Wyspa, która tonie w długach

W ciągu zaledwie kilku tygodni kryzys gospodarczy całkowicie zrujnował Sri Lankę. Egzotyczny turystyczny raj od dawna pogrążał się w długach, ale rosyjska agresja na Ukrainę wbiła gwóźdź do jego trumny.

Aktualizacja: 20.05.2022 11:13 Publikacja: 20.05.2022 10:00

Bezwzględność mundurowych z każdym kolejnym antyrządowym protestem przybiera na sile. Na zdjęciu dem

Bezwzględność mundurowych z każdym kolejnym antyrządowym protestem przybiera na sile. Na zdjęciu demonstracja przed główną komendą policji w Colombo, 16 maja

Foto: AFP, Ishara S. KODIKARA

Ten tydzień zaczął się na Sri Lance od kolejnych ponurych wieści. Mianowany ledwie tydzień temu – głównie po to, by złagodzić gniew ludu – premier Ranil Wickremesinghe po raz pierwszy wystąpił z orędziem do rodaków. I nie niósł im nadziei. – Skończyła się nam benzyna. W tej chwili mamy zapasy wyłącznie na jeden dzień – relacjonował w poniedziałek szef rządu. – Od czterech miesięcy nie płacono też dostawcom leków, wyposażenia medycznego oraz żywności dla pacjentów – dorzucał. W efekcie wyspiarzom grozi nie tylko brak paliw na stacjach, przerwy w dostawach elektryczności, sięgające kilkunastu godzin dziennie, ale także niedobór krytycznych lekarstw, m.in. na choroby serca oraz szczepionek na wściekliznę, które na Sri Lance są jednym z najważniejszych medykamentów. – Nadchodzące miesiące będą najtrudniejszymi w naszym życiu – zapowiadał Wickremesinghe.

Jeżeli chciał w ten sposób uspokoić nastroje, to chybił celu. Protesty, które od kilku tygodni przetaczają się przez cały kraj, nie tylko eskalują, ale zaczynają przybierać formę linczów – i to mimo faktu, że służby bezpieczeństwa przeszło tydzień temu dostały oficjalny rozkaz, aby strzelać do plądrujących sklepy demonstrantów oraz wandali. Jak twierdzą informatorzy brytyjskiego dziennika „The Daily Telegraph", gniewny tłum dopadł na początku tego tygodnia w miejscowości Nittambuwa jednego z deputowanych do parlamentu Amarakeerthiego Athukoralę.

– Z pewnej odległości zobaczyłem dwóch uciekających ludzi, jeden miał w ręce pistolet. Ścigał ich olbrzymi tłum i gdy tych dwóch próbowało ukryć się w sklepie z ubraniami, niektórzy z tego tłumu chwycili ich za kołnierzyki i zaczęli bić – opisywał jeden ze świadków incydentu. – Słyszałem krzyki bólu, a po jakichś 40 minutach tłum rozbiegł się na wszystkie strony. Na ziemi zostało tych dwóch, pokrytych krwią i w resztkach bielizny – dorzucał. Athukorala i jego ochroniarz nie przeżyli ataku.

Nic dziwnego zatem, że politykom z Colombo strach zagląda w oczy – można z powodzeniem zakładać, że jeśli którykolwiek pojawiłby się pośród przechodniów na ulicy, podzieliłby los Athukorali. Od początku maja w płomieniach stanęły już domy kilku ministrów, a także dosyć kontrowersyjne muzeum wojny domowej, jaka przetoczyła się przez wyspę w latach 1983–2009, utworzone przez poprzedniego premiera Mahindę Radżapaksę. Sam Radżapaksa, po rezygnacji z urzędu, został przez służby bezpieczeństwa wywieziony w nieznane miejsce. Protestujący próbowali też wedrzeć się do niektórych kompleksów rządowych w Colombo, na co władze kraju odpowiedziały mobilizacją armii oraz wprowadzeniem godziny policyjnej. Inna sprawa, że to oni odpowiadają za długi, w których pogrążyła się wyspa, a teraz – za nakręcanie się spirali przemocy.

Czytaj więcej

Serbia oddala się od Europy

Na równi pochyłej

Najpierw strzelać, potem rozgonić – lapidarnie poinstruował podwładnych policjant dowodzący akcją rozproszenia protestu w jednej z niewielkich wsi na prowincji, jakieś 100 km od Colombo. Była połowa kwietnia i po raz pierwszy niezadowoleni wyspiarze postanowili poza wykrzykiwaniem antyrządowych haseł zrobić coś więcej: zaparkowali na środku torowiska cysternę, skutecznie blokując ruch kolejowy w regionie. Skierowane na miejsce oddziały policyjnej prewencji wywiązały się z zadania z nawiązką – jedna osoba zginęła, kilkanaście osób zostało rannych. Bezwzględność mundurowych z każdym kolejnym antyrządowym protestem tylko przybierała na sile. Ale przemoc nie stłumiła desperacji protestujących, wręcz przeciwnie.

„Gdy Sri Lanka otrząsnęła się z trwającej dekady wojny domowej, wyglądało na to, że stanie się jednym z przykładów sukcesu Azji" – przypominała na łamach dziennika „The Guardian" Charu Lata Hogg, ekspertka londyńskiego ośrodka Chatham House. „Ale od tamtej pory finansami kraju zarządzano w fatalny sposób. Bankructwo zajrzałoby mu w oczy tak czy inaczej. Prezydent Gotabaya Radżapaksa przyspieszył jednak ten proces, decydując w kwietniu ubiegłego roku o zakazie stosowania nawozów w rolnictwie".

Cóż, prezydent nie tyle zabronił stosowania nawozów, ile ich importu, ale efekt był taki sam, bowiem wyspiarze nie produkują własnych nawozów. Skutkiem tej decyzji był gwałtowny, szacowany nawet na 75 proc., spadek ilości plonów, jakie trafiały na rynek, a za nim – fala podwyżek cen. W oficjalnych statystykach inflacja skoczyła w kwietniu do 29,8 proc., ale już ceny żywności wzrosły znacznie bardziej – o 46,6 proc., a po 24 lutego najpopularniejsze tam paliwo – diesel – zdrożało o astronomiczne 138 proc. (dane sprzed dwóch tygodni). Tymczasem jeszcze jesienią ubiegłego roku inflacja nie przekraczała 6 proc. Według banku centralnego w Colombo tylko w kwietniu lokalna rupia straciła 40 proc. wartości. W tym samym czasie tamtejsi politycy jeszcze przebąkiwali tylko o „niebezpiecznych niedoborach" na rynku i „kłopotach finansowych".

Oczywiście, mało który kraj otrząsnąłby się w dekadę z okładem z trwającej ponad ćwierć wieku wojny domowej. Zresztą, konflikt między dominującymi na wyspie Cejlon Sygnalezami a tamilską mniejszością cały czas się tli, nawet w ostatnich dniach rząd w Colombo ostrzegał przed możliwą aktywizacją Tamilskich Tygrysów i rzekomo planowanymi przez nich atakami terrorystycznymi, choć może to być jedynie desperacka próba odwrócenia uwagi lub przekierowania gniewu obywateli na pokonanych dawno temu separatystów.

Ale frustrację wyspiarzy łatwo zrozumieć: Cejlończykom obiecano raj, a dostali niemal dwie dekady (z małą przerwą) rządów klanu Radżapaksa – w wykonaniu tria braci: Gotabaya wciąż pozostaje prezydentem, kurczowo opierając się żądaniom dymisji, z jakimi wychodzą na ulice demonstranci. Mahinda był krótko premierem w 2004 r., potem był prezydentem kraju w latach 2005–2015. Na stanowisko premiera wrócił raz jeszcze w 2018 r. Do 9 maja br. równie desperacko bronił swojej pozycji jako szef rządu i można zakładać, że do rezygnacji skłoniły go wyłącznie obrazki płonących domów kolegów z gabinetu i zgliszcza na skwerach otaczających parlament oraz siedzibę rządu w Colombo. Jest jeszcze trzeci Radżapaksa – Basil, który u progu fali protestów zrezygnował ze stanowiska ministra finansów.

Nikt nie ma wątpliwości, że kierunki rozwoju polityki i gospodarki definiowano „w kuchni" (w przenośni i dosłownie) klanu Radżapaksa, korzystającego z wcześniejszej popularności pogromców Tamilskich Tygrysów. I trudno właściwie nazwać jakoś filozofię, która by przyświecała autorom cejlońskich „reform". Bracia ciągnęli Sri Lankę w stronę liberalizmu gospodarczego, decydując choćby w 2019 r. o dosyć radykalnej obniżce podatków. Reforma minęła się z celem, bo nie przyniosła zwiększenia wpływów podatków ani lawinowego wzrostu inwestycji – jedynie zmusiła rząd w Colombo do zaciągania kolejnych pożyczek, żeby pokryć dziurę w skarbie państwa. Wkrótce później władze postanowiły pójść za ciosem i – być może zgodnie z gustami zjeżdżających tłumnie na wyspę turystów – stać się rajem dla miłośników organicznej żywności, co zaowocowało wspomnianym, fatalnym w skutkach, zakazem stosowania nawozów.

Ale na Sri Lankę spadały też inne ciosy: w 2020 r. dotarła tam pandemia Covid-19, nie tyle może bezpośrednio – bo w oficjalnych statystykach liczba chorych w pierwszym roku pandemii była śladowa, dopiero w ubiegłym roku zaczęto ich liczyć w tysiącach. Koronawirus zniechęcał do podróżowania w ogóle, więc tu wyspiarze byli tylko przypadkową ofiarą. Poza tym mimo pandemii wciąż mogli liczyć na ostatnią grupę podróżnych, która upodobała sobie Cejlon – Rosjan. I tu w lutym spadł na Sri Lankę kolejny, tym razem ostateczny cios: rosyjska agresja na Ukrainę skłoniła turystów spod Uralu do przyspieszonego powrotu do domu i odwoływania zaplanowanych egzotycznych wakacji. Niemal jednocześnie, w konsekwencji sankcji nakładanych na Rosję oraz potencjalnego embarga na rosyjskie surowce, ich ceny zaczęły szaleć, co natychmiast znalazło odzwierciedlenie w cenach paliw na cejlońskich stacjach benzynowych.

Co gorsza, obecne protesty tylko pogłębiły załamanie: światowe biura podróży wycofują z oferty wakacje na Cejlonie, więc dziura w budżecie wyspiarzy będzie się powiększać. Chodzi o, bagatela, 50–56 mld dol. dług, przeszło dwukrotnie więcej, niż wyspa miała w 2011 r. Z tego stosu pożyczek 7 mld dol. to należności, które należałoby spłacić w bieżącym roku. Tymczasem, gdy na wyspie zaczynały się protesty, rząd w Colombo miał zaledwie 1,6 mld dol. rezerw, co skończyło się odmową spłaty wierzycieli i szybko ogłoszonym przez światowe media bankructwem.

Niby nic nowego. Przez lata, jakie upłynęły od ogłoszenia niepodległości wyspy, Sri Lanka otrzymała już 16 pożyczek Międzynarodowego Funduszu Walutowego, które doraźnie ratowały finanse publiczne. Dziennik „Financial Times" nazywa Colombo „powracającym klientem MFW". Ale też klan Radżapaksa wyznaczył zupełnie inną drogę do raju, niż to sobie wyobrażali międzynarodowi eksperci. Wyspiarze mieli udać się tam via Pekin.

Lotniskowiec u wybrzeży Indii

Powstanie tu chińska kolonia! – krzyczeli demonstranci na protestach, które przetoczyły się przez Cejlon pięć lat temu. Fala niezadowolenia, które dopadło wówczas wyspiarzy, nijak się ma do siły i desperacji dzisiejszych demonstracji, ale była sygnałem ostrzegawczym, że Sri Lanka zaczyna pakować się w ślepą uliczkę. Gniew i antychiński charakter protestów nie były bowiem przypadkowe. Dekada prezydentury Mahindy Radżapaksy wypadła w specyficznym momencie. Najpierw do 2009 r. dogasała wojna domowa, więc z natury rzeczy mało kto spieszył się z inwestowaniem na wyspie. Potem jednak opromieniony sławą pogromcy Tamilskich Tygrysów prezydent zderzył się ze ścianą obojętności: na Cejlonie nie było know-how, infrastruktury i logistyki, która pozwalałaby tworzyć kolejne zaplecze produkcyjne dla światowych koncernów, zwłaszcza tych najbardziej pożądanych – zachodnich. Nie da się tu szyć taniej konfekcji, montować urządzeń elektronicznych ani wydobywać surowców. Wyspa jest po prostu piękna i niewiele więcej.

U progu drugiej dekady tego stulecia na Zachodzie zaczęły się pojawiać obawy przed kapitałem z Chin. Inwestorzy zza Wielkiego Muru poczynali sobie w Stanach Zjednoczonych czy Europie coraz śmielej, chwytając kapitałowe i biznesowe przyczółki. I coraz częściej zaczęli zderzać się z niechęcią gospodarzy, którzy niezbyt wierzyli w dobre intencje Pekinu. Zaczęło się więc polowanie na zakupowe okazje poza krajami bogatymi.

Jednocześnie w Pekinie narodziła się koncepcja „strategii sznura pereł": budowania bezpieczeństwa energetycznego poprzez tworzenie nowych szlaków transportu surowców oraz poszerzanie strefy wpływów w Azji Południowej. Położona u południowo-wschodnich brzegów subkontynentu indyjskiego wyspa stanowiła idealne okno na Ocean Indyjski i Bliski Wschód, a nawet Europę w dalszej perspektywie, oraz pozwalała oskrzydlić odwiecznych hinduskich rywali w New Delhi. W uchylone przez rząd w Colombo drzwi dla inwestorów tłumnie ruszyły chińskie państwowe korporacje.

Ich wizytówką miał się stać dystrykt Hambantota, jakieś 200 km z okładem od Colombo. Nie była to lokalizacja przypadkowa: miejscowość jest matecznikiem klanu Radżapaksa, tu wznosi się wspomniane już, spalone w ostatnich dniach, kontrowersyjne muzeum zwycięskiej wojny z Tamilskimi Tygrysami oraz chwały politycznej rodziny, która rządzi wyspą. W ciągu zaledwie kilku lat, kosztem prawdopodobnie jakichś 7 mld dol., chiński biznes stworzył tu potężną bazę logistyczną, obejmującą m.in. port morski oraz lotnisko międzynarodowe, ustępujące możliwościami tylko stołecznemu. Wokół tych obiektów rozciąga się obszar nazywany Southern Industrial Zone: jakieś 6 tys. ha przeznaczonych pod fabryki i magazyny.

Z perspektywy czasu widać, że wizytówka jest mało reprezentacyjna. „Lotnisko bez samolotów, restauracje, w których nie serwuje się obiadów, zadłużony po uszy port" – opisywał realia kompleksu w Hambantocie z nutą mściwej satysfakcji reporter indyjskiego „First Post". Na początku maja wydzierżawiony Chińczykom na 99 lat port wydawał się być wymarły, w górującym nad okolicą luksusowym centrum konferencyjnym jeszcze nigdy nie odbyła się żadna duża konferencja, a mieszkańcy okolicznych miejscowości przyglądali się ekstrawaganckim budynkom z goryczą i z oddali. – Mieliśmy tyle nadziei, jak ogłoszono te projekty i w regionie trochę się poprawiło – mówił hinduskiemu dziennikarzowi jeden z mieszkańców Hambantoty. – Ale teraz widać, że to nie ma znaczenia. Port nie należy do nas, a my walczymy o przetrwanie – dodawał.

Walka o przetrwanie nie jest tu tylko metaforą. Hektary, na których powstał chiński kompleks, obejmowały najlepsze grunty w okolicy. Wysiedlono z nich w sumie kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy pięć lat temu zaczęli sabotować prace geodetów i wzbudzili falę współczucia na całej wyspie. Nawet uroczystość otwarcia specjalnej strefy przemysłowej w Hambantocie zamieniła się w obrzucanie kamieniami oficjeli, którzy usiłowali przez kilka godzin dopełnić ceremoniału. – Nie mamy nic przeciw inwestycjom, ale nie chcemy tracić ziemi ani domów – mówili wówczas okoliczni rolnicy. – Chińczycy chcą najżyźniejszej ziemi. Dlaczego nie sięgają po ziemię, na której rosną tylko krzaki? Tego jest wokół mnóstwo – przekonywali. O ironio, protestujących wspierał wówczas również, odpoczywający przejściowo w opozycji, Mahinda Radżapaksa – ten sam, który Chińczyków do Hambantoty zapraszał.

Z dzisiejszej perspektywy jest jasne, że te złe przeczucia, jakie towarzyszyły demonstrantom, były uzasadnione. Bezpowrotnie zniknęły lokalne wioski, z mozaikowymi polami ryżowymi i rozsianymi pośród nich chatkami. Nieliczne nowe miejsca pracy w strefie trafiły się pracownikom chińskich firm, które rozgościły się w kompleksie. Miliardy dolarów z Pekinu rząd w Colombo wydał w błyskawicznym tempie.

Czytaj więcej

Kto i dlaczego trzyma z Moskwą?

Do 17 razy sztuka

Kandaswami Subramanian, weteran indyjskiego resortu finansów, pyta retorycznie na łamach „New Indian Express": „Przez 33 z 55 lat (1965–2020) politykę gospodarczą wyspy próbowali nadzorować eksperci organizacji takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy. To prowadzi do usprawiedliwionego pytania: ile jeszcze programów MFW trzeba wprowadzić w tym kraju, żeby mógł doświadczyć dobrodziejstwa stabilizacji ekonomicznej?".

Cóż, Colombo próbuje zawalczyć o 17 pożyczkę MFW w historii wyspy, tym razem prawdopodobnie w wysokości 3 mld dol. (Bank Światowy zgodził się poratować wyspę kwotą 600 mln dol.). Przedstawiciele gabinetu Radżapaksy pojechali w tym celu do Waszyngtonu jeszcze w połowie kwietnia, kiedy ich rodacy tylko na ulicach krzyczeli, a jeszcze nie puszczali z dymem domów ministrów. Odpowiedź, jaką usłyszeli, była jednak chłodna: finanse kraju nie są zrównoważone i dopóki takie nie będą, na żadną pomoc MFW nie ma co liczyć. W maju Fundusz wydał równie lakoniczny komunikat: toczą się „techniczne" rozmowy z Colombo, ale nie otwiera to jeszcze możliwości udzielenia pożyczki.

Trudno się tej obojętności dziwić: w 16 poprzednich przypadkach eksperci MFW nalegali, by cejloński rząd wprowadzał reformy wolnorynkowe i przede wszystkim likwidował rozmaite mechanizmy subsydiowania poszczególnych produktów oraz tworzył stabilne otoczenie prawne i gospodarcze. Te naciski nie przyniosły znaczących efektów. Chińską ofensywę inwestycyjną na wyspie też obserwowano w zachodnich instytucjach z trudno skrywaną zgrozą.

Innymi słowy, Zachód oczekuje od Sri Lanki zaciskania pasa, tymczasem Colombo usilnie zabiega o pieniądze, które chciałoby natychmiast wydać na bieżące potrzeby. „To bardzo niebezpieczna sytuacja. Jeśli chcemy wprowadzać oszczędności w takiej sytuacji, musimy zarządzać nimi w bardzo ostrożny sposób" – komentował na łamach magazynu „Foreign Policy" Shanta Devarajan, ekonomista z Georgetown University i niegdysiejszy główny ekonomista Banku Światowego, jeden z nielicznych autentycznych autorytetów gospodarczych na wyspie, który podjął się reprezentowania Sri Lanki w rozmowach z MFW. „Należy zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze, upewnić się, że najubożsi – czyli jakieś 40 proc. populacji wyspy – będą chronieni transferami socjalnymi. Po drugie, trzeba skierować do mieszkańców kampanię informacyjną, która wytłumaczy im, że mechanizmy oszczędnościowe mają ich uchronić przed jeszcze gorszym kryzysem" – dodawał. Niewątpliwie, pierwszy z tych punktów jest daleki od filozofii MFW.

Dlatego też emisariusze władz Sri Lanki przemierzają dziś region w poszukiwaniu wsparcia poszczególnych rządów, w szczególności dwóch azjatyckich mocarstw: Indii i Chin. Rząd w New Delhi od początku bieżącego roku pożyczył już swoim partnerom z Colombo 1 mld dol., teraz gra toczy się o kolejne 1,5 mld. Jeżeli wierzyć lokalnym mediom, wysłannicy do Pekinu walczą o 2,5 mld dol. Niewykluczone, że decydenci ze Sri Lanki chcą wykorzystać rywalizację tych dwóch mocarstw na własne potrzeby, w końcu pokorne ciele dwie matki ssie. Ale równie dobrze ich zabiegi mogą przynieść odwrotny skutek, jeżeli któreś z mocarstw uzna, że nie ma zamiaru dotować wasala swojego rywala.

Pewne jest natomiast to, że wyspiarze wycofają się z najbardziej kontrowersyjnych decyzji klanu Radżapaksa. – Obecna struktura systemu podatkowego nie jest zrównoważona. Musimy wrócić przynajmniej do poziomu podatków, jaki mieliśmy przed 2019 r. – oświadczył pod koniec kwietnia szef cejlońskiego banku centralnego Nanadalal Weerasinghe. Premier Wickremesinghe ogłosił, że władze w Colombo chętnie odsprzedadzą prywatnym inwestorom narodowego przewoźnika lotniczego Sri Lankan Airlines (tylko ta jedna firma ma do zapłacenia rachunki rzędu 1 mld dol.). Ale to tylko desperackie próby znalezienia choćby kilku groszy na nadgonienie bieżących wydatków – perspektywa realnego wyjścia z kryzysu praktycznie nie istnieje, co oznacza, że Sri Lanka może się z niego wyczołgiwać przez całe dziesięciolecia. A co najważniejsze, państw w fatalnej sytuacji finansowej i gospodarczej na globie nie brakuje. Pytanie, ile z nich wcześniej czy później znajdzie się w analogicznej sytuacji oraz kto, kiedy i za jaką cenę wyciągnie do nich pomocną dłoń.

Czytaj więcej

Ubogi kraj zamożnych elit

Ten tydzień zaczął się na Sri Lance od kolejnych ponurych wieści. Mianowany ledwie tydzień temu – głównie po to, by złagodzić gniew ludu – premier Ranil Wickremesinghe po raz pierwszy wystąpił z orędziem do rodaków. I nie niósł im nadziei. – Skończyła się nam benzyna. W tej chwili mamy zapasy wyłącznie na jeden dzień – relacjonował w poniedziałek szef rządu. – Od czterech miesięcy nie płacono też dostawcom leków, wyposażenia medycznego oraz żywności dla pacjentów – dorzucał. W efekcie wyspiarzom grozi nie tylko brak paliw na stacjach, przerwy w dostawach elektryczności, sięgające kilkunastu godzin dziennie, ale także niedobór krytycznych lekarstw, m.in. na choroby serca oraz szczepionek na wściekliznę, które na Sri Lance są jednym z najważniejszych medykamentów. – Nadchodzące miesiące będą najtrudniejszymi w naszym życiu – zapowiadał Wickremesinghe.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi