Czy pomoc humanitarna pozwoli pokonać Chiny i Rosję

Wywołane pandemią i wojną w Ukrainie problemy gospodarcze, z którymi borykają się zamożne kraje Zachodu, sprawiły, że zaczęły one ograniczać pomoc humanitarną dla najbiedniejszych regionów świata. Trudno o gorszy moment.

Publikacja: 01.07.2022 17:00

Wielka Brytania zmniejszyła wartość pomocy humanitarnej dla Jemenu o 63 proc. W tym roku ma ona sięg

Wielka Brytania zmniejszyła wartość pomocy humanitarnej dla Jemenu o 63 proc. W tym roku ma ona sięgnąć 87 mln funtów. Jednym z miejsc, do których docierała pomoc, jest wioska Hays (na zdjęciu), w zachodniej prowincji kraju Hodejdzie

Foto: Khaled ZIAD/AFP

Posługujący się oszczerstwami gracze na międzynarodowej scenie traktują gospodarkę i rozwój państw jako środek kontroli, sięgając po patronowanie, inwestycje i dług jako środki ekonomicznego przymusu oraz politycznej władzy. Nie będziemy odzwierciedlać ich oszukańczej taktyki, ale dopasujemy się, by tworzyć dla nich alternatywę – tłumaczyła w maju szefowa brytyjskiej dyplomacji Liz Truss decyzję rządu Borisa Johnsona o obcięciu funduszy na pomoc humanitarną, jakie wcześniej przekazywano ONZ i innym organizacjom międzynarodowym.

Londyn zapewnia, że sam zajmie się dystrybucją tych pieniędzy. – W coraz bardziej geopolitycznym świecie musimy używać rozwoju jako kluczowego elementu naszej polityki zagranicznej. Naszym celem jest przyciągnięcie większej liczby państw na orbitę gospodarki wolnorynkowej. Chcemy pomóc krajom o niskich i średnich dochodach w staniu się naszymi partnerami handlowymi i inwestycyjnymi w przyszłości – przekonywała Truss.

Chodzi o niebagatelne pieniądze. Roczny budżet Wielkiej Brytanii na pomoc humanitarną sięga dziś 11,5 mld funtów. Zwyczajowo 40 proc. środków trafiało do ONZ, Banku Światowego, Unii Europejskiej oraz organizacji pozarządowych, które są zaangażowane w działania humanitarne na całym globie. Teraz gabinet Johnsona zapowiada, że decyzje o tym, na kogo i ile wydać pieniędzy, zapadać będą przede wszystkim w Londynie: do 2025 r. pula środków przekazywanych innym podmiotom ma spaść do 25 proc.

Można by rzec, że to jeszcze jeden z efektów rosyjskiego ataku na Ukrainę. Zachód się przekonał, że w globalnej konfrontacji z agresorem jest raczej osamotniony: w głosowaniach nad rezolucjami ONZ potępiającymi agresję znaczna część, jeśli nie większość, państw tzw. Trzeciego Świata – głównie Afryki i Azji – wybrała ambiwalentne podejście, czy to powstrzymując się od głosu, czy też nie uczestnicząc w głosowaniu. Owszem, za Rosją ujęły się zaledwie cztery kraje (Białoruś, Syria, Korea Północna i Erytrea), ale już w komentarzach polityków afrykańskich i azjatyckich nie szczędzono Zachodowi wyrzutów i wyrazów sympatii wobec Kremla, wychwalając wsparcie, jakiego udzielała dotychczas Moskwa. Strach pomyśleć, jak wyglądałaby analogiczna sytuacja, gdyby chodziło np. o Chiny atakujące Tajwan – Państwo Środka wydaje bowiem na rozmaite formy wsparcia biednych partnerów na całym globie dziesiątki miliardów.

Oczywiście, nie brakuje miejsc, gdzie chińskie inwestycje odbijają się miejscowym bolesną czkawką. Jednym z najświeższych przykładów może być Sri Lanka, której w ramach tzw. strategii sznura pereł – szlaku morskiego wiodącego na Zachód poprzez akweny południowej półkuli – Pekin zaoferował kilkumiliardową pożyczkę na budowę specjalnych stref ekonomicznych oraz portów przeładunkowych. Tyle że zamiast stworzyć gwarne centra gospodarcze i tysiące miejsc pracy Cejlończyków wysiedlono z żyznych gruntów, a w miejsce wiosek wyrosły „białe słonie”: betonowe kompleksy, które dziś zieją pustką – ani tam nie ma pracy, ani handlu. A pożyczone miliardy należy spłacić.

Jeszcze innym przykładem może być kolejna wyspa – Madagaskar – gdzie swego czasu z otwartymi ramionami przywitano chińskich inwestorów. Rzucili się w pierwszej kolejności na zasoby naturalne wyspy, eksploatując zarówno kopalnie, jak i olbrzymie gospodarstwa rolnicze czy nielegalny połów ryb u wybrzeży wyspy. Potem przeszli do budowy infrastruktury. Szkopuł w tym, że i tu nie powstały z tej okazji miejsca pracy – chińskie firmy ściągały na potęgę rodaków, dziś Madagaskar to trzecia pod względem wielkości chińska diaspora w Afryce – a po przeszło dekadzie ich obecności 90 proc. rynku należy do firm zza Wielkiego Muru. W efekcie wyspie, która nigdy nie narzekała przynajmniej na deficyt podstawowych produktów, sezonowo zagląda w oczy głód, a od kilkunastu lat regularnie dochodzi do mniej lub bardziej gwałtownych antychińskich protestów.

O ironio, oba wspomniane kraje należą dziś do grupy państw, które nie potępiły rosyjskiej agresji na Ukrainę. Właściwie można by się zgodzić z wykładnią Liz Truss: pomoc rozwojowa i humanitarna staje się narzędziem geopolityki i Zachód nie ma innej drogi, jak stanąć do rywalizacji. Problem jednak w tym, że to niecała prawda.

Czytaj więcej

Wyspa, która tonie w długach

Nie tylko Ukraina

Przyczyny zwrotu Londynu w sprawie pomocy humanitarnej mogą tkwić nie tyle w geopolitycznej rozgrywce o sympatię biednych krajów i organizacji pomocowych, ile w uwarunkowaniach wewnętrznych. Początek czerwca był dla Borisa Johnsona czasem bardzo burzliwym: po długich miesiącach szarpaniny z opozycją i własną partią premier przetrwał w końcu głosowanie nad wotum nieufności, ale poparcie dla niego było obwarowane płynącymi zewsząd ostrzeżeniami, że powinien „wreszcie stać się konserwatywnym premierem” – z akcentem na „konserwatywny”.

W tumulcie poprzedzającym owo głosowanie nad losem szefa rządu, na początku czerwca w bulwarówce „Daily Express” pojawił się znaczący sondaż, w którym wyspiarze wypowiedzieli się na temat pieniędzy przeznaczonych na pomoc humanitarną. 54 proc. ankietowanych było za obcięciem funduszy pomocowych na rzecz przekierowania tych środków na potrzeby łagodzenia skutków kryzysu narastającego na Wyspach. 43 proc. – a więc grupa znacznie mniejsza – opowiada się za utrzymaniem dotychczasowego wsparcia. Presja na rząd jest zatem ewidentna.

Problem jednak w tym, że zmiany w modelu wydatkowania pieniędzy na pomoc humanitarną – których tak broniła kilka tygodni temu Liz Truss – to ledwie wierzchołek góry lodowej. Już wcześniej bowiem znacząco ścięto fundusze pomocowe. W listopadzie 2020 r. kanclerz skarbu Rishi Sunak ogłosił, że budżet na pomoc humanitarną został obcięty z 0,7 do 0,5 proc. PKB. W brytyjskich realiach oznaczało to redukcję o blisko 3 mld funtów między 2020 a 2021 r. W 2021 r. bezpośrednia pomoc, jakiej Londyn udzielał rządom innych krajów, wyniosła 744 mln funtów, co przy 1,53 mld funtów w 2020 r. oznacza, że spadła o połowę.

Sprawą zajęło się też National Audit Office (NAO), brytyjski odpowiednik Najwyższej Izby Kontroli. Z jego ustaleń wynika, że cięto „do kości”. Budżet dla Syrii został zredukowany o 69 proc., Jemenu o 63 proc., Bangladeszu o 62 proc., a dla Sudanu Południowego o 49 proc. W przypadku 15 zagranicznych biur Foreign, Commonwealth and Development Office budżet został z dnia na dzień ścięty o ponad połowę – przy wskazaniu, że biura mają same decydować, z jakich prowadzonych działań czy programów rezygnować. Ze szczebla ministerialnego wydano też jasne polecenie: nie dyskutować z partnerami spoza administracji rządowej o cięciach, nie konsultować decyzji, nie zasięgać rad. Decyzja zapadła w październiku 2020 r., ledwie miesiąc przed publicznym ogłoszeniem jej przez kanclerza skarbu.

Decyzja z jesieni 2020 r. nie mogła być więc skutkiem wojny w Ukrainie. Znacznie lepszym wyjaśnieniem decyzji gabinetu Johnsona są konsekwencje brexitu, który odbił się gospodarce Albionu bolesną czkawką, a także paraliżująca globalną gospodarkę pandemia Covid-19. Dziś można ją ubierać w szaty nowego modelu polityki zagranicznej, swoistej formuły „kija i marchewki”, ale proces zaczął się – jak widać – znacznie wcześniej.

Co więcej, wzbudził on niemałą krytykę także w szeregach torysów. „Sprzeczności między hasłem globalnej Brytanii, jakie promuje nasz kraj, a działaniami, jakie rzeczywiście podejmujemy, stały się coraz bardziej widoczne, wystawiając na ryzyko nie tylko ludzkie życie, ale i naszą reputację międzynarodową” – pisała w opinii opublikowanej na stronach czołowego brytyjskiego think tanku, Królewskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (Chatham House) baronessa Elizabeth Sugg, konserwatywna deputowana, była podsekretarz stanu odpowiedzialna m.in. za wspieranie rozwoju innych państw. „Tnąc nasze wsparcie dla międzynarodowego rozwoju, nie tylko łamiemy obietnice z manifestu Partii Konserwatywnej i poczynione najbiedniejszym ludziom na świecie, ale też porozumienia zawarte ze społecznością międzynarodową i naszymi partnerami bilateralnymi. Uciekamy od zobowiązań na rzecz wieloletnich sojuszników i partnerów, odchodzimy od porozumień dobrej woli z ONZ i innymi międzynarodowymi agencjami. Nasza reputacja jako partnera, któremu można ufać, może doznać w kolejnych latach trwałego uszczerbku” – pomstowała.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że fatalny przebieg wizyt członków rodziny królewskiej w karaibskich państwach należących do Commonwealthu oraz decyzje Barbadosu z listopada 2021 r. i innych republik z tego regionu o przyjęciu statusu republiki mogły być po części wynikiem decyzji Johnsona.

Wysychające źródła finansowania

Ale nawet jeżeli decyzje Londynu mają swoje korzenie w znacznie wcześniejszych wydarzeniach, to dzisiejsza sytuacja podminowuje budżety wszystkich potencjalnych donatorów. Najlepszy przykład to decyzje zapadające za Atlantykiem. Gdy w marcu Kongres akceptował nadzwyczajny, wart 4,1 mld dol. pakiet pieniędzy dla Ukrainy, przy okazji przystrzyżono środki na pomoc humanitarną w 2022 r. – zatwierdzając ostatecznie kwotę 6,8 mld dol., miliard mniej niż w 2021 r.

Przed identyczną sytuacją w Europie ostrzegała też, już w marcu, ledwie miesiąc po wybuchu wojny w Ukrainie, organizacja humanitarna Oxfam. „Niektórzy donatorzy już przesuwają swoje budżety pomocowe, by opłacić z nich wsparcie udzielone Ukraińcom i koszty przyjęcia 3 milionów ludzi, którzy uciekli z Ukrainy” – pisała na swoich stronach organizacja. „Inni wstrzymują się z zatwierdzeniem środków na inne kryzysy. Oxfam wzywa donatorów, by przeznaczyli na potrzeby Ukrainy dodatkowe fundusze” – czytamy. Takie przesunięcie nie byłoby pierwszym w ostatnich latach. Gdy w 2015 r. Europę szturmowała olbrzymia fala uchodźców i imigrantów z globalnego Południa, europejskie rządy również przesuwały środki z budżetów na pomoc innym krajom do budżetów, z których finansowano opiekę nad przybyszami.

W wielu przypadkach te apele trafiły w próżnię. Najlepszym przykładem mogą być Niemcy, gdzie pod koniec marca nowy minister finansów Christian Lindner przedstawił projekt budżetu. Zakładał znaczny wzrost wydatków na armię, do kwoty 50 mld euro. Za to fundusze dla resortu współpracy gospodarczej i rozwoju, czyli ministerstwa odpowiedzialnego także za pomoc dla krajów rozwijających się, przycięto o 12 proc. w stosunku do poprzedniego roku, do 10,8 mld euro. Inna sprawa, że i w przypadku Niemiec taka operacja nie powinna być wielkim zaskoczeniem: Lindner to liberał z FDP, a partia ta już w swoim programie wyborczym zapowiadała oszczędności na pomocy międzynarodowej. – Zmierzanie do przodu nie powinno się sprowadzać do mnożenia projektów. Powinniśmy stawiać na efektywność. Należy się przyjrzeć ostrożnie wszystkiemu, czy to małej, czy dużej organizacji, projektom dwu- i wielostronnym – dowodziła deputowana FDP Claudia Raffelhueschen podczas debaty budżetowej.

Jak zauważają eksperci wspomnianej organizacji Oxfam, wiele państw sygnalizuje, że pomoc, jaką wyasygnowały i mają zamiar jeszcze wyasygnować na potrzeby Ukrainy, będą to środki dodatkowe – niepochodzące z puli na globalne potrzeby. Z drugiej strony organizacja ta apelowała o oficjalne potwierdzenie tych obietnic, np. w przypadku Francji, Holandii, Hiszpanii czy Włoch. Z mizernym zresztą efektem.

Strach pada nie tylko na organizacje pozarządowe, ale też wielkie instytucje międzynarodowe. Weźmy dotację Niemiec na rzecz Światowego Programu Żywnościowego (WFP) – według Deutsche Welle ma ona w tym roku zostać obcięta o połowę, do 28 mln euro. Wiele emocji w ONZ budzą potencjalne cięcia transferów z Norwegii. Rząd w Oslo ma zamiar zredukować o 50 proc. wpłaty na rzecz Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) oraz wysokiego komisarza ONZ ds. praw człowieka (OHCHR), o 75-proc. na rzecz agend zajmujących się prawami kobiet i dzieci (UNICEF, UN Women) czy wreszcie 95-proc. dla ONZ-owskiego Programu na rzecz Rozwoju (UNDP). W kontraście do Niemiec Norwegowie chcą tylko zwiększyć swoją wpłatę na rzecz Światowego Programu Żywnościowego – o 150 proc.

Wieści były na tyle niepokojące, że pod koniec maja do norweskiego premiera Jonasa Gahra Store zadzwonił sekretarz generalny ONZ Antonio Guterres. „Podkreślił i wyraził uznanie dla wieloletniego i hojnego wsparcia ONZ przez Norwegię, ale wyraził też obawy, że jedną z konsekwencji użycia środków z budżetu na pomoc humanitarną i rozwojową na potrzeby przyjęcia uchodźców w Norwegii będzie redukcja wpłat na rzecz ważnych organizacji NZ” – informowało sucho o konwersacji Guterresa i Store biuro prasowe tego drugiego. „Premier wysłuchał tych opinii i zapewnił Guterresa, że dla Norwegii kontynuacja wsparcia działań ONZ, tak w terenie, jak i w centrali, ma wielką wagę” – podsumowali lakonicznie Norwegowie. Innymi słowy, telefon z Nowego Jorku nie zrobił na nich wielkiego wrażenia.

Ciekawa dyskusja – w pewnej mierze odzwierciedlająca stanowisko wyrażone przez Liz Truss odnośnie do nowego „geopolitycznego” podejścia do pomocy rozwojowej – toczy się też na antypodach. Australijska laburzystowska opozycja wytknęła w kwietniu rządowi Scotta Morrisona porażkę w stosunkach z Wyspami Solomona. Wczesną wiosną gruchnęła wieść, że niewielkie, 650-tysięczne wyspiarskie państewko jest bliskie podpisania z Chinami umowy o udostępnieniu terenu na bazę morską, co oznaczałoby, że u wrót Australii może pojawić się chińska flota. Według laburzystów byłaby to konsekwencja zaniedbania tego niewielkiego kraju – bo mimo że australijskich funduszy na pomoc rozwojową przybywa, to akurat w przypadku Wysp Salomona pula środków konsekwentnie kurczyła się między 2011 a 2019 r. – w sumie miała zmaleć o 43 proc., do 129 mln dol. (amerykańskich). Co prawda, władze wyspiarskiego państewka w końcu odcięły się od spekulacji o chińskiej bazie, ale to dementi nie wszystkich przekonało.

Czytaj więcej

Pakistan. Mocarstwo atomowe w fazie rozkładu

Na pozycji obrotowego

Jeżeli przyjąć, że rację ma Truss i przyszłość sektora pomocy rozwojowej to dystrybucja środków jedynie wśród zdeklarowanych sojuszników, oznaczać to będzie nie tylko szybkie grodzenie świata na nowe zimnowojenne obozy, ale też pojawienie się nowej „broni”, po energetycznej czy żywnościowej. Broń humanitarna będzie mieczem obosiecznym. Mustafa Ben Halim, premier Libii w latach 50., wspominał, że wystarczyło wspomnieć dyplomatom brytyjskim lub amerykańskim o ofercie wsparcia od egipskiego prezydenta Nasera (w oczach Zachodu sojusznika Kremla na Bliskim Wschodzie), by Londyn i Waszyngton spieszyły z alternatywnymi ofertami. Ben Halim wygrywał strony na rozmaite sposoby: otwarcie informując o ofertach rywali albo dyskretnie zostawiając dokumenty np. z kremlowską propozycją kredytów na biurku i wychodząc z gabinetu podczas wizyty zachodniego dyplomaty. Sztuczki były może prostackie, ale skuteczne, a takich potencjalnych „obrotowych” sojuszników obie strony miały na świecie całkiem sporo.

Potencjalnych zapalnych punktów na świecie, które mogłyby stać się poligonami podobnej rywalizacji, tylko przybywa. Weźmy choćby wspomnianą już Sri Lankę: po załamaniu gospodarki na początku tego roku na wyspie brakuje żywności, lekarstw i paliw. Rząd w Colombo wyczekuje pomocy ze strony Międzynarodowego Funduszu Walutowego, ale jednocześnie zabiega o pożyczki w Pekinie i New Delhi.

Niewykluczone, że swoją ofertę położą wkrótce na stole afgańscy talibowie. Po rejteradzie Amerykanów w ubiegłym roku w ślad za marines spod Hindukuszu zabrały się niemal wszystkie organizacje humanitarne i pomocowe. Co tym bardziej dotkliwie kraj odczuwa teraz po gigantycznym trzęsieniu ziemi z 21 czerwca, gdy śmierć poniosło ponad tysiąc osób, a kolejne tysiące straciły dach nad głową. W sprawie agresji Rosji na Ukrainę Afganistan głosował za potępieniem Moskwy, ale politolodzy przypominają, że w ONZ uchowali się jeszcze przedstawiciele poprzednich, prozachodnich władz w Kabulu. I ich głosy niekoniecznie muszą odzwierciedlać stanowisko władz w ojczyźnie. Analogiczna sytuacja dotyczy Birmy.

Spora część nowej globalnej rywalizacji może się rozegrać w Afryce. W stanie niemalże permanentnego kryzysu humanitarnego są państwa w pasie Sahelu oraz zachodnia Afryka. Od kilku miesięcy bardzo dotkliwa susza dotknęła Somalię, Etiopię, Kenię oraz Sudan Południowy – darczyńcy z całego świata, przede wszystkim Zachodu, obiecali tym krajom pomoc wartą w sumie 6 mld dol. – Jak do tej pory ONZ przekazano zaledwie 3 proc. tej kwoty – podsumowywała szefowa europejskiego biura Oxfam Evelien Van Roemburg.

Amnesty International alarmowała kilka tygodni temu, że praktycznie ustało wsparcie kierowane do tych części Syrii, które znajdują się poza kontrolą reżimu w Damaszku. Zachodni darczyńcy finansowali tam przede wszystkim namiastki służby zdrowia oraz dostawy żywności. Podobnie było w Jemenie, choć tam skala pomocy praktycznie od momentu wybuchu wojny domowej była daleka od potrzeb. Wysechł – i tak wąziutki – strumyk funduszy kierowanych do obozów uchodźców w Bangladeszu, gdzie przebywają przede wszystkim ocaleńcy z ludu Rohindża, wypędzeni z domów podczas kampanii etnicznej przemocy, która kilka lat temu przetoczyła się przez ich ojczystą Birmę. Trudno wciąż oszacować, jakie skutki dla świata będzie miało przerwanie dostaw żywności z Ukrainy.

„Zbliżamy się do nowego porządku świata, opartego na dwóch obozach: autokratycznym, któremu przewodzić będą Chiny, i demokratycznym pod przywództwem USA” – dowodził pod koniec ubiegłego tygodnia w rozmowie z amerykańskim „Newsweekiem” Anders Fogh Rasmussen, były szef NATO i były premier Danii. „Ten podział na dwa obozy będzie nieuniknionym stadium, fazą, którą musimy przejść, by wywrzeć presję obozu demokratycznego na autokratów, by uświadomić im, że konstruktywna współpraca jest lepsza, także dla nich, od destrukcyjnej konfrontacji” – perorował. Jeżeli pomoc rozwojowa i humanitarna mają być argumentami w tym procesie, to może się okazać, że Zachód, stając do rywalizacji z szastającymi gotówką Chinami i Rosją, może stać na przegranej pozycji.

Czytaj więcej

Dlaczego Putin nie zaatakuje Ukrainy

Posługujący się oszczerstwami gracze na międzynarodowej scenie traktują gospodarkę i rozwój państw jako środek kontroli, sięgając po patronowanie, inwestycje i dług jako środki ekonomicznego przymusu oraz politycznej władzy. Nie będziemy odzwierciedlać ich oszukańczej taktyki, ale dopasujemy się, by tworzyć dla nich alternatywę – tłumaczyła w maju szefowa brytyjskiej dyplomacji Liz Truss decyzję rządu Borisa Johnsona o obcięciu funduszy na pomoc humanitarną, jakie wcześniej przekazywano ONZ i innym organizacjom międzynarodowym.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi