Spełnia się czarny sen. Tunezja, prymus przemian demokratycznych w świecie arabskim po rewolucjach sprzed dekady, znowu stała się krajem, w którym władzę ma jeden człowiek – prezydent Kais Saied.
25 lipca zdymisjonował szefa rządu, zawiesił parlament. Miało to być tymczasowe, na 30 dni. Co można było tłumaczyć artykułem konstytucji o sytuacjach nadzwyczajnych. Nadzwyczajne były protesty wywołane nieudolną polityką rządową, korupcją i nepotyzmem, które szczególnie uwidoczniła pandemia.
Po 30 dniach nic się nie zmieniło. Czy to już powrót do dyktatury, 11 lat po obaleniu ostatniego, jak się wydawało, dyktatora Zin al-Abidina Ben Alego? – Utrzymuje w swoich rękach całą władzę, to jak to nazwać? – mówi „Rzeczpospolitej" Tarek Megerisi, analityk think tanku European Council on Foreign Relations (ECFR). I przypomina, że Amerykanie przekazywali Saiedowi, że w ciągu 30 dni od zawieszenia parlamentu zadecyduje się, czy Tunezja wypadnie z kategorii krajów demokratycznych i przejdzie do kategorii dyktatur.
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie ma nowego rządu i dlaczego nie może pracować parlament. Jestem jednak przekonany, że dla Tunezji nie ma innej drogi niż demokracja, to nasz wybór strategiczny. Ale jaki ma być system? Jest wiele znaków zapytania – mówi „Rzeczpospolitej" Ahmed ar-Rauf Unajes, który był szefem MSZ w 2011 r., zaraz po obaleniu Ben Alego.
Zdaniem Megerisiego, Saied już wcześniej wykazywał skłonności autorytarne: – Traktuje parlament jak piątą kolumnę, na którą można zrzucić odpowiedzialność za wszystko, a samemu występować w roli bohatera.