Serbia oddala się od Europy

Serbia to mniejsza wersja Rosji. Oba narody łączy nie tylko prawosławie, ale także swoista nostalgia za utraconym imperium. Oba społeczeństwa żyją w przeświadczeniu, że Zachód dąży do ich wyniszczenia. Kraj powoli maszeruje ku aksamitnemu despotyzmowi.

Aktualizacja: 22.04.2022 11:05 Publikacja: 22.04.2022 10:00

Serbia oddala się od Europy

Foto: AFP

Miażdżący – tak można by określić triumf wyborczy Aleksandara Vučicia w wyborach prezydenckich, które odbyły się 3 kwietnia. Ubiegający się o reelekcję polityk uzyskał ponad 58 proc. głosów, może nie tyle, ile poniektórzy przywódcy w krajach poradzieckich, ale wystarczająco dużo, by o dogrywce nie było mowy. Niewiele gorzej poradziła sobie prezydencka Serbska Partia Postępowa (Srpska Napredna Stranka), zdobywając prawie 43 proc. głosów – co prawda, nie przekłada się to na jednopartyjny rząd, ale SNS może łatwo dokoptować jakąś niewielką grupkę koalicjantów spośród rozdrobnionej opozycji. Najgorzej poszło jej w podpiętych do dwóch wspomnianych głosowań wyborach lokalnych, zwłaszcza w Belgradzie, gdzie we władzach miasta jest remis: tam o stołku prezydenta stolicy zdecydują zakulisowe targi polityczne.

Zwycięskiemu marszowi ku reelekcji towarzyszyły pomruki niezadowolenia z sąsiednich stolic. Najgłośniejsze ze strony albańskiego premiera Albina Kurtiego oraz prezydenta Czarnogóry i starego znajomego Vučicia, Milo Djukanovicia. – Niestety, Serbia to otwarty sojusznik Kremla w Bałkanach Zachodnich, a Belgrad jest jedną z nielicznych stolic europejskich, które nie potępiły rosyjskiej agresji i nie przystąpiły do polityki sankcji Unii Europejskiej, mimo statusu kandydata w procesie akcesji do UE. Historyjka o serbskiej neutralności to bajka dla dzieci – perorował ten drugi w wywiadzie dla greckiego dziennika „Kathimerini" jeszcze w połowie marca. Według Djukanovicia zarówno liderzy polityczni z Belgradu, jak i serbska Cerkiew prawosławna są odbiciem swoich odpowiedników w Moskwie, a w gruncie rzeczy cele mają podobne: jeśli nawet nie odbudować imperium, to mącić na peryferiach. W tym przypadku: w dawnych jugosłowiańskich republikach.

Na tę krytykę Vučić odpowiedział już po wyborach. – W ciągu ostatnich sześciu miesięcy kampania oczerniania Serbii tylko się zintensyfikowała, administrowana przez pewne centra władzy, ale też oczywiście z tej części naszego regionu, która zawsze upatruje swojego sukcesu w błędach i upadkach Serbii. Nie od wczoraj największą rolę w demonstrowaniu czystej nienawiści wobec Serbii odgrywają Albin Kurti i Milo Djukanović – ripostował ponownie wybrany prezydent Serbii. – Próbują nas portretować jako tych, którzy zagrażają pokojowi w regionie, chociaż zewsząd otaczają nas terytoria NATO. Nie wiedzą nawet, jak moglibyśmy im zagrozić, posiadając wyłącznie uzbrojenie defensywne – dorzucał.

Cóż, Bałkany nie były i najwyraźniej nie są statkiem miłości. Problem jednak w tym, że zarówno krytycy Belgradu, jak i jego obrońcy pomijają milczeniem zmiany, jakie zaszły w Serbii w ciągu ostatniej dekady – zmiany, które mogą wydawać się naturalne, gdy przyjrzeć się biografii Vučicia.

Czytaj więcej

Dlaczego Putin nie zaatakuje Ukrainy

Od przystawki do prezydentury

Prezydent historię i politykę swojego kraju – zarówno Serbii, jak i Jugosławii – ma właściwie we krwi. Jego antenaci do czasu II wojny światowej żyli w górzystej środkowej Bośni, w okolicach miasteczka Bugojno. Wygnali ich stamtąd chorwaccy ustasze, faszystowskie paramilitarne ugrupowanie, występujące jako lokalny aliant III Rzeszy. Rodzina wylądowała ostatecznie w Belgradzie, gdzie w 1970 r. na świat przyszedł Alaksandar.

Jego naturalnym środowiskiem stała się belgradzka dzielnica Zemun: trochę warszawski Ursynów, trochę – warszawska Praga. Sypialnia stolicy, siedziba intelektualistów i gangów, miejscami urozmaicona rezydencjami nieco bogatszych Serbów. Zemun kibicował stołecznej Crvenej Zvezdzie, więc jak wielu rówieśników Vučić wypuszczał się z blokowisk na stadion. Tam mógł poznać wielu przyszłych graczy, nie tylko sportowych, ale i politycznych, jak choćby lider kiboli Zvezdy, Željko Ražnatović, nazywany w czasie wojen z okresu rozpadu Jugosławii Arkanem. Tam też w połowie maja 1990 r. przyszły prezydent stał się świadkiem – a może i aktywnym uczestnikiem – zamieszek po pamiętnym meczu belgradzkiego klubu z jego rywalami z Dynama Zagrzeb.

Tak czy inaczej w młodości dzisiejszy prezydent gołębiem raczej nie był. Gdy wybuchły pierwsze wojny zwiastujące rozpad Jugosławii, Vučić wszedł do polityki. Wstąpił do Serbskiej Partii Radykalnej, ugrupowania znacznie na prawo od rządzących krajem postsocjalistów Slobodana Miloševicia. Radykalną przystawkę reżimu założył i do dziś prowadzi Vojislav Šešelj, mało skutecznie sądzony w Hadze za przykładanie ręki do czystek etnicznych na Bałkanach.

Vučić szybko pojawił się u jego boku, co ułatwiał wykonywany jeszcze na co dzień zawód dziennikarza. Krążył po ogarniętych wojną Bałkanach, przysyłając korespondencje z miejsc, w których Serbowie walczyli z Chorwatami czy bośniackimi Muzułmanami albo w których pojawiał się jego partyjny patron. Przy tej okazji miał też okazję rozgrywać partyjki szachów z dowódcą wojsk bośniackich Serbów, generałem Ratko Mladiciem.

W drugiej połowie lat 90., gdy Serbia znalazła się w międzynarodowej izolacji, a przemoc rozlała się na próbujące wywalczyć autonomię, a potem niepodległość, Kosowo – reżim w bardziej otwarty sposób oparł się na ludziach Šešelja: Vučić został wówczas twarzą reżimu, ministrem informacji w schyłkowych latach dyktatury Miloševicia. Nie szczędził finansowych kar czy zabiegów cenzorskich dawnym kolegom po fachu. Legendą stało się dowożenie „jedynek" gazet, z czasem całych wydań, do jego resortu w przeddzień publikacji.

O ile naród nie cierpiał nieco autystycznego dyktatora, który tyranizował społeczeństwo i mimo sankcji dopieszczał rodzimą oligarchię, o tyle po upadku dyktatury w 2000 r. radykałowie jawili się rodzimej prawicy jako patrioci i piewcy narodowej sprawy. No i mieli sojuszników pośród mundurowych, a to poparcie – tudzież obojętność – wojska i innych struktur siłowych utorowało opozycji drogę do obalenia Miloševicia.

Nowi przywódcy stanęli przed poważnymi wyzwaniami. Z jednej strony młode pokolenie Serbów, zwłaszcza ci, którzy w latach wojen byli zbyt młodzi, by iść na front, bezkompromisowo chciało do Europy. Z drugiej strony większość wyborców stanowili ludzie starsi – albo bezpośrednio poszkodowani przez wojnę, albo mający w rodzinie kogoś takiego, albo przynajmniej żyjący w poczuciu upokorzenia i niesprawiedliwości wyrządzonej Serbii przez świat owych „podwójnych standardów", na jakie skarżą się autokraci na całym świecie.

Trudno się zatem dziwić, że przywódcy z pierwszej dekady „po Miloševiciu" praktycznie dziś zniknęli z życia publicznego. Vojislav Koštunica, który poprowadził demonstracje przeciw reżimowi i został premierem kraju w 2004 r., w 2014 r. poniósł sromotną wyborczą porażkę – jego Demokratyczna Partia Serbii nie przekroczyła nawet progu wyborczego, co sprawiło, że dawny przywódca kraju (z odchyłem nacjonalistycznym) przeszedł na polityczną emeryturę. Media w kraju plotkują, że doradza czasem dawnym przyjaciołom w kampaniach politycznych, ale to raczej sentymenty niż próby powrotu do polityki.

W proch rozsypała się dawna Partia Demokratyczna, najsilniejsze ugrupowanie po upadku reżimu, założone jeszcze w 1990 r. Z niego wywodził się Zoran Djindjić – premier w latach 2001–2003, który zasłynął wydaniem Trybunałowi Haskiemu Slobodana Miloševicia, zastrzelony w 2003 r. przez zamachowca powiązanego zarówno z serbskimi wojskowymi, jak i przestępczym półświatkiem z Zemunu. Pałeczkę po Djindjiciu miał przejąć Boris Tadić, prezydent w latach 2004–2012. Tadić cieszył się sporą popularnością i był niezaprzeczalnie politykiem proeuropejskim. Tyle że przelicytował: w 2012 r. postanowił zawalczyć de facto o trzecią kadencję, używając fortelu, jakim miały być wcześniejsze wybory. Przegrał o włos, a wkrótce stracił władzę w Partii Demokratycznej na rzecz popularnego wówczas mera Belgradu, Dragana Djilasa. Djilas z kolei utrzymał się na stołku szefa partii dwa lata, a teraz desperacko próbuje odzyskać stanowisko w stolicy. Jak spekulują serbskie i regionalne media, bywa ostatnio częstym gościem u prezydenta Vučicia, być może zabiegając o jakiś układ polityczny w ratuszu.

Radykałowie przyglądali się z życzliwą obojętnością temu, jak prodemokratyczna strona serbskiej sceny politycznej traci popularność i władzę. I oni przeszli pewną modyfikację: pod wodzą jednego z zastępców Šešelja, Tomislava Nikolicia, z partii odeszła grupa polityków, która postanowiła pożenić hasła integracji z Unią Europejską z żarliwym nacjonalizmem. Był wśród nich także Vučić. Zarówno radykałowie, jak i demokraci początkowo szydzili z tej niecodziennej w serbskiej rzeczywistości hybrydy. Śmiech przeszedł im w 2012 r., kiedy Tadić przegrał wcześniejsze wybory z Nikoliciem. W 2014 r. radykałowie mieli pełnię władzy, a protegowany Nikolicia, Alaksandar Vučić, zasiadł na stołku szefa rządu, z którego trzy lata później przeprowadził się do siedziby prezydenta.

Tropami Miloševicia

Trzeba przyznać, że nie potrzebował on wiele czasu, by zasadniczo zmienić ojczyznę. „Na scenie wewnętrznej, za sprawą prezydenta Vučicia i jego Serbskiej Partii Postępowej władza w Serbii uległa w ciągu kilku ostatnich lat centralizacji" – pisze Valery Perry, konsultantka zachodnich organizacji pozarządowych z Sarajewa w wydanej trzy lata temu książce „Extremism And Violent Extremism In Serbia". „W 2018 r. praktycznie każdy region w kraju był kontrolowany przez rządzącą w Belgradzie koalicję opartą na SNS. Jedno z nielicznych miast, w których rządzi opozycja, Šabac, narzekało na bezprawną presję ze strony władz centralnych. W innych mówiono o sytuacji, używając terminu: partiokracja. Taka centralizacja napędza siły polityczne, które dążą do decentralizacji, sięgając po tworzące podziały argumenty, jak choćby poprzez wezwania do zwiększania autonomii Wojwodiny (która i tak cieszy się wieloma autonomicznymi prerogatywami) czy autonomii Sandžaku" – opisywała badaczka.

Perry niemałą część swojego opracowania poświęca serbskiej skrajnej prawicy. Z zebranych przez nią informacji wynika, że prezydent stara się dopieszczać tę część sceny politycznej, bywając na imprezach organizowanych przez skrajne ugrupowania, z których część mogłaby zapewne uchodzić wręcz za „bojówki". Ale to nie chroni Vučicia przed atakami z prawej strony: „wraz z Merkel knują, by zmieniać sumienia i świadomość serbskiego narodu" – demaskował prezydenta w 2016 r. „narodowy" magazyn „Obraz". Inny magazyn, wyliczając wrogów narodu (USA, UE, NATO, Chorwaci, Muzułmanie), dochodzi do wniosku, że jeszcze gorsi są wrogowie wewnętrzni: „dla których wszyscy inni są ważniejsi, niewinni, godni szacunku i są większymi męczennikami niż jakikolwiek Serb".

W mainstreamie nie jest lepiej, bowiem SNS regularnie dostarcza dziennikarzom śledczym tematów. „Zmusili prezydenta do przyznania, że w belgradzkiej dzielnicy Savamala potajemnie i nielegalnie dokonywano rozbiórek (...), naświetlili fakt, że nagłaśniane przez władze antykorupcyjne postępowania rzadko przynoszą skutki w postaci aktów oskarżenia, wyciągnęli na jaw, że minister obrony Alaksandar Vulin kupił sobie dom za 200 tys. euro" – wylicza organizacja Freedom House.

Teoretycznie można by powiedzieć, że prezydent nie ma dobrej prasy. Ale właściwiej byłoby rzec, że nie chce mieć prasy w ogóle. „Za czasów Miloševicia dziennikarze ginęli, bywali porywani czy aresztowani. Całe newsroomy karano finansowo. Ale nigdy nie było tak źle jak obecnie" – pisali cierpko w listopadzie ubiegłego roku reporterzy portalu Balkan Insight. Wcześniej walkę z wolnością słowa w Serbii skrytykowała OBWE, a w Media Sustainability Index Serbia spadła na najniższą pozycję w historii.

Osiem lat temu, gdy Vučić wprowadzał się do gabinetów szefa rządu, z anten stacji telewizyjnych zdjęto cztery polityczne talk-show o krytycznym charakterze. Potem na redakcje zaczęły sypać się kary administracyjne, naciskano na firmy, by wycofywały reklamy itp. „Vranjske novine" za wywiad z szefem jednego z lokalnych urzędów podatkowych zapłaciło kontrolą podatkową i wszczęciem śledztwa w sprawie rzekomych oszustw. Konta bulwarowego „Kurira" zostały zamrożone po serii publikacji nieprzychylnych prezydentowi. Legendy czasów dyktatury, jak stacja radiowa B92 czy tygodnik „Vreme", wyraźnie oględnie komentują współczesną politykę w kraju. Opozycja zaś wielokrotnie pomstowała na odcinanie jej od mediów publicznych, organizując nawet strajki okupacyjne pod redakcjami.

„Od ośmiu długich lat (pierwszych zwycięstw SNS w 2012 r. – red.) Serbia jest państwem okupowanym. Prokuratura, sądownictwo, policja i media – wszystkie instytucje, które powinny być niezależne – są w pełni kontrolowane przez Serbską Partię Postępową, na czele której stoi Vučić" – pisał dwa lata temu na stronach portalu Euractiv wspomniany już Dragan Djilas. „Każdy krytyczny głos przeciw jego władzy ze strony artystów, naukowców, dziennikarzy, aktywistów, a w szczególności opozycji, był bezlitośnie uciszany. Kto odważy się krytykować prezydenta, jest natychmiast dyskredytowany przez tabloidy, które są redagowane osobiście przez Vučicia" – dodawał.

Mało tego, serbski parlament – Skupština – stał się teatrem pozorów. Według Djilasa, z jego posiedzeń regularnie wypraszano posłów opozycji, odmawiano im prawa głosu, gdy tylko chcieli krytycznie wypowiedzieć się o działaniach rządzących. Przewodnicząca Maja Gojković miała wyłączać mikrofon każdemu deputowanemu, który wymienił nazwisko prezydenta na mównicy. W strukturach państwa na szczeblu centralnym i lokalnym pracuje 350 tysięcy członków SNS i ich krewnych, co tworzy również olbrzymią siłę wyborczą. A ci młodzi Serbowie, którzy niegdyś chcieli do Europy? Najwyraźniej wciąż chcą: co roku z Serbii emigruje około 50 tysięcy mieszkańców.

Czytaj więcej

Kto i dlaczego trzyma z Moskwą?

Na rozstajach dróg

Dla tych jednak, którzy pozostają, niezmienne jest postrzeganie historii jako ciągu zadawanych Serbii zdradzieckich ciosów. A także Rosji jako jedynego sojusznika Belgradu, który mógłby dać odpór agresji Zachodu i jego bałkańskich pupilków. W efekcie obrona polityki Moskwy stała się w oczach rodaków Vučicia wojną zastępczą. – Popularność Putina i Rosji sięgnęła w Serbii surrealistycznego poziomu. Każdy polityk boi się dziś, że jeśli tylko powie lub uczyni coś, co opinia publiczna uzna za antyrosyjskie, to rozjuszy znaczną część swojego elektoratu – opowiadał dziennikarzom „Politico" Vuk Vuksanović, analityk Belgrade Center for Security Policy.

Na te resentymenty dodatkowo nakładają się też konsekwencje opisanej wyżej polityki prezydenta. W ich efekcie Vučić nie jest dziś mile widzianym gościem na europejskich salonach, a sporadyczne wizyty w Brukseli kończą się raczej upokarzającymi komunikatami, jak ten z ostatniej jesieni: nie ma mowy o akcesji Serbii do UE przed 2030 r.

Co innego Kreml albo Zakazane Miasto. W 2019 r. wartość obrotów handlowych Moskwy z Belgradem sięgała 3,4 mld dol., ale w pierwszym roku pandemii gwałtownie się załamała – do 911 mln dol. W roku ubiegłym zaczęły się odbijać, a analitycy spodziewają się, że już niedługo przekroczą 4 mld dol.

To w Serbii Kreml zaczął lokować pewne strategiczne inwestycje, np. to na Bałkanach produkowano pierwsze partie szczepionki Sputnik, która miała zapobiegać Covid-19. Belgrad jest też poważnym odbiorcą rosyjskiego uzbrojenia: m.in. samolotów MiG-29, systemów Pantsir S1, rakiet Kornet, wozów opancerzonych i czołgów. W ciągu kilku tygodni po wybuchu wojny w Ukrainie działalność w Serbii otworzyło niemal 300 firm z rosyjskimi właścicielami, co oznacza, że biznes z Rosji próbuje zbudować sobie przyczółek, służący do omijania sankcji. Sankcji, których Belgrad postanowił nie wprowadzać (choć w ONZ zagłosował za rezolucją potępiającą inwazję).

„Mieszkańcy Serbii są racjonalni, chcą być częścią Unii Europejskiej. Ale nie mają zamiaru poświęcić dla tej sprawy relacji z Rosją i Chinami. I okazuje się, że tak właśnie należy czynić. Gdybyśmy poddali się presji zagranicy, której nie podobała się koncepcja budowy rosyjskiego gazociągu, tej zimy wszyscy byśmy marzli" – przekonywał prezydent w październiku. A niemalże w przededniu rosyjskiej agresji na Ukrainę przywiózł z Moskwy obietnicę podpisania w połowie maja kolejnego dużego kontraktu na dostawy gazu. Nawet w ideologicznych filipkach partyjnych towarzyszy prezydenta pobrzmiewają łudzące podobne do rosyjskich frazy, np. szef serbskiego MSW Aleksandar Vulin promuje koncepcję „serbskiego świata" (kojarzącego się z „ruskim mirem"), na jaki miałyby się składać regiony z całych Bałkanów zamieszkane przez Serbów. Innymi słowy, Wielka Serbia.

Belgrad pogrąża się zatem powoli, ale nieuchronnie w coraz większej izolacji. Częściowo zaś winna temu może być Bruksela. – Unia też ponosi odpowiedzialność – twierdzi Aleksandra Tomanić z organizacji European Fund For The Balkans. – Przez ostatnie dziesięć lat naiwnie wierzyła, że dopóki są jakieś postępy w stabilizacji sytuacji w Kosowie, to wszystko inne jest mniej ważne i ma charakter czysto wewnątrzpolityczny – podsumowywała.

Problem w tym, że w każdej chwili może się okazać, że Europa przeceniła swoje siły. Elementem jej potęgi jest soft power: marzenie ludzi nieżyjących dziś w UE, by któregoś dnia się w niej znaleźć. To mógł być również motor zmian w Serbii – i przez długie lat był. Tyle że nastroje znacząco się w ciągu ostatniej dekady odwróciły: według wyników sondażu opublikowanych już po wyborach prezydenckich pozytywną opinię na temat Unii Europejskiej ma tylko co piąty Serb. Po drugiej stronie zresztą atmosfera także gęstnieje. „Unia musi pokazać Vučiciowi, że Serbia musi wybrać między integracją europejską a podporządkowaniem się Rosji. Jeśli Serbia nadal chce się ubiegać o członkostwo, należy używać środków takich jak sankcje, by zniechęcać do dalszej politycznej i wojskowej współpracy z Moskwą" – dowodzi Tefta Kelmendi, ekspertka think tanku European Coucil On Foreign Relations. Wygląda zatem na to, że drogi Brukseli i Belgradu mogą zacząć się rozchodzić w szybkim tempie. Nie jest to dobra wiadomość ani dla Bałkanów, ani dla całej Europy.

Czytaj więcej

Ubogi kraj zamożnych elit

Miażdżący – tak można by określić triumf wyborczy Aleksandara Vučicia w wyborach prezydenckich, które odbyły się 3 kwietnia. Ubiegający się o reelekcję polityk uzyskał ponad 58 proc. głosów, może nie tyle, ile poniektórzy przywódcy w krajach poradzieckich, ale wystarczająco dużo, by o dogrywce nie było mowy. Niewiele gorzej poradziła sobie prezydencka Serbska Partia Postępowa (Srpska Napredna Stranka), zdobywając prawie 43 proc. głosów – co prawda, nie przekłada się to na jednopartyjny rząd, ale SNS może łatwo dokoptować jakąś niewielką grupkę koalicjantów spośród rozdrobnionej opozycji. Najgorzej poszło jej w podpiętych do dwóch wspomnianych głosowań wyborach lokalnych, zwłaszcza w Belgradzie, gdzie we władzach miasta jest remis: tam o stołku prezydenta stolicy zdecydują zakulisowe targi polityczne.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi