Facebook. Nowa nazwa, stare grzechy

Ciemne chmury nad Facebookiem przypominają już betonowy sufit. Wcześniejsze oskarżenia o udostępnianie danych użytkowników politycznym szalbierzom wzmocnione nowymi przeciekami od sygnalistów przyoblekły się w pozew na gigantyczną kwotę 150 mld dol. Przebieg tej sądowej batalii przesądzi o przyszłości firmy, która desperackim zrywem próbuje uwolnić się od starej nazwy.

Aktualizacja: 19.12.2021 16:28 Publikacja: 17.12.2021 16:00

Facebook. Nowa nazwa, stare grzechy

Foto: AFP, Chris DELMAS

„Rohindżowie stracili wszystko. W Mjanmie są poza wszelkim prawem" – skomentował lakonicznie w rozmowie z Reutersem Nay San Lwin, birmański aktywista i współzałożyciel organizacji Free Rohingya Coalition, która walczy o prawa i los prześladowanych przez birmański reżim członków tej grupy etnicznej. „Facebook zarabiał na naszym cierpieniu. Ci, którym udało się ocaleć z pogromu, nie mieli innego wyjścia, niż pozwać Facebooka. Byłoby wielką niesprawiedliwością, gdyby ocalali nie otrzymali żadnego odszkodowania" – dorzucał działacz.

To najkrótsze podsumowanie pozwów, jakie w imieniu organizacji uchodźców z Mjanmy (dawniej Birmy) przygotowały cztery globalne firmy prawnicze (pierwszy został złożony w sądzie w San Francisco na początku grudnia). Pozywający domagają się łącznie ok. 150 mld dol. odszkodowania, które miałoby powetować straty społeczności Rohindża: wieloletnie prześladowania, represje, pogromy, gwałty i wypędzenia sprzed kilku lat, wreszcie – nędzę i niedole życia w obozach dla uchodźców. Dzisiaj się ocenia, że spośród liczącej 1,4 mln ludzi populacji Rohindżów w Birmie od 2015 r. uciekło poza granice państwa 900 tys. ludzi. Z tego jakieś 740 tys. w okresie zmasowanych akcji pacyfikacyjnych w latach 2016–2017. 100 tys. ludzi nadal jest przetrzymywanych w tymczasowych obozach koncentracyjnych, a kilkadziesiąt tysięcy zginęło.

W oświadczeniu, jakie wysłała brytyjskiej BBC jedna z kancelarii reprezentujących uchodźców, wskazano najważniejsze zarzuty wobec platformy społecznościowej Marka Zuckerberga: wzmacnianie wymierzonej w Rohindżów mowy nienawiści, zaniechanie „inwestycji w moderatorów" i specjalistów mających pojęcie o sytuacji politycznej w Mjanmie, zaniechanie usuwania postów czy profilów, które szerzyły nienawiść wobec tej grupy etnicznej czy w końcu – niepodejmowanie stosownych działań na czas pomimo ostrzeżeń organizacji humanitarnych i mediów.

Czytaj więcej

Afganistan. Talibów czeka najtrudniejszy sprawdzian

Realne problemy. Traktujemy je poważnie

Trudno zbywać te oskarżenia wzruszeniem ramion. „Musimy ich zwalczać tak, jak Hitler zwalczał Żydów"; „lejcie benzynę i podkładajcie ogień, niech spotkają swojego Allaha szybciej" – między innymi takie posty na temat Rohindżów znaleźli w sieci dziennikarze Reutersa w ramach „śledztwa" (zapewne lepsze byłoby słowo „research") na birmańskich stronach: zarówno indywidualnych profilach, jak i oficjalnych stronach reżimowych firm i instytucji. Niektóre, jak pierwsza z zacytowanych wyżej, pojawiały się już prawie dekadę temu. Praktycznie nikt nie ma wątpliwości, że przez kilka lat przed wybuchem kampanii przemocy w zamieszkiwanym przez Rohindżów stanie Arakan budowano atmosferę nienawiści i pogromów. Rola, jaką miał tu do odegrania Facebook, jest tym bardziej istotna, że mało kto w Birmie ma dostęp do alternatywnych źródeł informacji (uwzględniając nawet oficjalne media, których ton nie odbiegał zbytnio od cytowanych wyżej postów).

Problem w tym, że szefowie portalu doskonale zdawali sobie sprawę z tego, co dzieje się na stronach Facebooka. Zuckerberg komentował to osobiście. „Kwestie związane z Mjanmą, jak uważam, przyciągnęły w naszej firmie sporo uwagi. To realne problemy i traktujemy je bardzo poważnie" – zapewniał w wywiadzie dla opiniotwórczego portalu Vox w 2018 r. Przywoływał przypadek wykrycia w aplikacji Messenger wiadomości zachęcających do przemocy wobec birmańskiej mniejszości z Arakanu i zapewniał, że firma chce położyć temu kres. „Chcemy mieć pewność, że posiadamy wszystkie narzędzia służące do eliminowania mowy nienawiści, zachęcania do przemocy i ochrony integralności dyskusji obywatelskich w miejscach takich jak Mjanma, ale i Stany Zjednoczone" – perorował.

Czekając na precedens

Jednak wbrew tym deklaracjom biznes działał jak gdyby nigdy nic. Dopiero w lutym 2021 roku w reakcji na wojskowy zamach stanu, w ramach którego odsunięto od władzy cywilnych polityków, a Aung San Suu Kyi, laureatka pokojowego Nobla sprzed trzech dekad i realna liderka rządu, została 6 grudnia skazana na cztery lata więzienia, Facebook wreszcie zablokował birmańskim firmom państwowym oraz profilom powiązanym z Tatmadaw (lokalną armią) możliwość publikowania reklam. Na ironię zakrawa fakt, że konsekwencje wyciągnięto w tym przypadku w obronie rządu Aung San, który w poprzednich latach przyglądał się masakrom i wypędzaniu muzułmańskich rodaków z obojętnością, jeśli nie aprobatą.

Wpłynięcie do sądu pozwu złożonego przez reprezentujących Rohindżów prawników koncern Meta – nowa nazwa Facebooka – już następnego dnia skomentował deklaracją o „zbulwersowaniu zbrodniami popełnionymi przeciwko ludowi Rohindża". „Stworzyliśmy grupę przeznaczoną dla osób birmańskojęzycznych, zablokowaliśmy profile Tatmadaw, zakłóciliśmy sieci manipulujące debatą publiczną i podjęliśmy działania wymierzone w szkodliwą dezinformację, by zapewnić ludziom bezpieczeństwo. Zainwestowaliśmy też w birmańskojęzyczną technologię, mającą ograniczać rozpowszechnianie szkodliwych treści" – wymieniał w komentarzu dla Reutersa rzecznik prasowy firmy.

Ta wyliczanka wywołała wrażenie raczej przeciwne do tego, czego oczekiwano. „Spóźniona decyzja o usunięciu stron firm należących do armii wygląda bardziej na akt desperacji po wpłynięciu pozwu za przyczynianie się do ludobójstwa na Rohindżach niż jakiekolwiek szczere zaangażowanie na rzecz praw człowieka" – podsumowywał Mark Farmaner, szef brytyjskiego oddziału organizacji Burma Campaign, na łamach magazynu „Time".

„Moment ogłoszenia tych zmian pokazuje, że sprawa wstrząsnęła Facebookiem, a pozew był dzwonkiem alarmowym. Sam pozew to śmiałe posunięcie, Rohindżowie najwyraźniej uznali, że mają wystarczające podstawy do takiej akcji" – mówiła z kolei Reutersowi założycielka fundacji Alternative ASEAN Network On Burma, Debbie Stothard. Według niej pozew może stać się precedensem. „W obecnych czasach widzieliśmy już stopniowe upowszechnianie się spraw sądowych nawiązujących do zmian klimatycznych, które – bywało – przynosiły powodom zwycięstwo" – dodawała.

„Gdyby sądzić po dotychczasowych precedensach, powinni przegrać. Ale dziś jest tyle antypatii w stosunku do Facebooka, że wszystko jest możliwe" – sekundował jej Eric Goldman, profesor prawa z Santa Clara University.

Czytaj więcej

Tunezyjska demokracja w odstawkę. Robocop wywraca stolik

Wszystkie błędy moderatorów

Przewrotnie można powiedzieć, że nikt nie zrobił dla Rohindżów więcej niż Frances Haugen. Ta postawna blondynka przed czterdziestką spędziła ostatnią dekadę w największych firmach Doliny Krzemowej: cztery lata w Google, potem w Yelp i Pinterest, aż po przyjętą w 2018 roku propozycję posady w Facebooku. Do tego momentu jej zainteresowania zawodowe wykrystalizowały się i u Marka Zuckerberga ekspertka chciała zajmować się obszarem rozprzestrzeniania się dezinformacji. Po trzech latach w Facebooku Haugen uznała najwyraźniej, że źródłem zła jest sam Facebook. Od początku 2021 r. przez kilka kolejnych miesięcy kopiowała bowiem dane świadczące o zaniedbaniach – jeżeli nie celowym działaniu – firmy.

Dane te trafiły do wybranych kongresmenów, ale też do mediów. Od września 2021 r. „The Wall Street Journal" opublikował serię sensacyjnych raportów poświęconych Facebookowi, opartych właśnie na ujawnionych przez Haugen informacjach. Wynikało z nich niezbicie, że menedżerowie firmy zdają sobie sprawę z licznych bardzo problematycznych i kontrowersyjnych zjawisk zachodzących na platformie – politycznych, społecznych, nierzadko o charakterze kryminalnym.

Pierwszym i w obecnych okolicznościach najważniejszym grzechem była tolerancja dla propagowania nienawiści i przemocy na tle etnicznym, religijnym i politycznym. Tu dobrym przykładem są właśnie Rohindżowie, ale też muzułmanie z Kaszmiru i Indii czy zwalczające się dziś grupy z Etiopii. Moderatorzy portalu widzieli – a ich szefowie o tym wiedzieli – profile, które regularnie publikowały zarówno wezwania do przemocy, jak i materiały wizualne dokumentujące jej skutki, choćby ciała zabitych w zamieszkach czy pogromach. Kontrowersyjne zdjęcia najczęściej usuwano, pozwalając jednak profilowi na dalsze funkcjonowanie. W Stanach Zjednoczonych przymykano oko na rozpowszechnianie bełkotliwej teorii spiskowej QAnon, której częścią była narracja o sfałszowanych wyborach w USA w 2020 r.

Przyjęta w 2021 r. nowa polityka postępowania z osobami czy organizacjami publikującymi agresywne, zaczepne i nienawistne treści sprowadzała się do ignorowania takich profilów, o ile nie istniał wyraźny związek osób je prowadzących z przemocą w realnym świecie. Ograniczano również „zasięgi", czyli wyświetlano najnowsze posty mniejszej liczbie osób obserwujących dany profil, ewentualnie zaprzestawano powiadamiać takie osoby o nowych publikacjach na danym profilu.

Skąd to miękkie podejście? To Haugen i „Wall Street Journal" wyjaśniły pośrednio w innej publikacji. Sześć lat temu do będących dziś ikoną Facebooka „lajków" doszły inne przyciski symbolizujące emocje: serduszko, uśmieszek, pełne uznania „wow", smutek czy rozgniewana buźka. Ta ostatnia – jak się okazuje – jest kluczowa: posty, na które użytkownicy reagują gniewem, „rozchodzą" się po platformie najszybciej, docierają najdalej, zwiększają zaangażowanie i zmuszają użytkowników do reagowania bardziej niż te z „przesłaniem miłości". Proponowane w algorytmach zmiany, które zredukowałyby oddziaływanie kontrowersyjnych treści, miał odrzucić sam Zuckerberg, obawiając się spadku zainteresowania portalem wśród użytkowników.

Można oczywiście zrzucać winę na użytkowników portalu. Wewnętrzny eksperyment Facebooka, polegający na stworzeniu przykładowych kont i klikaniu w popularne, najchętniej komentowane i oglądane treści, udowodnił, że w ciągu trzech tygodni tablicę stworzonego na potrzeby tego badania profilu wypełniły pornografia, kontrowersyjne i jątrzące treści, mowa nienawiści i dezinformacja. Łatwo się zatem zorientować, jakie to przynosiło skutki dla psychiki realnych użytkowników. Zbliżony pod względem szkodliwości efekt miały też algorytmy wykupionego przez Zuckerberga portalu Instagram: promocja nienaturalnie szczupłych użytkowniczek, portretów dopieszczonych w programach do obróbki zdjęć itp. skutkowały pogorszeniem komfortu psychicznego u co trzeciej nastolatki korzystającej z Instagrama. U chłopców w tym samym wieku również występowało to zjawisko – dotyczyło 14 proc. badanej grupy.

Nie tylko narzędzie

To indywidualni ludzie wybierają, w co chcą wierzyć, a w co nie. To oni wybierają, czy udostępnią coś, czy nie" – odcinał się Andrew Bosworth, menedżer portalu z wieloletnim stażem, na łamach pisma „Vanity Fair". „To ich wybór, my jedynie im to umożliwiamy. Problem macie z tymi ludźmi, nie macie problemu z Facebookiem" – dorzucał. Skądinąd, świadomie lub nie, naśladując tu argumenty zwolenników powszechnego dostępu do broni, którzy od lat powtarzają, że to nie broń zabija, lecz człowiek, który pociąga za spust. Metafora o tyle chybiona, że portal społecznościowy jest nie tyle rusznikarnią, ile wirtualnym społeczeństwem czy rynkiem, w którym menedżerowie i specjaliści Facebooka/Mety od początku pełnią rolę nadzorcy, policjanta, a zarazem beneficjenta aktywności użytkowników. Oczywiście: w przypadku społeczności, która liczy sobie obecnie niemalże 2,9 mld ludzi, utrzymanie porządku i zasad, którymi tak chętnie chwali się Zuckerberg, jest trudne, a zapewne niemożliwe. Ale z przecieków Haugen wynika, że kierownictwo firmy z premedytacją rezygnowało z egzekwowania ustalonych przez siebie standardów, by maksymalizować zysk. I to nieraz, bo przesłuchania sygnalistki przed amerykańskim Kongresem są w gruncie rzeczy powtórką ze spektaklu, jaki odbył się po ujawnieniu manipulacji firmy Cambridge Analytica. Wtedy sprawa dotyczyła faktu, że brytyjska firma konsultingowa, która od chwili powstania w 2013 r. przez pięć lat monitorowała prawie 90 mln kont użytkowników Facebooka w krajach zachodnich, preparując dla nich odpowiednio spersonalizowane reklamy polityczne. Wówczas również chodziło o kampanie oparte w olbrzymiej mierze na dezinformacji – a przynajmniej manipulowaniu faktami – które ostatecznie mogły przełożyć się na zwycięstwo wyborcze Donalda Trumpa w listopadzie 2016 r., a także triumf zwolenników brexitu w Wielkiej Brytanii kilka miesięcy wcześniej.

Już wówczas było jasne, że Facebook nie może być traktowany wyłącznie jako dostawca usług czy narzędzi, a rządy po obu stronach Atlantyku zaczęły się zastanawiać nad jego rzeczywistym znaczeniem. Zresztą nie przypadkiem portal nie jest dostępny w wielu państwach autokratycznych – ani tam, ani w krajach demokratycznych nikt nie ma złudzeń, że platforma ta naprawdę jest społecznie obojętna i służy co najwyżej do publikowania zdjęć z wakacji. Jednocześnie Facebook udowodnił też – jak dowiodły publikacje „Wall Street Journal" – że jest skłonny dostosować się nawet do wytycznych autokratycznych rządów (np. komunistycznych władz w Wietnamie), by uzyskać dostęp do rynku w takim kraju.

Z zawirowań po skandalu Cambridge Analytica Mark Zuckerberg i jego „dziecko" wyszli względnie obronną ręką. Twórca portalu cierpliwie przetrwał nieco upokarzające przesłuchania w Kongresie. W USA obciążono firmę karą rzędu 5 mld dol. na rzecz Federalnej Komisji Handlu za naruszenie prywatności użytkowników. W Wielkiej Brytanii firma zgodziła się zapłacić pół miliona funtów na rzecz brytyjskiego Biura Komisarza ds. Informacji za „wystawianie danych użytkowników na ryzyko".

Cena akcji Facebooka w apogeum tamtej afery na przełomie lat 2018 i 2019 spadła poniżej 125 dol., niemal do poziomu z czasów debiutu giełdowego w 2017 r. Potem jednak koncern odbudowywał swoją siłę, zapewne w sporej mierze niesiony falą prosperity dla wszystkich wirtualnych biznesów, jaką przyniosła pandemia: w pierwszych miesiącach 2021 r. za jedną akcję dzisiejszej Mety trzeba było zapłacić między 340 a 360 dol., a we wrześniu cena przebijała już nawet 380 dol. Kiedy spojrzymy na giełdową krzywą, zobaczymy jednak, jak we wrześniu (pierwsza publikacja przecieków Haugen) wzrost nagle się załamuje, a w piątek 3 grudnia spada do tegorocznego minimum – 306,84 dol. Można zakładać, że był to „efekt Rohindżów", bo media doniosły o złożeniu pozwu przez Birmańczyków już w poniedziałek o świcie, ale zapewne zadbano, by złe wieści dotarły do inwestorów nieco wcześniej.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Facebook? Bez przesady

W kolejce po odszkodowania

I to może być początek czarnej serii. „To, co widzieliśmy w Mjanmie, a teraz widzimy w Etiopii, to zaledwie początkowe rozdziały historii, której końca nikt nie chciałby już czytać" – mówiła Frances Haugen podczas październikowego przesłuchania przed amerykańskim Kongresem. „W tych miejscach Facebook dosłownie rozdmuchuje przemoc etniczną, bo nie nadzoruje adekwatnie swojego portalu poza rynkiem Stanów Zjednoczonych" – dodawała.

Z jednej strony nie jest to wielkie zaskoczenie, z drugiej jednak takie wyzwanie przeciera drogę do innych roszczeń, podobnych do tych, które zgłosili Rohindżowie. Przypomnijmy, że w listopadzie 2020 roku w położonym na północy Etiopii regionie Tigray wybuchła rebelia przeciw władzom w Addis Abebie. W telegraficznym skrócie: wraz z rozpoczęciem rządów premiera Abiy Ahmeda Alego, które objął w 2018 r. przy mocnych akcentach (wygaszenie konfliktu z dawną prowincją kraju, Erytreą, oraz przyznana mu w efekcie tego Pokojowa Nagroda Nobla), w państwie zaczęła kończyć się epoka dominacji politycznej ludu Tigray. Jego liderzy zostali wypchnięci ze stolicy do macierzystego regionu. Z początku zażądali daleko idącej autonomii (za daleko jak dla Addis Abeby), a następnie rozpętali antyrządową rebelię. I nie jest to jedyna taka rebelia w kraju – w kilku innych miejscach Etiopii trwają konflikty rozmaitych grup etnicznych, choć zwykle o niższej temperaturze niż ten z Tigray.

Etiopscy decydenci nie ukrywają, że w ich kraju informacje rozchodzą się głównie poprzez Facebooka. Emerytowany generał Hajle Gebrselasje dowodził w 2019 r., iż fala przemocy, jaka wówczas przetoczyła się przez stan Oromia, była podsycana nawoływaniami do ataków publikowanymi i udostępnianymi na stronach tego portalu. Sytuacja miała się powtórzyć rok później, gdy po zabójstwie popularnego piosenkarza z ludu Oromo zarówno jego ziomkowie, jak i nienawistnicy skrzykiwali się poprzez portal.

Innymi słowy, po czasach, kiedy świat zachwycał się Facebookiem jako platformą antyreżimowych ruchów w Iranie („zielona fala" protestów po zmanipulowanych wyborach prezydenckich w 2009 r.) czy podczas arabskiej wiosny na Bliskim Wschodzie, ujawniła się ciemna strona portalu. Obojętność czy przyzwolenie moderatorów platformy na używanie Facebooka do skrzykiwania się na prodemokratyczne protesty były do tej pory używane jako argument potwierdzający „budowanie lepszego świata" przez portal. Jednakże działanie w odwrotną stronę trudno będzie Facebookowi usprawiedliwić. Chodzi tu zarówno o współpracę z autokratycznymi reżimami, jak wietnamski, ale i przyzwolenie na rozbudzanie konfliktów politycznych i społecznych. Wydarzenia w Mjanmie, która po latach względnej stabilizacji stopniowo zmierza ku wojnie domowej (i gdzie z Facebooka korzysta prawdopodobnie nawet 53 mln ludzi), walki w Etiopii i potencjalny rozpad państwa, fala antymuzułmańskich pogromów w Indiach oraz wiele innych konfliktów etnicznych w rozmaitych zakątkach świata mogą coraz silniej uderzać w biznes Marka Zuckerberga.

Wiele zależy tu właśnie od tego, jak sądy zareagują na pozwy składane przez Rohindżów. Jeżeli opowiedzą się one po stronie birmańskiej mniejszości, puszka Pandory zostanie prawdopodobnie otwarta i na portal spadną kolejne gromy. I żądania ze strony wszystkich innych prześladowanych społeczności. Według danych portalu Statista.com platforma miała niemal 350 mln użytkowników w Indiach, 142 mln w Indonezji, 127 mln w Brazylii, ponad 90 mln na Filipinach, po 48 mln w Bangladeszu i Egipcie, niewiele mniej w Pakistanie. We wszystkich tych państwach łatwo o konflikty – polityczne, społeczne, etniczne. W Indiach czy Indonezji są właściwie codziennością. Lista „ofiar Facebooka" może się zatem wkrótce znacznie wydłużyć.

„Rohindżowie stracili wszystko. W Mjanmie są poza wszelkim prawem" – skomentował lakonicznie w rozmowie z Reutersem Nay San Lwin, birmański aktywista i współzałożyciel organizacji Free Rohingya Coalition, która walczy o prawa i los prześladowanych przez birmański reżim członków tej grupy etnicznej. „Facebook zarabiał na naszym cierpieniu. Ci, którym udało się ocaleć z pogromu, nie mieli innego wyjścia, niż pozwać Facebooka. Byłoby wielką niesprawiedliwością, gdyby ocalali nie otrzymali żadnego odszkodowania" – dorzucał działacz.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi