Historia lubi się powtarzać, ale nigdy dokładnie w ten sam sposób. Gdy w grudniu 2010 roku młody handlarz Mohamed Bouazizi oblał się benzyną i podpalił, ten desperacki gest samozniszczenia wstrząsnął jego rodakami. Uruchomione pokłady frustracji wyprowadziły na ulice tysiące ludzi, którzy w ciągu kilku tygodni praktycznie pogrzebali reżim Ben Alego i utorowali drogę zupełnie nowym siłom politycznym.
Na śmierć Nedżiego Hefiane zapewne nikt nie zwróci większej uwagi. 26-latek zmarł w szpitalu na przedmieściach Tunisu w pierwszą sobotę września od oparzeń, po tym, gdy – mniej lub bardziej świadomie – powtórzył gest Bouaziziego. „To niesprawiedliwość i marginalizacja, jakie go spotkały, pchnęły mojego syna do samobójstwa" – podsumował lakonicznie ojciec Nedżiego Bechir Hefiane w rozmowie z AFP.
Młody mężczyzna przeszło dekadę temu brał udział w protestach przeciw władzy Ben Alego. W czasie zamieszek został postrzelony w głowę, znalazł się nawet na oficjalnych listach ofiar rewolucji, co miało go uprawniać do pewnych świadczeń ze strony nowej władzy. Okazało się jednak, że weteranom arabskiej wiosny obiecywano gruszki na wierzbie. „Nie dostał ani darmowej opieki zdrowotnej, ani rzekomo gwarantowanej pracy – opowiadała jego siostra Zohra. – Prosił wszędzie i wszędzie stykał się z obojętnością, nawet ze strony prezydenta".
Śmierć Hefiane może być dopiero początkiem czarnej serii. Według prawniczki Lamii Farhani, która kieruje stowarzyszeniem upamiętniającym „męczenników i ofiary" protestów z 2011 roku, wielu takich weteranów mówi o samobójstwie. „I państwo, i wszystkie rządy, jakie przewinęły się po 2011 roku, są odpowiedzialne za desperację i rozczarowanie tych ludzi" – komentowała Farhani dla AFP. Szanse na to, by władze w Tunisie przejęły się losem „męczenników" arabskiej wiosny, są jednak bliskie zera. Decydenci zajęci są własną rozgrywką o władzę, która w ostatnich miesiącach niebezpiecznie zaczęła przypominać pełzający zamach stanu.
Nadzwyczajny stan zamrożenia
Cios spadł z najmniej spodziewanej strony – zadał go 63-letni prezydent Kais Saied. Sztywny, oficjalny, posługujący się podręcznikowym arabskim i prawniczym slangiem przywódca kraju wygrał wybory w 2019 roku, obiecując wyjście Tunezji z impasu, w jakim stopniowo pogrążał się ten kraj w ostatnich latach. W ostatnią niedzielę lipca Saied, nazywany ze względu na swoją kostyczność Robocopem, rozwiązał rząd i zawiesił prace parlamentu. Ogłosił, że przez 30 dni państwem zarządzać będzie on, przy wsparciu nowego premiera. Po dwóch miesiącach końca tego stanu wyjątkowego jednak nie widać.