Po 20 latach Dolina Pięciu Lwów znów ma swoje pięć minut. Pandższir, jak brzmi nazwa tego zakątka Afganistanu w języku dari (używanej pod Hindukuszem odmianie perskiego), raz jeszcze stał się bastionem przeciwników nowego reżimu, tym razem talibskiego. – Z całego kraju przybywają tu siły oporu. Mamy tu tysiące ludzi gotowych do walki – mówił na początku tego tygodnia w rozmowie z BBC Ali Nazary, jeden z dowódców formującego się w dolinie Narodowego Frontu Oporu Afganistanu (NRF). – Aczkolwiek preferujemy pokój i negocjacje niźli jakąkolwiek wojnę i konflikt, to jeśli negocjacje upadną... Cóż, nie zaakceptujemy żadnej agresji – zapowiadał.
Podobnie mówi uważany za lidera nowej formacji przeciwników talibów Ahmad Masud. W ciągu ostatnich dwóch tygodni syn legendarnego dowódcy mudżahedinów z czasów inwazji ZSRR na Afganistan, nazywanego Lwem Pandższiru Ahmada Szaha Masuda, niemal codziennie powtarza ten komunikat w rozmowach ze światowymi mediami: puścimy w niepamięć śmierć ojca (Masud zginął z rąk zamachowców-samobójców związanych z Al-Kaidą dwa dni przed atakami 11 września, zamach uważa się jednak powszechnie za zainspirowany przez talibów), uszanujemy udział talibów w rządzie w Kabulu, ale nie dopuścimy, by krajem rządzili wyłącznie oni. Najlepiej, by każdy rządził się sam na swoim terenie.
Choć Pandższir stał się azylem dla wszystkich uciekinierów – tutaj wylądował choćby wiceprezydent Amrullah Saleh, który po ucieczce swojego pryncypała do Emiratów ogłosił się prawowitym prezydentem kraju – nie oznacza to, że rodzący się tam Front zdoła obronić Dolinę przed potencjalną ofensywą talibów. Wbrew wszelkim narzucającym się analogiom ani talibowie nie przypominają dziś pasztuńskiego pospolitego ruszenia sprzed ćwierćwiecza, ani NRF nie jest Sojuszem Północnym epoki Ahmada Szaha Masuda.
Etniczna mozaika
Stoję tu 24 godziny na dobę, broniąc kraju tym – sarkał przy reporterce Associated Press jeden z policjantów w Koh Daman, nieopodal granicy z Tadżykistanem, wskazując swój karabin i pas z garścią nabojów. – Podczas gdy oni tam, w ministerstwach, zarabiają grube tysiące – dorzucał. Do ostatnich chwil Islamskiej Republiki Afganistanu pobory przeciętnego mundurowego wynosiły 12 tys. afgani, jakieś 152 dolary. Wraz z szarżą wynagrodzenie rosło, aż do oficerskiego: rzędu 380 dolarów miesięcznie.
Tymczasem co roku Amerykanie i ich sojusznicy z NATO przeznaczali na policję i wojsko pod Hindukuszem 4 mld dolarów. Oczywiście, to mniej niż trzecia część budżetu polskiego MON, ale jednocześnie trzeba brać pod uwagę i mniejszą liczebność afgańskich sił zbrojnych, i fakt, że w kabulskich realiach nie wydawano ani grosza na nowoczesne programy zbrojeniowe. W efekcie jest dosyć jasne, że znaczna część tej kwoty musiała znikać w kieszeniach dygnitarzy w Kabulu. Dodatkowo pod presją Zachodu rząd centralny rozmontowywał milicje i bojówki utrzymywane przez lokalnych watażków – z jednej strony w naturalny sposób miał to być krok w stronę normalizacji sytuacji w kraju, z drugiej jednak zmniejszono siłę tradycyjnej i najważniejszej linii obrony w poszczególnych regionach. W desperackiej próbie zablokowania marszu talibów po władzę, jeszcze w czerwcu, próbowano ponownie skrzyknąć lokalne milicje. Skończyło się jednak na kilku demonstracyjnych przemarszach uzbrojonych w karabiny bojówek. Realny opór stawili nieliczni, a formalnie 300-tysięczne siły rządowe praktycznie rozpłynęły się w powietrzu.