Afganistan. Talibów czeka najtrudniejszy sprawdzian

Po błyskawicznym podboju niemal całego Afganistanu możliwe, że przed talibami stoi trudniejsze wyzwanie. Poukładanie sobie relacji z poszczególnymi grupami etnicznymi tak, by uniknąć rebelii, które mogłyby podkopać ich dominację.

Publikacja: 27.08.2021 10:00

Ahmad Masud junior (na zdjęciu) dopiero teraz będzie zdawał egzamin z dowodzenia i przekonamy się, c

Ahmad Masud junior (na zdjęciu) dopiero teraz będzie zdawał egzamin z dowodzenia i przekonamy się, czy będzie w stanie pociągnąć za sobą ewentualne antytalibskie powstanie

Foto: Getty Images

Po 20 latach Dolina Pięciu Lwów znów ma swoje pięć minut. Pandższir, jak brzmi nazwa tego zakątka Afganistanu w języku dari (używanej pod Hindukuszem odmianie perskiego), raz jeszcze stał się bastionem przeciwników nowego reżimu, tym razem talibskiego. – Z całego kraju przybywają tu siły oporu. Mamy tu tysiące ludzi gotowych do walki – mówił na początku tego tygodnia w rozmowie z BBC Ali Nazary, jeden z dowódców formującego się w dolinie Narodowego Frontu Oporu Afganistanu (NRF). – Aczkolwiek preferujemy pokój i negocjacje niźli jakąkolwiek wojnę i konflikt, to jeśli negocjacje upadną... Cóż, nie zaakceptujemy żadnej agresji – zapowiadał.

Podobnie mówi uważany za lidera nowej formacji przeciwników talibów Ahmad Masud. W ciągu ostatnich dwóch tygodni syn legendarnego dowódcy mudżahedinów z czasów inwazji ZSRR na Afganistan, nazywanego Lwem Pandższiru Ahmada Szaha Masuda, niemal codziennie powtarza ten komunikat w rozmowach ze światowymi mediami: puścimy w niepamięć śmierć ojca (Masud zginął z rąk zamachowców-samobójców związanych z Al-Kaidą dwa dni przed atakami 11 września, zamach uważa się jednak powszechnie za zainspirowany przez talibów), uszanujemy udział talibów w rządzie w Kabulu, ale nie dopuścimy, by krajem rządzili wyłącznie oni. Najlepiej, by każdy rządził się sam na swoim terenie.

Choć Pandższir stał się azylem dla wszystkich uciekinierów – tutaj wylądował choćby wiceprezydent Amrullah Saleh, który po ucieczce swojego pryncypała do Emiratów ogłosił się prawowitym prezydentem kraju – nie oznacza to, że rodzący się tam Front zdoła obronić Dolinę przed potencjalną ofensywą talibów. Wbrew wszelkim narzucającym się analogiom ani talibowie nie przypominają dziś pasztuńskiego pospolitego ruszenia sprzed ćwierćwiecza, ani NRF nie jest Sojuszem Północnym epoki Ahmada Szaha Masuda.

Etniczna mozaika

Stoję tu 24 godziny na dobę, broniąc kraju tym – sarkał przy reporterce Associated Press jeden z policjantów w Koh Daman, nieopodal granicy z Tadżykistanem, wskazując swój karabin i pas z garścią nabojów. – Podczas gdy oni tam, w ministerstwach, zarabiają grube tysiące – dorzucał. Do ostatnich chwil Islamskiej Republiki Afganistanu pobory przeciętnego mundurowego wynosiły 12 tys. afgani, jakieś 152 dolary. Wraz z szarżą wynagrodzenie rosło, aż do oficerskiego: rzędu 380 dolarów miesięcznie.

Tymczasem co roku Amerykanie i ich sojusznicy z NATO przeznaczali na policję i wojsko pod Hindukuszem 4 mld dolarów. Oczywiście, to mniej niż trzecia część budżetu polskiego MON, ale jednocześnie trzeba brać pod uwagę i mniejszą liczebność afgańskich sił zbrojnych, i fakt, że w kabulskich realiach nie wydawano ani grosza na nowoczesne programy zbrojeniowe. W efekcie jest dosyć jasne, że znaczna część tej kwoty musiała znikać w kieszeniach dygnitarzy w Kabulu. Dodatkowo pod presją Zachodu rząd centralny rozmontowywał milicje i bojówki utrzymywane przez lokalnych watażków – z jednej strony w naturalny sposób miał to być krok w stronę normalizacji sytuacji w kraju, z drugiej jednak zmniejszono siłę tradycyjnej i najważniejszej linii obrony w poszczególnych regionach. W desperackiej próbie zablokowania marszu talibów po władzę, jeszcze w czerwcu, próbowano ponownie skrzyknąć lokalne milicje. Skończyło się jednak na kilku demonstracyjnych przemarszach uzbrojonych w karabiny bojówek. Realny opór stawili nieliczni, a formalnie 300-tysięczne siły rządowe praktycznie rozpłynęły się w powietrzu.

I właściwie trudno się dziwić. Przez ostatnie dwie dekady z afgańskich prowincji – również tych na niepasztuńskiej i kiedyś wrogiej talibom północy – dochodziła, przytłumiana co prawda przez Kabul, krytyka poczynań i buty przysyłanych przez rząd gubernatorów i ich urzędników. Na efekty nie trzeba było długo czekać. „Chociaż talibowie pozostają w olbrzymiej mierze ruchem pasztuńskim, jeżeli chodzi o liczebną przewagę w swoich szeregach, to dokonują coraz szerszej rekrutacji w innych grupach etnicznych" – pisał w analizie opublikowanej już w 2010 r. Antonio Giustozzi, brytyjski badacz neotalibskiej rebelii w Afganistanie. „W wielu przypadkach włączają do swoich szeregów lokalne grupy przestępcze, odsuniętych od wpływów lokalnych watażków, wcześniej związanych z innymi organizacjami, choć nie są to mocne związki. Ale coraz częściej pojawiają się dowody oddolnej rekrutacji ideologicznie zradykalizowanych Uzbeków, Turkmenów i Tadżyków" – wskazywał.

Do tej ostatniej grupy etnicznej należał choćby Kari Fasihuddin, talibski pseudogubernator położonej na północy prowincji Badachszan. Ten tajemniczy bojownik miał rzekomo być Tadżykiem, którego w ramiona talibów popchnęła brutalność sił bezpieczeństwa, nierespektujących nawet miejscowych duchownych. W szeregach rebelii zrobił błyskawiczną karierę, przejmując dowództwo w Badachszanie w 2013 r., jeszcze przed trzydziestką. Pod jego wodzą miało walczyć około tysiąca bojowników. Kilkakrotnie wymykał się z zasadzek urządzanych przez siły NATO i rząd w Kabulu. Ścigającym udało się go dopaść dopiero w 2019 r., choć i to nie jest pewne – talibowie nie potwierdzili jego śmierci, a w ostatnich tygodniach jego nazwisko pojawiło się w gronie tych dowódców rebelii, którzy dziś rozdają karty w kraju.

Dlaczego akurat Fasihuddin jest taki ważny? Dlatego choćby, że Badachszan przed 2001 r. był jednym z nielicznych zakątków kraju wolnym od talibów i przez wiele lat bastionem Sojuszu Północnego oraz jego aliantów. Tutaj rząd w Kabulu miał zaplecze dla własnej rekrutacji chętnych do służb mundurowych (inna sprawa, że sfrustrowanych). Zachód już w 2013 r. wyprowadził z tej prowincji swoich żołnierzy, uznając sytuację za opanowaną. Prawdopodobnie za sprawą Fasihuddina talibowie dosyć skutecznie uchwycili przyczółki na północy, zajmując pierwsze dystrykty już w 2015 r. i częściowo odcinając Badachszan od reszty kraju.

Co kluczowe, Fasihuddin dowiódł, że terytoria zamieszkane przez inne grupy etniczne powinny podbijać siły dowodzone przez osobę wywodzącą się z danej społeczności. Stąd niemała grupa talibskich dowódców polowych wywodzących się z wyliczonych przez Guistozziego narodów Afganistanu, a także – co najbardziej zaskoczyło ekspertów – z szyickiej społeczności Hazarów, w latach 90. brutalnie prześladowanej przez talibów mułły Omara. Etniczną równowagę w szeregach rebelii wspiera też import zagranicznych bojowników (mowa tu o mieszkańcach sąsiednich państw, a nie międzynarodówce w stylu Al-Kaidy). Jeżeli w latach 90. spokojną przystań pod Hindukuszem znaleźli bojowicy z Islamskiego Ruchu Uzbekistanu pod wodzą Dżumy Namanganiego (zginął jeszcze w 2001 r.), to dziś są to ich następcy, tak z Islamskiego Ruchu Uzbekistanu, jak i tadżyckiego Jamaat Ansarullah (ugrupowanie założone przez radykalną opozycję jakąś dekadę temu), uznawanego w ojczyźnie za organizację terrorystyczną, czy Islamskiego Ruchu Turkiestanu Wschodniego (dosyć enigmatycznej organizacji ujgurskiej, którą władze w Pekinie oskarżają o organizowanie zamachów terrorystycznych).

W sumie cudzoziemski zaciąg może liczyć jakieś 12 do 15 tys. bojowników. Militarnie w 100-tysięcznej armii talibów nie jest to siła, która by się jakoś wyjątkowo liczyła – politycznie pozwala jednak przysłonić pasztuńskie oblicze rebelii i wyłonić emisariuszy, którzy będą w stanie zapanować nad swoimi pobratymcami w poszczególnych zakątkach kraju.

Na jak długo – to się zapewne okaże. Ale tym razem talibowie posiedli umiejętność, której nie mieli wcześniej: negocjowania. Od miesięcy plotkowano o tym, że niejeden z dygnitarzy afgańskich pozostawał w sekretnym kontakcie z talibami. Finalnie atmosfera niepewności i podejrzliwości mogła przełożyć się na desperacką ucieczkę prezydenta Aszrafa Ghaniego, który jako jeden z nielicznych w kabulskiej administracji nie miał zapewne takich kanałów kontaktu z przeciwnikiem. Siłę tych powiązań poznamy prawdopodobnie w najbliższym czasie, śledząc losy takich polityków jak schwytany przez talibów watażka z Heratu i weteran walk z Armią Czerwoną Ismail Khan czy Abdullah Abdullah, niegdysiejszy lekarz Ahmada Szaha Masuda, a przed kilkoma laty rywal Ghaniego w wyścigu o prezydenturę, który dziś jest zaangażowany w mediacje dotyczące przekazania i podziału władzy w Kabulu.

Na gruzach Sojuszu

Nigdy nie zdradzę ducha i dziedzictwa mojego bohatera, Ahmada Szaha Masuda – pisał Amrullah Saleh na swoich profilach w mediach społecznościowych wkrótce po ucieczce z Kabulu do Doliny Pandższiru.

Pytanie jednak, o jakiego „ducha i dziedzictwo" może tu chodzić. U progu lat 90., gdy opadał kurz po ostatnich jednostkach Armii Czerwonej wyjeżdżających spod Hindukuszu, zwycięscy mudżahedini skoczyli sobie do oczu, walcząc o władzę w Kabulu i przy okazji równając spore połacie miasta z ziemią. Masud oraz jego Sojusz Północny był wówczas po prostu jedną ze stron wojny domowej i to porażka w starciu o władzę spowodowała, że Lew Pandższiru zaszył się w swojej dolinie. Tam opierał się zarówno atakom rywali, jak i późniejszej ofensywie talibów, którzy wkraczając w 1996 r. do Kabulu, praktycznie zakończyli kilkuletnią konfrontację watażków i niespełnionych przywódców kraju.

Niewątpliwie polityczna wizja Masuda była dla Zachodu najbardziej akceptowalna: Lew Pandższiru opowiadał się za stosunkowo świeckim państwem wielu etnosów, relatywnie tolerancyjnym, ze sporą dozą swobód dla kobiet i innowierców. Nieco mglista, ale na pewno liberalna wizja przysporzyła dawnemu mudżahedinowi wielu zwolenników na Zachodzie, podobnie jak jego wykształcenie zdobywane we francuskich szkołach w Kabulu, osobista skromność, legenda bojownika, który oparł się Rosjanom, innym watażkom, a wreszcie – talibom. Mit wzmocnił zamach na jego życie: dwaj terroryści-samobójcy, udający dziennikarzy, przemycili do jego kwatery bombę ukrytą w kamerze, którą detonowali podczas rzekomego wywiadu.

Afganistan po upadku talibów próbował wykorzystać tę legendę jako rodzaj mitu założycielskiego. Syn Lwa Pandższiru i dzisiejszy lider NRF Ahmad Masud,miał w chwili śmierci ojca 12 lat. W kolejnych latach był często wożony do Kabulu i sadzany na honorowym miejscu podczas państwowych ceremonii. W instytucjach i na ulicach roiło się od portretów Masuda, do jego słów odwoływali się kolejni dygnitarze, Sojusz Północny był prezentowany jako jedyna siła polityczna z realną legitymacją do sprawowania władzy.

Ale nawet to niekwestionowane dzieło Masuda już wówczas pękało. „Gwałtowny upadek północy pod naporem talibów pokazał, jak wielu z tych, którzy pomagali wcześniej Sojuszowi Północnemu, a nawet Amerykanom, pokonać ich w 2001 r., dziś zasili ich szeregi" – podkreśla ekspert indyjskiej Observer Research Foundation Kabir Taneja.

Sojusz nie rozsypał się z dnia na dzień. Póki jeszcze za czasów prezydentury Hamida Karzaja północ była dopieszczana przez wielu dawnych towarzyszy Masuda w jego gabinecie, sytuacja była pod kontrolą. Zmieniło się to od momentu wyborów w 2014 r., które ostatecznie wygrał Aszraf Ghani: poprzedził je wielotygodniowy spór z Abdullahem Abdullahem o to, kto rzeczywiście wygrał głosowanie. Narodziła się wówczas wrogość, którą Ghani miał pielęgnować w kolejnych latach. „W dodatku do dobrze udokumentowanych przypadków korupcji działania rządu charakteryzowały się twardą ręką, etnicznym i regionalnym faworyzowaniem, co podminowało zaufanie do rządu w Kabulu. To utorowało drogę antyrządowemu powstaniu na północy" – analizowała amerykańska badaczka Jennifer Brick Murtazashvili.

W ciągu ostatnich kilku lat wpływy dawnych towarzyszy broni Masuda stopniowo się kurczyły. Abdullah Abdullah rozminął się z prezydenturą, Mohammad Kasim Fahim zmarł w 2014 r., inni politycy ginęli w zamachach, ich oddziały podlegały demilitaryzacji, wpływy się kurczyły. Dolina Pandższiru nie jest też wolna od klanowych rywalizacji, a przywództwo Ahmada Masuda jest – na razie – raczej kurtuazyjnym upamiętnieniem legendy jego ojca niż efektem rzeczywistego autorytetu. Mając u boku takich polityków jak Saleh, Nazary czy były minister obrony Bismillah Mohammadi, Masud junior teraz będzie zdawał egzamin z dowodzenia i dopiero się przekonamy, czy będzie w stanie pociągnąć za sobą ewentualne antytalibskie powstanie.

Do tego należałoby dodać jeszcze jeden czynnik. „Sojusz Północny w latach 90. cieszył się wsparciem Uzbekistanu, Tadżykistanu, Iranu i Indii. New Delhi korzystało ze swojej ambasady w Duszanbe jako przyczółka do kontaktów z Masudem. Indyjski dyplomata, późniejszy ambasador w Tadżykistanie, Bharath Radź Muthu Kumar administrował tym wsparciem, organizując pomoc wojskową i medyczną dla Masuda. W tym samym czasie Amrullah Saleh był osobą kontaktową ze strony Sojuszu Północnego" – przypomina Kabir Taneja. Kumar, dopytywany o pomoc udzielaną Masudowi, podsumowywał sprawę zwięźle: on walczy z tymi, z którymi my powinniśmy walczyć; kiedy Masud zwalcza talibów, zwalcza Pakistan. Indyjscy dyplomaci i dziś widzą w błyskawicznym pochodzie talibów zewnętrzną rękę. Tłumaczą to faktem, że dzięki zacieśnieniu kontaktów gospodarczych i politycznych z Chinami Pakistan mógł sobie pozwolić na pogorszenie – i tak przecież dalekich od harmonii – relacji z Indiami. W efekcie Islamabad, przynajmniej milcząco, zezwolił na afgańską ofensywę ugrupowania.

NRF może dziś jedynie pomarzyć o takim zapleczu, jakie miał niegdyś Sojusz Północny. Z wyliczonego wyżej grona państw przyjaznych antytalibskiej formacji niemal na pewno wypadł Iran. Jak pisaliśmy już na łamach „Rzeczpospolitej", neotalibowie wydeptali sobie własne ścieżki w Teheranie i pod wieloma względami Irańczycy wspierali ich rebelię w równie dużym stopniu jak Pakistańczycy. Przychylna bywała też Rosja, której wpływ na politykę Uzbekistanu i – zwłaszcza – Tadżykistanu jest bardzo duży. O ile talibowie nie przekroczą granic i nie zaczną mieszać się w sprawy dawnych radzieckich republik środkowoazjatyckich, Moskwa może blokować wsparcie dla ich adwersarzy. W grze pozostawałyby Indie, ale bez cichego przyzwolenia sąsiadów Afganistanu (o które, jak widać, coraz trudniej) mogą mieć związane ręce. Zachód co najwyżej będzie się poczynaniom Masuda juniora przyglądać z sympatią.

Zbyt tłusty kąsek

Każdy kolejny dzień pod rządami talibów przynosi z Afganistanu sprzeczne sygnały, z których można próbować wróżyć przyszłość. Nagrywane aparatami komórkowymi filmy dokumentujące zabawy talibskich bojowników w wesołym miasteczku albo deklaracje liderów rebelii, że kobiety zachowają przynajmniej częściową wolność osobistą i prawo do edukacji, mają ocieplać wizerunek ruchu i krępować ruchy tym, którzy szukają pretekstu do walki. Z drugiej strony z afgańskich miast i wsi napływają pierwsze relacje mieszkańców o nowych porządkach: o brutalności talibów, zamykaniu kobiet w domach czy o muzykach, którzy na wszelki wypadek sami wolą spalić swoje instrumenty, by nie dać bojownikom pretekstu do przemocy.

Najprawdopodobniej można to interpretować jako rozdźwięk między przywódcami ruchu a ich podwładnymi w terenie. Jak już pisaliśmy, eksperci ostrożnie zakładają, że nowi liderzy talibów mogą być bardziej liberalni od tych, którzy tworzyli to ugrupowanie w latach 90. Wielu z nich spędziło całe lata za granicą – w Pakistanie, Emiratach Arabskich czy innych państwach regionu. Tam mogli przyglądać się bardziej liberalnym i bogatszym krajom muzułmańskim, na wzór których być może chcieliby kształtować przyszły Afganistan.

Co innego jednak biedacy ze wsi i miasteczek, którzy są fundamentem rebelii. To tysiące ludzi, którzy znają wyłącznie życie w odludnych regionach, podporządkowane ortodoksyjnej, dosłownej interpretacji Koranu oraz plemiennemu kodeksowi pasztunwali (mimo uwzględnienia etnicznej różnorodności w szeregach rebelii wciąż ponad 80 proc. oddziałów talibskich tworzą Pasztuni). Oni przez lata płacili cenę wojny: ginęli, bywali okaleczani, torturowani, więzieni, tracili w walkach członków rodzin i przyjaciół. Z ich perspektywy zdobycie władzy może oznaczać bezwarunkowe narzucenie Afganistanowi własnych reguł.

Jednak przyjęcie tej oddolnej perspektywy może w dłuższej perspektywie stać się największym problemem nowych władców kraju. Pasztuni zgodnie z mało precyzyjnymi, co prawda szacunkami stanowią około 42 proc. populacji Afganistanu. W 38-milionowym kraju oznaczałoby to mniej więcej 16-milionową populację: największą, ale niedominującą bezwzględnie. Tadżyków w tej mozaice byłoby nieco ponad 10 mln (27 proc.), Uzbeków nieco poniżej 3,5 mln (9 proc.), podobną liczebność ma społeczność Hazarów (kolejne 9 proc.). Od kilkuset tysięcy do miliona liczą też populacje Turkmenów, Ajmaków i Beludżów, do tego należy jeszcze dodać około 1,5 mln obywateli, którzy deklarują przynależność do maleńkich grup etnicznych.

Tę wieloetniczną mieszaninę nowy reżim utrzyma w ryzach tylko, jeśli zachowa swoją wcześniejszą politykę utrzymywania narodowościowej równowagi. Doświadczenie lat 90. pokazuje co prawda, że ulepienie z mniejszości jednej siły militarnej, która mogłaby obalić pasztuński układ władzy, graniczy z niemożliwością, ale jednocześnie należy pamiętać, że mułła Omar mógł jedynie marzyć o kontrolowaniu takiego terytorium, jakie opanowali teraz jego następcy. Czy uda im się przełknąć taki kąsek, przekonamy się w ciągu najbliższych tygodni, może miesięcy.

Po 20 latach Dolina Pięciu Lwów znów ma swoje pięć minut. Pandższir, jak brzmi nazwa tego zakątka Afganistanu w języku dari (używanej pod Hindukuszem odmianie perskiego), raz jeszcze stał się bastionem przeciwników nowego reżimu, tym razem talibskiego. – Z całego kraju przybywają tu siły oporu. Mamy tu tysiące ludzi gotowych do walki – mówił na początku tego tygodnia w rozmowie z BBC Ali Nazary, jeden z dowódców formującego się w dolinie Narodowego Frontu Oporu Afganistanu (NRF). – Aczkolwiek preferujemy pokój i negocjacje niźli jakąkolwiek wojnę i konflikt, to jeśli negocjacje upadną... Cóż, nie zaakceptujemy żadnej agresji – zapowiadał.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi