Dlaczego Putin nie zaatakuje Ukrainy

Czołowe zachodnie ośrodki analityczne i największe media poważnie pomyliły się w przewidywaniu rozwoju sytuacji na Wschodzie. Na szczęście nie tylko one.

Aktualizacja: 25.03.2022 13:06 Publikacja: 25.03.2022 10:00

Sankcje dotykają raczej zwykłych Rosjan, nie Putina (na zdjęciu zamknięty McDonald’s w Moskwie, 16 m

Sankcje dotykają raczej zwykłych Rosjan, nie Putina (na zdjęciu zamknięty McDonald’s w Moskwie, 16 marca 2022 r.). Nie powstrzymały więc tej wojny, ale może powstrzymają kolejną

Foto: AFP

Zamiary Kremla względem Ukrainy od lat były przedmiotem analiz i polem starcia między zwolennikami – w uproszczeniu – historycznego podejścia do rosyjskiego imperializmu, który czeka tylko na okazję do odbudowy swej potęgii, a tymi, którzy patrzyli na działania Moskwy przez pryzmat współczesnego zglobalizowanego świata i pragmatyzmu. W optyce tych drugich Rosja wykonywała agresywne gesty po to, by uzyskać lepszą pozycję przetargową, zmusić przeciwników do ustępstw, ale po siłę militarną sięgać nie zamierzała.

Wojny nie będzie

Przykładów tej drugiej argumentacji w ostatnich tygodniach nie brakuje. „Alarmując niczym w 1775 r. Paul Revere kolonistów o nadchodzących Czerwonych Płaszczach (brytyjskich żołnierzach – red.), Biały Dom ostrzega, że nadciąga wojna w Ukrainie" – kpił jeden z czołowych analityków think-tanku The Atlantic Council w tekście opublikowanym ledwie tydzień z okładem przed wejściem rosyjskiej armii do Ukrainy. „Putin wie, że zbrojny atak czy jakiekolwiek agresywne użycie siły sprawi, że szansa osiągnięcia wyznaczonych priorytetów będzie mniejsza niż wylądowanie astronauty na słońcu" – dowodził Harlan Ullman.

Priorytety, o których pisał w swoim artykule Ullman, sprowadzały się do powrotu w Europie systemu bezpieczeństwa sprzed 25 lat. Wycofanie sił i systemów rakietowych NATO z terytoriów członków, którzy dołączyli do sojuszu w 1997 r., zawieszenie polityki „otwartych drzwi", kategoryczne wykluczenie potencjalnego członkostwa Ukrainy w przyszłości oraz gwarancja, że na jej terytorium nie znajdzie się broń atomowa. I, jak podkreślał analityk, gdyby Zachód był skłonny spełnić te żądania, oznaczałoby to, że Rosja musi wycofać swoje wojska z separatystycznych republik oderwanych od Gruzji w 2008 r. oraz zajętych w 2014 r. Donbasu i Krymu, a baterie Iskanderów – z Kaliningradu.

Ba, Ullman twierdził też, że Putin „wykształcony jako prawnik doskonale wie", iż nie ma żadnej formuły porozumień prawnych, które gwarantowałyby wstrzymanie ekspansji Sojuszu Północnego. A najlepszymi przykładami, które miałyby to potwierdzać, są traktaty rozbrojeniowe pozrywane – a przynajmniej nie przedłużane – przez Moskwę.

Nie był to w swoim czasie odosobniony głos. „Bliższe przyjrzenie się geopolitycznym manewrom Rosji w ostatnich dwóch dekadach pokazuje, że jej oficjele niekoniecznie zwodzą wspólnotę międzynarodową" – dowodził na stronach stacji Al-Dżazira nieco wcześniej Hakan Yilmuz, badacz związany z Uniwersytetem Harvarda oraz londyńskim Uniwersytetem Królowej Marii. „Użycie nagiej siły w przypadku Ukrainy nie pasuje do rosyjskiego schematu sięgania po przemoc w geopolitycznych grach. Przykłady Gruzji, Syrii, Libii, a nawet – na razie – Ukrainy pokazują, że byłaby to polityka nazbyt kosztowna" – przekonywał.

Nie chodziło mu wyłącznie o koszty ekonomiczne czy „status pariasa w stosunkach międzynarodowych" (który i tak już stał się faktem po aneksji Krymu), ale też o życie żołnierzy i społeczne konsekwencje wojny porównywalne do tych, jakie dotknęły imperium po wywołaniu wojny w Afganistanie w 1979 r.

Kpiny eksperta The Atlantic Council mogą być też o tyle znaczące, że na podważanie komunikatów i ostrzeżeń płynących z Białego Domu porwał się ośrodek, który zawsze był zapleczem intelektualnym i kadrowym Partii Demokratycznej, również administracji Baracka Obamy i Joe Bidena.

Trudno się dziwić, że jeszcze radykalniej zareagowały ośrodki związane z republikanami. Ted Galen Carpenter, jeden z najchętniej słuchanych w Ameryce konserwatywnych ekspertów z Cato Institute, cofnął się o ćwierć wieku i wspominał czasy, gdy zapowiadano, że rozszerzenie NATO „doprowadzi do wojny w Europie". Inni analitycy z tego ośrodka snuli rozważania o potencjalnych błędach płynących z dozbrajania „ukraińskiego ruchu oporu" czy słuchania „najradykalniejszego sojusznika Ameryki w regionie", czyli Polski.

„To nie nasza wojna" – przestrzegał ten libertariański think tank, być może w nadziei, że Biały Dom uzna, iż jest jednak przeciwnie i notowania demokratów spadną w sondażach o kilka punktów.

Niewykluczone, że na krytykach zaważyło też fałszywe przeświadczenie, jakoby Kremlowi nie tyle chodziło o realną inwazję militarną, ile o jej permanentną groźbę. Skoro miecz Damoklesa będzie nieustannie wisiał nad Ukrainą, nie ma potrzeby silić się na zaangażowanie w Europie Wschodniej i dokonywać istotnych poświęceń dla tego celu.

Czytaj więcej

Kto i dlaczego trzyma z Moskwą?

Rosjanom się to nie spodoba

Zaledwie 8 proc. Rosjan popiera interwencję w Ukrainie, a tylko 9 proc. uważa, że Rosja powinna szkolić lub wyposażać separatystów – taką konkluzję wysnuła grupa badaczy z kilku szacownych amerykańskich uczelni w artykule opublikowanym na łamach „Washington Post" 11 lutego. Henry Hale i David Szakonyi (Uniwersytet Jerzego Waszyngtona), Ora John Reuter (Uniwersytet Wisconsin-Milwaukee), Bryn Rosenfeld (Uniwersytet Cornell) i Katerina Tertytchnaya (jako jedyna w tym gronie przedstawicielka brytyjskiej nauki, z University College London) przekonują w ten sposób, że potencjalna (wówczas) inwazja nie będzie miała poparcia społecznego.

Z ich badań wynika oczywisty wniosek, że Rosjanie generalnie nie interesują się polityką zagraniczną swojego kraju, a na dodatek – inaczej niż w przypadku Krymu, który uważany jest przez nich powszechnie za terytorium Rosji – nie podzielają roszczeń terytorialnych stawianych przez Moskwę. Ba, nawet Zachód nie taki straszny, jak go na Kremlu malują: choć 6 proc. uznaje Zachód za „wroga", to 13–15 proc. (badanie prowadzono trzykrotnie, łącznie na ok. 3,5 tys. respondentów, stąd widełki) określa go mianem przyjaciela, a 44–46 proc. (!) uznaje przynajmniej za „sojusznika". Pod epitetem „rywal" podpisało się 27–31 proc.

Ta percepcja w mniejszym stopniu przekładała się na opinie o tym, jaką politykę należy prowadzić wobec Zachodu. Tu liczba tych, którzy uważali, iż należy traktować go jako „sojusznika" i „przyjaciela" nieco spadła: do 39 i 11 proc. Aż 75 proc. podpisywało się pod twierdzeniem, że Zachód będzie chciał osłabić Rosję, jeżeli Putin nie stawi mu czoła.

Dwa i trzy tygodnie później rosyjskie ośrodki przedstawiły inny obrazek: według prywatnego Russian Field (badania z 25–27 lutego, a więc kilkadziesiąt godzin po wkroczeniu Rosjan do Ukrainy) interwencję wspierało 58,8 proc. badanych. Państwowy WCIOM (urząd badania opinii publicznej) podbił stawkę (badanie z 3 marca) do 71 proc. A ukraińska Active Group poszła już na całość: z jej badania (11–14 marca), którego wyniki odbiły się w Polsce szczególnym echem, wyszło, że 86,6 proc. Rosjan toleruje i wspiera nawet atak na terytorium Unii Europejskiej, z czego 75,5 proc. wskazywało, że następna będzie Polska. W tym badaniu pacyfistyczną postawę demonstrowało tylko 13,4 proc. ankietowanych.

Problem sprowadza się do tego, że próby oceniania sytuacji w Rosji na podstawie badań opinii publicznej mijają się z celem. Po pierwsze, ich wynikom trudno wierzyć: w pierwszych dniach inwazji media społecznościowe obiegł klip z ulicznej sondy, podczas której „przeciętnym Rosjanom" podstawiano pod nos zdjęcia zniszczeń dokonanych w czasie pierwszych nalotów na Kijów i inne duże ukraińskie miasta. Ankietowani wyglądali w dużej mierze na spłoszonych, odpowiadali pytaniami: „kto pyta? dla kogo ten sondaż? czemu to służy?", a jeden z młodszych respondentów otwarcie odpowiedział: „to nie jest bezpieczne odpowiadać dziś na takie pytania". Wiadomo, może pytać – a być może często pyta – Federalna Służba Bezpieczeństwa.

Po drugie, nawet jeżeli w grę nie wchodziłby czynnik autocenzury, to i tak o ostatecznym wyniku ankiet decydują kremlowscy stratedzy (w przypadku badań publikowanych przez rosyjskie ośrodki). – Sondaże to w Rosji broń polityczna – kwitował krótko portal OpenDemocracy w jednym z marcowych artykułów. Więc ich wyniki mogą być układane pod potrzeby Putina: pokazywać, że „naród z nim" i „naród domaga się Krymu/Mariopola/Kijowa".

Po trzecie, argument odwołujący się do rekordowo niskiego poparcia dla Putina przed wojną nie jest dowodem na niechęć Rosjan do inwazji. Wręcz przeciwnie, niskie notowania Kreml miał i przed aneksją Krymu, a w jej efekcie podskoczyły. A może tylko „podskoczyły" tak, jak i teraz „rosną"?

W podobny sposób wojownicze nastawienie z sondażu Active Group może służyć Ukrainie do mobilizacji zachodniej opinii publicznej wokół obrony Ukrainy przed inwazją. Jedno nie ulega wątpliwości: branie pod uwagę sondaży przy próbach analizowania sytuacji w Rosji jest wysoce ryzykowne.

Podbój potrwa kilka dni

Ryzykowne okazuje się też szacowanie militarnego potencjału Rosji. „Według ekspertów NATO w wyniku niedofinansowania gotowość bojowa Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej jest sześciokrotnie mniejsza niż armii radzieckiej, nie są one w stanie poprowadzić strategicznych operacji i są na granicy załamania" – pisał Robert Śmigielski w jednym z nielicznych opracowań poświęconych całościowo rosyjskim siłom zbrojnym („Osierocona armia", Warszawa 2006).

W ciągu dwóch ostatnich dekad rządów Władimira Putina rosyjska armia niewątpliwie przeszła kilka znaczących reform i modernizacji, włącznie z przepisaniem dobrą dekadę temu strategii na bliską zimnowojennej. „Komplement, na jaki musimy się zdobyć wobec Rosji, to że ich armia szybko się uczy i adaptuje" – przyznawał trzy dni po ataku na Ukrainę na łamach „New York Timesa" gen. Philip M. Breedlove, były dowódca sił NATO w Europie. – Ilekroć ponownie widzimy ich w walce, są odrobinę lepsi niż poprzednim razem – dodawał.

Redakcja prestiżowego amerykańskiego dziennika okrasiła wówczas obszerny materiał własnym, mocnym komentarzem. „W czasach przywództwa Putina rosyjskie wojsko zostało przekształcone w nowoczesną, wyrafinowaną armię, zdolną pojawiać się szybko i z zabójczym efektem w miejscach konfliktów konwencjonalnych. Posiada precyzyjne rodzaje uzbrojenia, nową strukturę dowodzenia, dobrze odżywionych i profesjonalnych żołnierzy. No i, wciąż, broń nuklearną" – podsumowywali opinie ekspertów redaktorzy „NYT".

Miesiąc po początku inwazji niemalże jednolita pewność analityków co do potencjału Rosji została gwałtownie złamana. Rosyjskie straty – nawet jeżeli nie dorównują danym podawanym przez stronę ukraińską – są zaskakująco wysokie, zwłaszcza gdy chodzi o siły lotnicze, które rzekomo miały dominować na niebie nad Ukrainą. Natarcie na najważniejszych kierunkach wyhamowało już w ciągu pierwszych dwóch tygodni, co może w dużej mierze wynikać z fatalnej aprowizacji (jak w 1999 r., kiedy to rosyjscy komandosi zajęli błyskawicznie lotnisko w kosowskiej Prisztinie, po czym okazało się, że nie mają co jeść i muszą prosić NATO o wsparcie). Jedynym rodzajem sił zbrojnych, który w tej chwili wydaje się spełniać swoją rolę, jest marynarka wojenna, która w dużej mierze zapewniła Rosjanom kontrolę ukraińskich wybrzeży Morza Czarnego.

Dziś analitycy wojskowi są przepytywani przez dziennikarzy o to, co poszło nie tak: czy mści się decyzja o wysłaniu poborowych, nieopierzonych żółtodziobów; czy zawiodły rodzime, rzekomo na światowym poziomie, technologie; czy wywiad wprowadził Kreml w błąd, a może to rozmyślna kalkulacja – a jeśli tak, to jaka – Putina? Najważniejszy w ocenie militarnych postępów rosyjskiej ofensywy jest jednak inny błąd w kalkulacjach politologów i strategów. Otóż Ukraina się nie rozpadła.

Czytaj więcej

Ubogi kraj zamożnych elit

Ten kraj się rozpadnie

Prawosławna Ukraina naturalnie skłania się ku Rosji – taką tezę stawiał w połowie lat 90. Samuel Huntington w sławetnym „Zderzeniu cywilizacji". W pracy, która zdefiniowała myślenie (nie tylko) konserwatystów na dobrą dekadę i której echa odbijają się do dziś, autor przyjmował proste założenie: mamy do czynienia z krajem, który jest poradziecki i prawosławny, jak Rosja – tylko spontanicznie i w niezbyt przemyślany sposób „urwał się" imperium w 1991 r. Paradoksalnie, podobnie zaprezentował też Ukrainę Putin, ogłaszając interwencję.

Cóż, już pomarańczowa rewolucja udowodniła, że takie myślenie o Ukrainie jest błędem. Ale też zryw z 2004 r. zainspirował politologów do konstruowania scenariuszy rozpadu tego kraju na dwie części: prozachodni, nacjonalistyczny, zakorzeniony w języku ukraińskim i kozackiej kulturze Zachód oraz prorosyjski, postimperialny, rosyjskojęzyczny Wschód, który nie miałby nic przeciwko temu, by powrócić do Rosji.

Tezę powtarzano tak często, że najprawdopodobniej uwierzyli w nią i kremlowscy politolodzy, a w ślad za nimi i sam Putin. Szkopuł w tym, że Ukraińcy nie tylko nie przywitali rosyjskich czołgów kwiatami, ale i ich drogi ucieczki z oblężonej wschodniej części kraju prowadzą na zachód. Mało tego, ukraińska armia – w której niemałą część stanowią wojskowi o pochodzeniu rosyjskim bądź mieszanym – nie rozpierzchła się niczym wojska Saddama pod naporem amerykańskiej interwencji w Iraku w 2003 r.; po pierwszych stratach najwyraźniej odzyskuje inicjatywę, a na dłuższą metę – nawet gdyby Rosjanom udało się zapanować nad głównymi ośrodkami w kraju i usadzić tam lojalnych miejscowych włodarzy – może przekształcić konflikt o zagarnięcie terytorium w wojnę w afgańskim stylu.

– Rosyjskie siły, bez względu na to, czy będą się składać ze 160 czy 200 tys. żołnierzy, nie wystarczą, by przez dłuższy czas okupować Ukrainę – weryfikuje dziś scenariusze Carlo Masala, specjalista ds. polityki międzynarodowej z Uniwersytetu Bundeswehry w Monachium. – Wciąż uważam, że głównym celem Putina jest przejęcie Donbasu i utworzenie lądowego korytarza do Krymu, odcięcie tych obszarów od Ukrainy i doprowadzenie do przejęcia władzy przez marionetkowy rząd w Kijowie – dodaje.

Sankcje zatrzymają armię

Rolą sankcji jest zmuszenie prezydenta Putina do wstrzymania tej nieludzkiej i bezsensownej wojny – tak przeszło tydzień temu uzasadniał wprowadzenie kolejnego embarga na Rosję Josep Borrell, wysoki przedstawiciel UE ds. zagranicznych i polityki bezpieczeństwa, innymi słowy – szef unijnej dyplomacji.

Znaczenie sankcji w odniesieniu do państw prowadzących wojny to chyba jeden z najdłużej i najgoręcej dyskutowanych aspektów polityki międzynarodowej. Embarga wprowadza się niemal rutynowo wobec stron konfliktów na świecie. To jednak sposób, żeby ukarać raczej rodaków danego dyktatora niż jego samego: wskutek rejterady zachodniego biznesu z Rosji pracę straciło już ponad 100 tys. Rosjan, a do końca roku na bezrobociu może wylądować 9 mln rodaków Putina. Sytuację w sklepach ilustrują pojawiające się w sieci filmy pokazujące klientów, którzy pospiesznie wykupują podstawowe artykuły spożywcze. Do końca roku również latanie samolotami rosyjskich linii lotniczych stanie się bardziej ryzykowne – na tyle bowiem ma wystarczyć Rosjanom części zamiennych.

Te wszystkie niedogodności, rzecz jasna, nie dotkną decydentów na Kremlu. Dla nich przewidziane są te elementy embarga, które sprowadzają się do zakazu podróżowania i zamrażania ulokowanych za granicą majątków. – Ona miałaby zrezygnować ze swojego stylu życia? – dopytywali internauci, komentując zdjęcia popularnej instagramerki, córki rzecznika Kremla Dmitrija Pieskowa. Obostrzenia zapewne nie zrobią na rosyjskiej elicie wielkiego wrażenia, przynajmniej na razie.

Z drugiej strony wiele zależy od konsekwencji Zachodu w utrzymywaniu embarga. Odcięta od świata Serbia nie była w stanie wspierać już żadnego lokalnego konfliktu, a Slobodan Miloszević padł wkrótce po tym, gdy karty w bałkańskiej polityce zostały ostatecznie rozdane. Oderwanie się Czarnogóry od miloszewiciowskiej Jugosławii było inspirowane chęcią odcięcia się od obłożonego sankcjami kraju. Irak Saddama Husajna musiał zastopować wszystkie wojownicze inicjatywy dyktatora, nawet wymierzone w kurdyjską autonomię na północy kraju, i utrzymywał się wyłącznie z przemytu, co być może sprawiło, że w 2003 r. nawet żołnierze elitarnych jednostek pierzchli, gdy tylko czołgi USA przekroczyły granice. Libia Kadafiego z ulgą wracała na salony, rezygnując z programu nuklearnego i stosami dolarów odkupując przewiny reżimu z lat 80. i 90. Irańczycy doskonale wiedzą, jak może wyglądać ich życie bez sankcji: w krótkim okresie po zawarciu z administracją Obamy porozumienia nuklearnego tamtejsza gospodarka doświadczyła raptownego skoku. A przede wszystkim, mimo propagandowego pudru, społeczeństwa wszystkich tych krajów doskonale wiedzą, że restrykcje nałożono na ich kraje nie bez powodu.

Dlatego też sankcje mogą nie uratować Ukrainy przed demolowaniem przez Rosję, ale mogą ograniczyć zapędy Moskwy do stosowania siłowych rozwiązań w przyszłości. Bo też jeden z najważniejszych błędów analitycznych mogli popełnić doradcy Putina: przyjęli, że Zachód tak bardzo jest uzależniony od rosyjskich surowców, tak dobrze zarabia na robieniu interesów w Rosji i tak bardzo jest wewnętrznie skłócony, że atak na Kijów ujdzie Moskwie na sucho. Okazało się, że nie wzięli oni pod uwagę jednego czynnika, który po prostu w Rosji nie występuje – społeczeństwa obywatelskiego, którego oburzenie i wsparcie dla Ukrainy zmieniło postawę nawet tych polityków, którzy 24 lutego rano z obojętnością przeglądali serwisy informacyjne.

Czytaj więcej

Facebook. Nowa nazwa, stare grzechy

Zamiary Kremla względem Ukrainy od lat były przedmiotem analiz i polem starcia między zwolennikami – w uproszczeniu – historycznego podejścia do rosyjskiego imperializmu, który czeka tylko na okazję do odbudowy swej potęgii, a tymi, którzy patrzyli na działania Moskwy przez pryzmat współczesnego zglobalizowanego świata i pragmatyzmu. W optyce tych drugich Rosja wykonywała agresywne gesty po to, by uzyskać lepszą pozycję przetargową, zmusić przeciwników do ustępstw, ale po siłę militarną sięgać nie zamierzała.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi