Kto i dlaczego trzyma z Moskwą?

Inwazja na Ukrainę wytrąciła z równowagi chwiejny mikrokosmos przyjaciół Kremla i wrogów Zachodu. Ważą się losy nowych sojuszy i nowej zimnej, o ile nie gorącej wojny, a Zachód pospiesznie zabiega o tych, którzy mogą wesprzeć osłabianie Putina.

Aktualizacja: 11.03.2022 15:31 Publikacja: 11.03.2022 10:00

Kim Dzong Un i Władimir Putin

Kim Dzong Un i Władimir Putin

Foto: PAP/EPA

Wykopcie tych paniczy zza oceanu, nie przyniosą wam szczęścia. Jak tylko nie będą mogli was już wykorzystać, wyrzucą was na śmietnik historii" – z takim przesłaniem do Ukraińców zwracał się przywódca Białorusi Aleksander Łukaszenko, gdy rosyjskie wojska wjeżdżały na ukraińskie terytorium. W kolejnych dniach padło jeszcze niejedno oświadczenie utrzymane w tej stylistyce, choć białoruski autokrata unika jak ognia użycia antyukraińskiej retoryki.

Oczywiste pytanie, jakie może się tu pojawiać, brzmi: czy Łukaszenko nie zdaje sobie sprawy, że podcina gałąź, na której sam siedzi? Odpowiedź jest równie oczywista: zapewne zdaje sobie sprawę, ale nie ma innego wyjścia. „Coraz bardziej agresywna postawa Putina wobec Ukrainy od początku poprzedniej dekady początkowo niepokoiła Łukaszenkę. Zaniepokojony, czy nie tworzy się na jego oczach precedens dla Białorusi, uciekał w retorykę nacjonalistyczną, by dystansować się od Moskwy, choć Moskwa coraz chętniej parła do integracji obu krajów" – pisze na łamach magazynu „The Conversation" Natalya Chernyshova z Uniwersytetu Winchester. „W 2014 r. Łukaszenka uniknął formalnego uznania aneksji Krymu i zamiast tego zaczął czynić pojednawcze gesty wobec Zachodu. Do 2020 r. relacje z Kremlem sięgnęły nowego dna" – podsumowuje lapidarnie.

Czytaj więcej

Zmiana nastrojów w Rosji. Propagandziści Kremla apelują o przerwanie wojny

Rzecz jasna wszystko zmieniło się wraz ze sfałszowaniem wyborów latem 2020 r. Najpierw pacyfikacja protestów, a potem jeszcze porwanie samolotu z twórcą opozycyjnego serwisu informacyjnego Nexta Ramanem Pratasiewiczem ściągnęły na Mińsk sankcje, jakich Białoruś jeszcze nie doświadczyła. Jedynym gwarantem bezpieczeństwa dawnego dyrektora kołchozu i kontestowanego zwycięzcy wyborów stał się Putin. I jedynym sponsorem, co nie jest tu bez znaczenia. „To kwestia pieniędzy. Kiedy Łukaszenka rozmawia o ryzyku wojny, zawsze może wynegocjować trochę pieniędzy, czy to na modernizację wojska, czy po prostu w ramach wsparcia finansowego" – kwitował w rozmowie z Al-Dżazirą Ihar Tyszkiewicz, białoruski analityk z Kijowa.

Kredyt dla Mińska – polityczny czy finansowy – był dla Kremla niewątpliwie dobrą inwestycją. Spod Homla, gdzie przegrupowują się rosyjskie wojska i gromadzą białoruskie potencjalne odwody, do Kijowa nie ma nawet 100 kilometrów. Wystarczy rzut oka na mapę, by przekonać się, że bez – choćby biernego – udziału Łukaszenki marsz rosyjskich oddziałów na Kijów mógłby potrwać nawet tygodnie. Ale wszystko ma zapewne swoją cenę: definitywna wasalizacja białoruskiego prezydenta może oznaczać, że Kreml w odpowiednim czasie pokusi się o wymienienie go na kogoś, komu będzie bardziej ufać. Na razie obaj „sojusznicy" nie mają innego wyjścia jak współdziałanie.

Podbój Czarnego Lądu

Na alianse, jakie Kreml dziś zawiera na świecie, szukając poparcia dla swojej agresji, ewidentnie rzutuje rachunek zysków i strat. Wystarczy spojrzeć na wyniki głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ nad rezolucją potępiającą „specjalną operację militarną" w Ukrainie oraz wzywającą do wstrzymania ataku. Wraz z Rosją i Białorusią przeciw rezolucji głosowały trzy kraje: Erytrea, Korea Północna i Syria.

O ironio, pierwszy z nich oderwał się od Etiopii mniej więcej w tym samym czasie, gdy rozsypywało się zimnowojenne domino. Przez cztery kolejne dekady erytrejski prezydent Isaias Afwerki trwał w niemal kompletnej izolacji, tworząc za pustynnymi granicami swojego kraju swoisty afrykański gułag, z którego do 2018 roku uciekło 0,5 miliona ludzi (na 5 milionów populacji). Afwerkiego nie ratowało nawet porozumienie pokojowe z Etiopią, bowiem ze względu na systematyczne naruszenia praw człowieka, i doprowadzenie mieszkańców na skraj klęski humanitarnej, na Erytreę nałożono w swoim czasie pakiet sankcji. Z odsieczą przyszedł, rzecz jasna, Kreml: w 2018 roku odciął się od sankcji i ogłosił partnerstwo z afrykańskimi odrzutkami oraz ulokowanie w jednym z erytrejskich portów – dających strategiczne „wyjście" na akwen Morza Czerwonego – centrum logistycznego.

Czytaj więcej

Ławrow: Rosja nie zaatakowała Ukrainy

Ale to był dopiero początek rosyjskiej ofensywy na Czarnym Lądzie. Przez kilka ostatnich lat podwładni Siergieja Ławrowa przekonywali wszystkich liderów na kontynencie o historycznej roli Moskwy w wybijaniu się ich krajów na niepodległość, wspólnej walce z kolonializmem, a także o niezwykłych możliwościach robienia interesów z Rosją. Za argumentami retorycznymi szły konkretne gesty: w 2019 roku w Soczi odbył się szczyt Rosja–Afryka, na który zjechało 43 afrykańskich liderów. Rosyjscy żołnierze wylądowali w Republice Środkowej Afryki, by szkolić tamtejsze wojsko. Ich nieformalny ekwiwalent, znany jako Grupa Wagnera, pojawił się w Libii i Mozambiku, potem w Mali, wagnerowcy mają też odpowiadać za ochronę prezydenta Republiki Środkowoafrykańskiej. Efekty tej dyplomatyczno-militarnej ofensywy widać dziś gołym okiem. Etiopia była jednym z nielicznych państw, w których po inwazji na Ukrainę pojawiły się prorosyjskie demonstracje. „Większość ludzkości (która nie ma białego koloru skóry) popiera rosyjskie stanowisko w sprawie Ukrainy" – tweetował syn prezydenta Ugandy, w randze generała-porucznika, Muhozi Kainerugaba. „Rosja to nasz przyjaciel" – mówił dziennikowi „The New York Times" minister ds. społecznych w rządzie RPA Lindiwe Zulu. „Nie porzucimy relacji, które zawsze mieliśmy" – dodawał.

I jeszcze rzut oka na wyniki głosowania w ONZ: Afryka w sporej mierze powstrzymała się od głosowania. Algieria, Angola, Burundi, Republika Środkowej Afryki, Demokratyczna Republika Konga, Madagaskar, Mali, Mozambik, Namibia, Senegal, Republika Południowej Afryki, Sudan, Sudan Południowy, Tanzania, Uganda i zamykające tę listę Zimbabwe – to wszystko państwa, które nie pójdą może na otwartą konfrontację z Zachodem, ale też wyraźnie pokazują, że nie staną po stronie adwersarzy Kremla. Na poziomie późniejszego głosowania w Komisji Praw Człowieka do tej grupy można też jeszcze dorzucić Gabon i Kamerun.

Zaniedbani autokraci Azji

Podobną batalię o sympatię, jak w Afryce, Kreml stoczył o Azję – konstatują publicyści „The New York Timesa". Tu oczywistym wydaje się przykład Korei Północnej, ale nie ulegajmy pozorom: odizolowana od reszty świata dyktatura Kim Dzong Una to jedynie kwiatek u kożucha rosyjskich zabiegów o sympatię państw na południe od Syberii.

Oczywistym – i z perspektywy całego świata kluczowym – sojusznikiem Kremla w Azji są Chiny. Pekin nie tylko powtarza konsekwentnie zapewnienia o dwustronnym niezmiennym wsparciu stanowiska Kremla w sporze o Krym i Donbas (w zamian za rosyjskie wsparcie w kwestii potencjalnego „odzyskiwania" Tajwanu), ale też sprowadza swoje komentarze do monotonnych wezwań do zaprzestania walki. Wystarczyło w ostatnich dwóch tygodniach zerkać na strony chińskich mediów, by przekonać się, że doniesienia z Ukrainy pojawiają się tam sporadycznie i podawane są w osobliwym sosie: agencja prasowa Xinhua w pełni zaadaptowała terminologię „specjalnej operacji militarnej" i w momentach, gdy Zachód oglądał zdjęcia skrwawionych Ukraińców uciekających przed ostrzałem dzielnic mieszkalnych, Chińczycy raczyli czytelników informacjami o ofertach rozmów pokojowych składanych przez Kreml.

Nieco mniej zdecydowane są Indie. Po kilku dniach zastanawiania się New Delhi przyjęło postawę wyczekującą: indyjski premier Narendra Modi w rozmowie z Putinem miał nalegać na przerwanie ognia, ale w rozmowie z ukraińskim prezydentem Wołodymyrem Zełenskim ograniczył się do ubolewania nad losem Ukraińców, którzy zginęli, oraz nad zniszczeniami powstałymi w wyniku działań wojennych. „Moskwa pozostaje strategicznym partnerem Indii, na równi ze Stanami Zjednoczonymi" – podsumowują analitycy Artyom Lukin i Aditya Pareek na stronach ośrodka East Asia Forum. Jak tłumaczą, Rosja wspierała Indie w kilku zasadniczych ze strategicznego punktu widzenia kwestiach: większość importu broni na subkontynent realizowały rosyjskie firmy zbrojeniowe, Moskwa wspierała też Indusów w zakresie technologii kosmicznych oraz nuklearnych. Od grudnia ubiegłego roku trwają m.in. dostawy sławetnych systemów przeciwlotniczych S-400 w ramach rekordowego kontraktu o wartości 5,43 miliarda dolarów.

O sojuszu Modiego z Putinem przesądza też pewien mniej uchwytny czynnik. Od dobrych kilku dekad trwa na subkontynencie tzw. „szafranowa fala", renesans hinduskiego nacjonalizmu w wojowniczym wydaniu, a obecny indyjski premier jest jednym z architektów tego procesu. Hindusi są przekonywani o wyższości ich religii i kultury nad współplemieńcami innych wyznań, państwo coraz częściej sięga po katalog metod dyskryminowania muzułmanów, chrześcijan czy innych wyznań. Na akty przemocy, niesprawiedliwość w instytucjach i sądach coraz częściej przymyka się oko. Polityka historyczna skrzętnie kryje krzywdy wyrządzone przez Hindusów innym, a eksponuje krzywdy wyrządzane przez innych Hindusom. Resentymenty odnoszące się do Bangladeszu i Pakistanu są w tej narracji odpowiednikiem tęsknot Kremla za neo-ZSRR, a stopniowe wygaszenie autonomii Kaszmiru i zdławienie będącej tego skutkiem rewolty to w dużej mierze odpowiednik indyjskiej „specjalnej operacji wojskowej".

O ironio, wspomniane Bangladesz i Pakistan analogii nie widzą – oba kraje wstrzymały się od głosowania przeciw inwazji na forum ONZ. Jeszcze kilka miesięcy temu Bangladesz zamierzał zorganizować obchody 50-lecia nawiązania relacji dyplomatycznych, a rosyjscy eksperci doradzają władzom w Dhace przy rozwijaniu energetyki atomowej (elektrownia w Rooppur jest w 90 procentach finansowana przez Moskwę, to kwota rzędu 12 miliardów dolarów) czy handlu zagranicznego. Kreml ma też dostarczyć Banglijczykom broń wartą miliard dolarów i dołożyć się do „rozwiązania kryzysu związanego z uchodźcami z ludu Rohingya", którzy kilka lat temu uciekli przed pogromami z sąsiedniej Birmy (Mjanmy).

Nieco inaczej wygląda to po drugiej stronie indyjskiego kolosa. Pakistan w zachodniej polityce był zawsze partnerem z konieczności (promoskiewskie sympatie Indii, radziecka interwencja w Afganistanie, wojna z terroryzmem). Gdy czynnik zagrożenia malał, Zachód zaczynał bardziej krytycznie patrzeć na swojego alianta, czy to potępiając zamach stanu generała Perveza Muszarrafa w 1999 roku, czy przeprowadzając rajd na kryjówkę Osamy bin Ladena bez powiadamiania Islamabadu o akcji w 2011 roku, czy wreszcie cierpko komentując autokratyczne ciągoty obecnych władz kraju. „W przeszłości zatem Pakistan i Rosja nie były w stanie rozwijać relacji z powodu braku zaufania. Teraz jednak oba kraje starają się przezwyciężyć uprzedzenia z przeszłości" – dowodzi emerytowany generał Feroz Hassan Khan w eseju opublikowanym na stronach pakistańskiej akademii lotniczej. „Entente cordiale", jak nazywa on oś Moskwa–Islamabad, to w skrócie powtórka zabiegów Chin o wpływy w Pakistanie: procesu zawierania kolejnych coraz ważniejszych i coraz bardziej wartościowych kontraktów, deklaracji wzajemnego wsparcia i dyskretnej akceptacji tam, gdzie tylko Zachód zacznie coś krytykować.

Model działania jest więc podobny, choć nie jest podlany sosem niegdysiejszej walki z kolonializmem. Dodatkowo Rosja może w Azji znaleźć wsparcie, które ma charakter pośredni – kraje, takie jak Sri Lanka, Wietnam, Mongolia czy Laos (wszystkie wstrzymały się od głosu w ONZ), nie tylko mogą nie chcieć narazić się Moskwie, ale (a może i przede wszystkim) per analogiam Pekinowi.

O jednym zakątku świata należałoby tu jeszcze wspomnieć: wyjątkowo jasne stanowisko zajął Bliski Wschód. W zasadzie wszystkie kraje, od tych bardziej liberalnych po zamordystyczne dyktatury, opowiedziały się za rezolucją potępiającą inwazję na Ukrainę. Wyjątkiem jest Syria, której przedstawiciele głosowali przeciwko rewolucji, ale to oczywisty wyjątek – Baszar al-Asad zawdzięcza utrzymanie się u władzy niemal wyłącznie interwencji Iranu i Rosji, która dodatkowo dała tej interwencji parasol dyplomatyczny. Damaszek może się też, wcześniej czy później, odwdzięczyć wsparciem militarnym. Zgodnie z informacjami, jakie przemknęły w tym tygodniu przez media, Rosja rekrutuje weteranów wojny w Syrii, oferując im półroczne kontrakty z kilkusetdolarowym (zapewne miesięcznym) żołdem.

Osobne miejsce należy się tu także Iranowi. Teheran znalazł się w bardzo specyficznej sytuacji – przez lata Rosjanie, Białorusini i Ukraińcy stanowili jedno z niewielu „okien na świat", jakie miał obłożony sankcjami reżim. Dlatego też dziś Irańczycy z jednej strony domagają się wstrzymania walk, ale na drugim oddechu dystansują się od Zachodu. „Stanom Zjednoczonym w żadnej sytuacji nie można wierzyć" – ucinał najwyższy przywódca Islamskiej Republiki Iranu ajatollah Ali Chamenei. Co znaczące, Teheran powstrzymał się od głosowania w sprawie rezolucji, a to samo zrobił przedstawiciel rządzonego dziś przede wszystkim przez szyitów (i raczej podążającego za wolą Teheranu) Iraku. Powściągliwość tę można tłumaczyć dwojako: z jednej strony reżim ajatollahów nie może stanąć otwarcie przeciw Zachodowi, z drugiej jednak liczy na szybkie zawarcie porozumienia nuklearnego z Waszyngtonem, które zakończyłoby kilkuletni okres nowych sankcji.

Na marginesie: Iran stanowi interesujący przypadek, gdy kraj w zasadzie nie jest zależny od Moskwy i pewnie nie miałby ochoty chodzić na jej pasku. Ale narzucona przez Zachód izolacja nie pozostawia większego wyboru – takich się ma aliantów, jacy akurat są dostępni. Wolta Wenezueli w ostatnich dniach – sprowadzająca się do obietnicy zastąpienia na amerykańskim rynku ropy rosyjskiej wenezuelską – pokazuje, że w zamian za gwarancje bezpieczeństwa nawet rzekomo bliscy „agenci Kremla" z daleka od granic Imperium są w stanie odwrócić sojusze. Kto wie, może wcześniej czy później zrobi to też Hawana: Kubańczycy co prawda retorycznie poparli Moskwę bezwarunkowo, ale już w ONZ powstrzymali się od głosu. Nie inaczej zachowały się Nikaragua i Salwador.

W cieniu Imperium

Ale kluczowym obszarem, gdzie przywódcy muszą dziś gorączkowo kalkulować wszystkie „za i przeciw" są dawne republiki poradzieckie. W przypadku republik bałtyckich i Białorusi wybór jest oczywisty. Inne dawne fragmenty Imperium albo próbują taktyki gwałtownej ucieczki do przodu, albo wręcz przeciwnie – próbują kryzys przeczekać.

„Jesteśmy najbardziej narażonym na ryzyko sąsiadem Ukrainy" – przekonywał dziennikarzy szef mołdawskiej dyplomacji Nicu Popescu w poprzedni weekend. „Powoli docieramy do przełomowego punktu" – dorzucał. Jego kraj, według rozmaitych statystyk gromadzonych na granicach Ukrainy, przyjął od 90 do 237 tysięcy uciekinierów (z czego 113 tysięcy pozostało w Mołdawii) z terytoriów objętych lub zagrożonych rosyjską inwazją. Przy populacji liczącej 2,6 milionów ludzi statystyki mołdawskiej pomocy humanitarnej przewyższają zatem nawet te, z których my jesteśmy dziś tak dumni, choć Popescu chodziło nie tylko o humanitarne konsekwencje kryzysu dla ojczyzny.

„Mołdawianie przyjmują uchodźców, ale sami także zaczynają pakować walizki. Boją się, że będą następni" – podsumowywał lapidarnie w jednym z artykułów poświęconych wojnie w Ukrainie „The New York Times". Strach oparty jest na poszlakach, ale to nie zmniejsza jego skali, może ją nawet potęguje: pierwszym sygnałem były mapy, na których Aleksander Łukaszenko pokazywał podwładnym plany rosyjskiej inwazji, co nieopatrznie wyemitowano w telewizji: wynika z nich, że Rosja będzie parła na Odessę i dalej na zachód, by stworzyć jakiś rodzaj korytarza do zbuntowanej części dawnej mołdawskiej SRR, Naddniestrza. W ostatnim tygodniu pojawiły się też przecieki ze źródeł wywiadowczych, z których wynika, że w Mołdawii nie brak rosyjskiej agentury gotowej uaktywnić się nawet w postaci „zielonych ludzików". Dla nikogo nie jest też tajemnicą, że – podobnie jak w Ukrainie – przez lata działali w kraju politycy blisko związani z Kremlem. Być może za ich sprawą 20 lat aspirowania Kiszyniowa do UE było czasem kompletnie straconym.

Dziś Mołdawianie chcą zatem przyspieszyć: wraz z Ukrainą oraz Gruzją Kiszyniów tworzy – formalnie od maja 2021 roku – tzw. Stowarzyszone Trio, które postuluje szybką ścieżkę akcesji dla tych trzech państw. Trzeci partner w tym układzie, Gruzja, jeszcze dobitniej pokazuje skomplikowany wybór, jakiego muszą dziś dokonywać sąsiedzi Rosji. Premier rządu w Tbilisi Irakli Garibaszwili w pierwszym odruchu wykluczył przyłączenie się kaukaskiej republiki do sankcji nakładanych na Rosję oraz zablokował jakoby wylot z kraju gruzińskich ochotników, którzy chcieli przyłączyć się do ukraińskiej armii, co miało doprowadzić do odwołania ukraińskiego ambasadora w Tbilisi.

Odruch ten nietrudno zrozumieć: Gruzini doskonale pamiętają, że ich ojczyzna w 2008 roku odegrała rolę poligonu ćwiczebnego przed dzisiejszą inwazją. Utracili kontrolę nad dwoma separatystycznymi regionami, Abchazją i Osetią Południową, a konfrontację militarną właściwie przegrali z kretesem. Kluczowe ośrodki państwa, z Tbilisi na czele, leżą w odległości zaledwie kilkudziesięciu kilometrów od najbliższych rosyjskich koszar, co zasadniczo studzi nastroje. A jednak – wkrótce po decyzji rządu na ulice miast wyszły antyrządowe demonstracje z żądaniami wsparcia niedawnych sojuszników z Kijowa. Być może Gruzini zdają sobie sprawę, że układ, jaki zrodzi się po wojnie w Ukrainie – bez względu na jej wynik – zostanie zacementowany na pokolenia. I od dzisiejszych decyzji gabinetu Garibaszwilego zależy, po której stronie nowej żelaznej kurtyny Gruzini się znajdą.

W sąsiedniej Armenii mieszkańcy mają podobny dylemat, choć ich perspektywa jest odmienna. W potencjalnych konfliktach, z Azerbejdżanem – ale możliwe, że i z Turcją – Kreml jest jedyną siłą, na jakiej może się oprzeć Erywań. Rosjanie wsparli Ormian w niedawnej wojnie o Górny Karabach, tyle że ich wsparcie było dosyć niemrawe i batalia o kaukaską enklawę skończyła się fiaskiem, a sporny kawałek terytorium przeszedł w ręce (wspartych zwłaszcza przez Turcję) Azerów. Parasol ochronny okazał się zatem iluzją, tyle że Erywań po prostu nie ma widoków na alternatywny alians.

Z oczywistych powodów tradycyjny adwersarz Ormian, Azerbejdżan, obstawia sojusz z Zachodem. Obstawia w sposób maksymalnie asekuracyjny: Ilham Alijew odwiedził Kreml na zaproszenie Putina ledwie kilkadziesiąt godzin przed atakiem, podpisując deklarację o „sojuszniczej współpracy", z licznymi punktami dotyczącymi kooperacji handlowej, energetycznej i militarnej. Czy zdawał sobie sprawę, że mobilizacja wojsk na granicy z Ukrainą nie jest li tylko „ćwiczeniami", ale przygotowaniem do realnej wojny – trudno ocenić. Za to można łatwo wyobrazić sobie intencje azerskiego przywódcy – pakt z Moskwą mógł przypieczętować niedawne zwycięstwo w Karabachu i zabezpieczyć Baku przed potencjalną ormiańską ofensywą za lat kilka. Spokoju na granicach przypilnowaliby po prostu Rosjanie. Równie łatwo jest wyobrazić sobie, z jakim bólem Alijew musi dziś wydawać decyzje, które nieco osłonią „zachodnią" flankę Azerbejdżanu – o wysłaniu pomocy humanitarnej Ukrainie, zawieszeniu lotów do Rosji, a nawet złożeniu luźnej oferty dostarczania gazu europejskim odbiorcom.

W końcu są jeszcze republiki Azji Centralnej: Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Uzbekistan i Turkmenistan. Żadna z nich nie odważyła się przyłączyć do potępienia Rosji w ONZ, ale też nie wszędzie rosyjska inwazja została życzliwie przyjęta. Najtwardszy orzech do zgryzienia ma pierwszy z wymienionych krajów: ledwie w styczniu rosyjski kontyngent uratował kazachski rząd przed falą coraz agresywniejszych demonstracji, a już w lutym Kreml postawił prezydenta Kasyma-Żomarta Tokajewa przed koniecznością porzucenia tradycyjnej doktryny „multiwektorowości", czyli trzymania równego dystansu wobec wszelkich globalnych mocarstw i ich sporów. Nie mniej krępujące musiało być zaproszenie Kazachów do włączenia się do „specjalnej operacji militarnej" (które rząd w Nursułtanie odrzucił).

Pozostałe Sowietstany, jak bywają nazywane państwa regionu, nie miały takich propozycji, ale nie mają też większych wątpliwości, gdzie leży polityczny środek ciężkości w regionie. Kirgistan po próbach ustanowienia bardziej demokratycznych form rządów powoli traci aurę największej politycznej nadziei regionu, status quo w Tadżykistanie od czasów wojny domowej w latach 90. opiera się na Moskwie, Uzbekistan po masakrze w Andidżanie w 2005 roku znalazł się na Zachodzie na cenzurowanym, Turkmenistan tradycyjnie „nie komentuje zdarzeń międzynarodowych", ale 16 lat rządów Gurbanguly Berdimuhamedowa – wyjąwszy ekstrawagancje lidera – upłynęło w kordialnych relacjach z Moskwą. W żadnym z tych państw nie trzeba interweniować, wystarczy czekać, jak pod potencjalną wewnętrzną lub zewnętrzną presją sami zaproszą Rosjan – jak stało się niedawno w Kazachstanie.

Wykopcie tych paniczy zza oceanu, nie przyniosą wam szczęścia. Jak tylko nie będą mogli was już wykorzystać, wyrzucą was na śmietnik historii" – z takim przesłaniem do Ukraińców zwracał się przywódca Białorusi Aleksander Łukaszenko, gdy rosyjskie wojska wjeżdżały na ukraińskie terytorium. W kolejnych dniach padło jeszcze niejedno oświadczenie utrzymane w tej stylistyce, choć białoruski autokrata unika jak ognia użycia antyukraińskiej retoryki.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi