja bin Ladena zaczyna osiągać apogeum swojej siły, którą można streścić listą zamachów: na amerykańskie ambasady w Kenii i Tanzanii (1998), niszczyciel USS „Cole” (2000) i wreszcie wieżowce WTC i Pentagon (2001).

Czytaj więcej

Czy pomoc humanitarna pozwoli pokonać Chiny i Rosję

Ambitni franczyzobiorcy

Po ataku na WTC zaczyna się polowanie na członków Al-Kaidy. Bojownicy partyzantek z lat 90. zmuszeni są do kolejnego powrotu do macierzy, gdzie czekają na nich agenci lokalnych dyktatorów.

I tu zaczyna się drugie życie Al-Kaidy – amerykańska inwazja na Irak i wywołana obaleniem Saddama Husajna fala prób demokratyzowania świata arabskiego osłabiają niektórych spośród autokratów. W cieniu słabnących dyktatur, ale też w państwach tradycyjnie niezbyt stabilnych, powstają ugrupowania, które niewiele mają wspólnego z poleceniami płynącymi od bin Ladena i Zawahiriego, ale chętnie korzystają z szyldu ich grupy. Gwarantuje to im rozgłos i pieniądze. Pojawia się kilkanaście, często efemerycznych „Al-Kaid” – od Półwyspu Arabskiego, przez subkontynent indyjski, Maghreb, Malaje, Kaukaz, po Bośnię i Hiszpanię.

Franczyza działa zgodnie z modelami z lat 90. Jak punktował wówczas Departament Stanu, „transnarodowi terroryści korzystają z nowoczesnej komunikacji i transportu, mają globalne źródła finansowania, znają się na nowoczesnych materiałach wybuchowych i broni, oraz znacznie trudniej ich wytropić i skontaktować niż członków starych ugrupowań terrorystycznych lub tych sponsorowanych przez państwa”. Ale też franczyzobiorcy bywają narowiści, urządzając własne kampanie terroru nie zawsze zgodne z celami Al-Kaidy.

Jednak ambicje lokalnych franczyzobiorców to był ledwie początek listy kłopotów. W maju 2011 r. Amerykanie skutecznie zlikwidowali Osamę bin Ladena w pakistańskiej kryjówce, a jego miejsce musiał zająć Zawahiri – uważany, co prawda, za stratega i ideologa organizacji, za to pozbawiony globalnej renomy i charyzmy poprzednika. W strukturach organizacji sarkano, że zaczynają ją dzielić spory między „narodowymi” frakcjami, w których istotną przewagę mają Egipcjanie, rodacy nowego lidera.

Zdradziecki cios padł ze strony Abu Bakra al-Bagdadiego. Przez kilka lat był on dowódcą irackiej odnogi Al-Kaidy, aż do chwili, kiedy w 2013 r. postanowił całkowicie usamodzielnić swoją strukturę pod nazwą Państwo Islamskie (ISIS), reaktywując nazwę powstałej w 1999 r. organizacji, zarządzanej przez kilka lat przez Musabę az-Zarkawiego. Strategicznie było to trafne posunięcie, organizacja bin Ladena i Zawahiriego od lat kojarzyła się już raczej tylko z kolejnymi klęskami. Własna marka dawała nowe możliwości: samodzielność, rekrutów chętnych przystać do zwycięskiej kampanii (do czego Al-Kaida wydaje się być już niezdolna), wreszcie finansowanie od radykałów z całej ummy. Dżihadyści z innych regionów szybko zaczęli się podpinać pod nową nazwę, podobnie jak czynili wcześniej w przypadku Al-Kaidy. I szybko się rozczarowali.

Czytaj więcej

Ubogi kraj zamożnych elit

Miecz sprawiedliwości

Al-Kaida jest dziś poniekąd w punkcie wyjścia – stanowi luźną strukturą, bardziej towarzyską niż organizacyjną. „Jako lider Al-Kaidy Zawahiri podążał ścieżką wytyczoną przez bin Ladena. Czyniąc tak, zapewnił pewną dozę stałości organizacji, która była od 2001 r. pod bezprecedensową presją instytucji kontrterrorystycznych. Jednocześnie jego podejście do przywództwa, jak i wspomniana presja, uniemożliwiały w zasadzie odświeżenie znękanej grupy. Tak to jednak jest w przypadku tych, których nazywamy liderami przejściowymi” – pisały jeszcze w połowie lipca 2022 r. ekspertki International Center for Counter-Terrorism, Tricia Bacon i Elizabeth Grimm.

Autorki raportu na temat Al-Kaidy przypominają, że następca bin Ladena nie cieszył się wielką estymą towarzyszy broni: zarzucano mu brak charyzmy, faworyzowanie frakcji i często brak „kompetencji”. Jednocześnie jednak Al-Kaida jest dziś marką globalną, wciąż mającą znaczenie m.in. w Jemenie, Syrii czy Afryce Subsaharyjskiej. Aczkolwiek ta popularność wynika bardziej z autorytetu czy siły lokalnych bojówek niż z potęgi „centrali”.

Amerykański wywiad ocenia, że Baza nie ma dziś ani sił, ani środków, by znowu zagrażać Zachodowi, organizując spektakularne ataki. I rzeczywiście, od wielu lat nie słyszeliśmy, by autorzy zaplanowanych z rozmachem operacji przyznawali się do związków z organizacją bin Ladena i Zawahiriego. Można nawet powiedzieć, że organizacja ma dziś krótką „ławkę kadrową” – w ciągu ostatnich dwóch dekad polowania na przywódców organizacji Amerykanie wyeliminowali znaczną część z nich.

Ale kilku przetrwało. „Al-Kaida ma plan sukcesji i Saif al-Adel, wieloletni dowódca w strukturach organizacji, jest najbardziej prawdopodobnym kandydatem do przejęcia dowództwa po Zawahirim” – pisał w ubiegłym tygodniu, już po zabiciu Zawahiriego, ekspert amerykańskiej Council On Foreign Relations Bruce Hoffman.

Saif al-Adel jest postacią tajemniczą, pomimo wieloletniej lojalnej służby w szeregach organizacji bin Ladena. W nielicznych notach biograficznych na jego temat prawdopodobnie mieszane są biografie dwóch bojowników, którzy przyjęli to atrakcyjne nom de guerre (Saif al-Adel to w luźnym tłumaczeniu „miecz sprawiedliwości”). Obaj pochodzili z Egiptu i mieli za sobą służbę wojskową, przybyli do Afganistanu w drugiej połowie lat 80., różnica jest taka, że jeden prawdopodobnie wcześniej należał do Egipskiego Dżihadu Islamskiego. Zachodni wywiad nie potrafi nawet dokładnie określić daty urodzin Al-Adela – zwykle podaje się początek lat 60.

Paradoksalnie, rozbieżne wersje ujednolicają się już w latach 90., gdy Al-Kaida wkracza na globalną scenę. Egipcjanin, z racji swojego wyszkolenia w jednostkach specjalnych ojczystej armii, stał się w organizacji czołowym specjalistą od materiałów wybuchowych. Hoffman przypisuje mu kluczową rolę w organizacji zamachów na ambasady USA w Afryce w 1998 r. Brytyjski reporter i ekspert w dziedzinie terroryzmu Jason Burke twierdzi zaś, że Adel kierował większością obozów szkoleniowych Al-Kaidy w Afganistanie. Peter L. Bergen (autor biografii bin Ladena) dorzuca do tego dowództwo akcji w Rijadzie w 2003 r. Podobno do niego wiedzie też jeden z tropów w śledztwie dotyczącym zamordowania w Pakistanie dziennikarza „The Wall Street Journal” Daniela Pearla. Wszystkie źródła potwierdzają, że u schyłku lat 90. Al-Adel był już w gronie najważniejszych przywódców organizacji, a niektóre sugerują, że był przeciwny zamachom z 11 września. Nawet jeśli tak, to sprzeciw nie zaszkodził mu w oczach przełożonych: zakłada się, że to Al-Adel był przez lata mentorem i nauczycielem syna Osamy, Hamzy. Co jest tym bardziej możliwe, że zarówno Al-Adel, jak i Hamza mieli się po upadku talibów schronić w Iranie.

Rejterada do Iranu mocno zresztą ograniczyła możliwości tego komendanta. „Do stycznia 2004 r. aktywność Al-Adela ograniczyła się do umieszczania w internecie postów z terrorystycznym instruktażem. Przeszło dekada pościgu zredukowała jego swobodę do cyberprzestrzeni. Koordynowanie i planowanie ataków stało się znacznie trudniejsze” – kwitował brytyjski dziennikarz.

Teoretycznie, w ciągu tych kilkunastu lat, jakie minęły od tamtej pory, widywano go w Pakistanie czy w Syrii, gdzie miał być emisariuszem Zawahiriego i szkolić bojówki, które zadeklarowały swoje podporządkowanie wobec Al-Kaidy. Ale jednocześnie pojawiały się też pogłoski, że Irańczycy zatrzymali go i wymienili w Jemenie na schwytanych tam wysłanników Teheranu. Dziś w każdym razie powtarza się, że Al-Adel wciąż przebywa w Iranie, co może być znacznym utrudnieniem sprawnej sukcesji w Al-Kaidzie.

Długa, cicha gra

Bez względu na to, kto zostanie nowym liderem Al-Kaidy, organizacji udało się przetrwać prawie 40 lat. Tak, rozsypała się na lokalne franczyzy i straciła na rozmachu, ale eksperci uważają też, że nie można postawić na niej kreski. „Pod kierownictwem Zawihiriego grupa grała długą grę, obliczoną na przeprowadzoną po cichu odbudowę i przegrupowanie w czasie, gdy świat koncentruje się na Państwie Islamskim i jego samozwańczym kalifacie” – ocenia Hoffman. „Strategia Zawahiriego była dwutorowa: pozwolić ISIS na zaabsorbowanie uwagi USA i ich sojuszników, podczas gdy Al-Kaida będzie odtwarzać swoją siłę z przeszłości; a po drugie, przedstawiać Al-Kaidę jako umiarkowanych ekstremistów bardziej wiarygodnych i mniej efemerycznych niż hiperprzemocowe ISIS. Jego strategię uwiarygodniały cierpliwość i determinacja, które pozwoliły talibom powrócić do władzy po latach”.

Nowemu liderowi pozostały nie tylko znajomości wśród dżihadystów z całego globu. Financial Action Task-Force, organizacja monitorująca nielegalne przepływy finansowe w globalnej gospodarce, ocenia, że organizacja bin Ladena i Zawahiriego wciąż posiada źródła finansowania. „Dysponuje stałym strumieniem przychodów generowanych z rozmaitych źródeł: od wpłat i darowizn swoich sympatyków, przez dochody generowane z działalności przestępczej – od przemytu narkotyków, wymuszeń, okupów za porwanych, nieformalnego opodatkowania przemycanych towarów – aż po zyski generowane w ramach inwestowania w legalne biznesy. W niektórych przypadkach może też chodzić o transfer pieniędzy pod płaszczykiem działań charytatywnych” – podsumowuje organizacja w krótkiej analizie opublikowanej ostatniej jesieni. Zarówno ISIS, jak i Al-Kaida dosyć szybko podchwyciły szansę, jaką dają nowe technologie, co zapewne ma oznaczać zaangażowanie ekstremistów w nowe elektroniczne formy płatności czy kryptowaluty.

Istotne jest dziś pytanie, czy śmierć Zawahiriego zamknie pewien rozdział w historii zachodnich służb wywiadowczych. Zginął bowiem ostatni w miarę rozpoznawalny i kojarzony z zamachami 11 września członek Al-Kaidy. Można by zatem uznać, że Biały Dom dopełnił zemsty za najkrwawszy z zamachów terrorystycznych przeprowadzonych na amerykańskim terytorium.

Poddana wieloletniej presji agentów CIA i zdalnie sterowanych dronów organizacja jest dziś raczej cieniem dawnej świetności niż odradzającą się potęgą, choć scenariusza sugerowanego przez Bruce’a Hoffmana nie można lekceważyć. Po rosyjskiej agresji na Ukrainę w zachodnich służbach wywiadowczych słychać już narzekania, że przez ostatnie 20 lat wywiad zwracał zbyt wiele uwagi na kryjących się po jaskiniach i piwnicach radykałów, co pozwoliło rosnąć w potęgę jastrzębiom z Moskwy i Pekinu. Następca Zawahiriego zapewne modli się o to, by te krytyczne głosy zostały wreszcie wysłuchane.

Jeżeli jesteś zagrożeniem dla naszych rodaków, Stany Zjednoczone znajdą cię i wyeliminują – tak prezydent Joe Biden podsumowywał atak, w którym zginął Ajman al-Zawahiri, następca bin Ladena w Al-Kaidzie. To jedna z nielicznych chwil triumfu Białego Domu i okazja do pokazania twardej ręki: nie tylko zginął jeden z kluczowych decydentów odpowiadających za ataki z 11 września, ale też administracja Bidena udowodniła, że nie musi wysyłać tysięcy żołnierzy na drugi koniec świata, by dopaść swoich wrogów. To częściowa rehabilitacja za nieskładną, wręcz paniczną ewakuację spod Hindukuszu rok temu.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi