Bin Salmani. Wyklinany książę wraca na salony

Saudyjski książę Mohamed bin Salman wraca na salony. Przywódcy Zachodu mają dziś na głowie najwyraźniej ważniejsze sprawy niż karanie zleceniodawcy zbrodni na dziennikarzu Dżamalu Chaszukdżim.

Publikacja: 05.08.2022 10:00

Przybywając po prośbie, trzeba się przywitać, nawet jeśli wcześniej uznało się gospodarza za zleceni

Przybywając po prośbie, trzeba się przywitać, nawet jeśli wcześniej uznało się gospodarza za zleceniodawcę zbrodni. Joe Biden robi „żółwika” z Mohamedem bin Salmanem podczas wizyty w Arabii Saudyjskiej, 15 lipca 2022 r.

Foto: Bandar AL-JALOUD / Saudi Royal Palace / AFP

Frenemy – ta nowa w słowniku Zachodu zbitka dwóch angielskich słów: friend (przyjaciel) i enemy (wróg), nie ma jeszcze precyzyjnej definicji. Można przyjąć, że to bardziej elegancka forma „sukinsyna – ale naszego sukinsyna”, jak niegdyś nazwano w Białym Domu nikaraguańskiego prezydenta Anastacio Somozę. Somozą naszych czasów, tyle że wielokrotnie ważniejszym dla całego świata, jest saudyjski następca tronu, książę Mohamed bin Salman – MBS, jak kiedyś luzacko nazywali dwudziestoparoletniego księcia rodacy, zwłaszcza jego rówieśnicy.

Czytaj więcej

Czy pomoc humanitarna pozwoli pokonać Chiny i Rosję

Milenials siepaczem

Dwa lata temu, w wyścigu o fotel prezydenta USA, Biden nie zostawiał żadnych wątpliwości. – Chcemy w gruncie rzeczy, żeby zapłacili za to, co zrobili. Chcemy sprowadzić ich do statusu pariasa, którym w rzeczywistości są – perorował wówczas przyszły zwycięzca wyborów. Mowa była o brutalnym morderstwie Dżamala Chaszukdżiego, saudyjskiego dziennikarza i komentatora, nestora tamtejszych mediów, którego krytyczne opinie o Domu Saudów doprowadziły w końcu do decyzji o emigracji do USA i zatrudnieniu się w szacownym „The Washington Post”. W październiku 2018 r. Chaszukdżi wszedł do saudyjskiego konsulatu w Stambule i od tamtej pory ślad po nim zaginął. Do dziś właściwie nie wyjaśniono nawet, co zabójcy zrobili z ciałem – rozpuścili w kwasie czy pocięte piłą na kawałki skremowali w ogrodowym piecu. Jako że żyjemy w czasach powszechnej inwigilacji, sprawców zidentyfikowano dosyć szybko: w zbrodnię zamieszane było kilkudziesięcioosobowe grono zabójców, medyków i dyplomatów. Ich nazwiska w ciągu kilku miesięcy kolejno pojawiały się na łamach gazet, a wywiady potwierdzały, że zlecenie przyszło z królewskiego pałacu.

Dom Saudów odpowiedział na to błyskawicznym procesem kilkunastu osób zamieszanych w spisek na życie Chaszukdżiego – pierwotnie wydane wyroki śmierci i więzienia dla nich zostały z czasem złagodzone z uwagi na prawo łaski, z którego miała rzekomo skorzystać rodzina zamordowanego dziennikarza. Ale na Zachodzie cały proces uznano za farsę i próbę zatarcia tropów, które wiodły prosto i bez większych wątpliwości do komnat następcy tronu.

W czasach zimnej wojny brutalne pozbycie się wygadanego i dosyć popularnego krytyka dynastii zapewne przeszłoby bez większego echa. Niejeden sojusznik zachodniego czy wschodniego bloku na własnym terenie był bezwzględnym dyktatorem, po uszy unurzanym we krwi opozycji. Ale w 2018 r. jeszcze nie było mowy o wojnie w Ukrainie i błyskawicznym odtwarzaniu się zimnowojennych podziałów: książę Mohamed bin Salman do reszty stracił urok milenialsa, który próbuje zreformować skostniałą ortodoksyjną monarchię, a w oczach Zachodu stał się orientalnym siepaczem. Nie ratowała go przyjaźń z zięciem Donalda Trumpa i nieoficjalnym architektem bliskowschodniej polityki Białego Domu Jaredem Kushnerem, nie ratowała go też ropa ani rola, jaką Arabia Saudyjska odgrywa w całym regionie. Aż do 24 lutego, gdy rosyjskie czołgi wjechały do Ukrainy.

Przerwane rządy starców

Na tle niemal 90-letniej historii Królestwa dzisiejsze nieformalne, czy przyszłe formalne, rządy MBS są rewolucją. Ale chodzi bardziej o polityczną kuchnię i rozgrywki rodzinne niż ważką rolę, jaką – na razie – książę odegrał w polityce wewnętrznej czy międzynarodowej. Gdy przeszło stulecie temu Abdulaziz podbijał i jednoczył plemiona z Półwyspu Arabskiego, by w 1932 r. stworzyć z nich Królestwo w formie, w jakiej istnieje do dzisiaj, odpoczynkiem wojownika były kobiety. Muzułmański limit czterech żon traktował dosyć umownie, a dodatkowym przypieczętowaniem sojuszu z każdym ważnym podporządkowanym plemieniem był mariaż. W efekcie Abdulaziz żon miał 17, a z nimi 36 synów. Z czasem stało się jasne, że taka grupa potomków po śmierci władcy zacznie sobie skakać do oczu, zatem wprowadzono regułę, która miała zapobiec niesnaskom na dworze, dosyć wyjątkową na światowych dworach królewskich – tron obejmował nie najstarszy zstępny potomek króla, lecz najstarszy z jego żyjących braci.

Podstawowa wada tego systemu ujawniła się z czasem: do dziś państwem rządzą synowie Abdulaziza, ale zanim którykolwiek z nich doczeka się tronu, w momencie objęcia rządów jest już starcem. W efekcie król Fahd był ostatnim, o którym można było mówić, że obejmuje tron w sile wieku (rządził w latach 1982–2005) – i pierwszym, który zaczął dopytywać swoich ochroniarzy „kim jest ten człowiek?”, pokazując na swoich ministrów.

Formalnie rządzący dziś Salman tron objął w 2015 r. jako 79-latek i już w tamtej chwili wspominano, że ma zaczątki demencji i choroby Parkinsona. Monarcha publicznie pokazuje się raz na kilka miesięcy i na palcach jednej ręki dałoby się policzyć zapewne sytuacje, w których wyraził swoją opinię albo wydał decyzję w jakiejś sprawie. To tłumaczy pozycję, jaką zajmuje dziś na dworze MBS.

Gdyby system sukcesji z poprzedniego stulecia został utrzymany, Mohamed bin Salman zapewne nie miałby szans na tron. Żyje jeszcze kilku młodszych braci Salmana bin Sauda, którzy mimo wieku wciąż mają prawdopodobnie apetyt na władzę. I żyje jeszcze kilkuset starszych od MBS wnuków Abdulaziza, u których ten apetyt jest zapewne jeszcze silniejszy. Ale system zmienił się za sprawą poprzedniego monarchy, po trochu outsidera na dworze, króla Abdullaha. Abdullah miał świadomość, że sukcesja w dotychczasowej formie to ślepa uliczka, powołał zatem swoisty „senat”, Radę Wierności, i tej instytucji powierzył kwestię wyboru przyszłych władców. Rada jest odzwierciedleniem wpływów i siły poszczególnych klanów: zasiadają w niej żyjący jeszcze synowie Abdulaziza, synowie zmarłych synów Abdulaziza, synowie panującego monarchy – jak można zakładać, najpotężniejsi gracze w rodzinnym układzie. To Rada Wierności zdecydowała o nadaniu MBS tytułu następcy tronu, co miało zakończyć epokę „rządów starców”. Wybór nie był może jednogłośny, ale spośród ponad 30 członków Rady tylko kilku głosowało przeciw kandydaturze lub wstrzymało się od głosu. Procesu wyboru następcy dopełnił tajemniczy dopisek, jaki pojawił się w ustawie – uchwalonej jeszcze z inicjatywy króla Fahda – stanowiącej namiastkę konstytucji Królestwa. Dopisek brzmi mniej więcej tak: po synach króla-założyciela nie będzie już króla lub następcy tronu, którzy należeliby do tej samej gałęzi potomków króla-założyciela. Dlaczego jest ważny? Po pierwsze dlatego, że gdyby pojawił się ciut wcześniej, MBS nie miałby szans na tron, bo ten musiałby przypaść reprezentantowi innego klanu, a nie potomkowi rządzącego Salmana. Po drugie, gdyby się nie pojawił, to w klanie Sudajrich (czyli potomków Abdulaziza z małżeństwa z Hassą bint Ahmed al-Sudajri: to tzw. siódemka Sudajrich, najpotężniejszy klan dynastii, z którego wywodzi się również Salman) wybuchłaby zapewne walka o schedę: dekadę temu na MBS nikt w rodzinie nie postawiłby pewnie złamanego riala, nie był ani najstarszy, ani nie wyróżniał się pod żadnym względem. Po trzecie, zapis ten jest swoistym wentylem bezpieczeństwa: stanowi obietnicę, że Sudajri po MBS dadzą porządzić też przedstawicielom innym odgałęzień dynastii.

Czytaj więcej

Saudowie, Teheran, I zrael i USA. Dlaczego Bliski Wschód wciąż płonie?

Zwodniczy uśmiech księcia

Dekadę temu sam MBS być może nie postawiłby na siebie złamanego riala. – Kiedy spotkałem go w 2013 r., przedstawił się po prostu: jestem prawnikiem – wspominał swego czasu Frank Gardner, komentator BBC. O księciu krążyły tylko luźne opowieści, które trafiały w gusta młodych poddanych – że pasjami grywa w „Call of Duty” albo że podczas wizyty sekretarza stanu USA usiadł spontanicznie do fortepianu i zagrał Beethovenowską „Sonatę księżycową”. Że z kobietami wita się podaniem ręki bez wahania czy przewracania oczami. No i lubi zaszaleć – jacht kupił za pół miliarda euro od rosyjskiego oligarchy Jurija Szeflera, z kolei 300 mln dolarów kosztował go zamek we Francji zbudowany dla Ludwika XIV. A to zapewne początek listy zakupowej z czasów młodości.

Następca tronu nie był jednak – i nie jest – li tylko utracjuszem, choć cały dwór szasta milionami bez opamiętania. MBS był ambitny, uparty, szybko się uczył (może nawet zbyt szybko). Pracował nocami, doprowadzając swoich doradców do szału, ale był ulubionym synem Salmana, spłodzonym z ulubioną trzecią małżonką, z najlepszym dostępem do ucha monarchy. A sam Salman z kolei, według wieloletnich obserwatorów dworskiego życia w Rijadzie, uchodził w rodzinie za najbardziej utalentowanego mediatora, rozjemcę w rodzinnych scysjach, umiarkowanego modernizatora, który potrafił znaleźć równowagę między wymogami nowoczesności a wahabicką ortodoksją. Zwykle przypomina się, że należy do „generacji sprzed czasów ropy”, czyli żyje stosunkowo skromnie. A jednocześnie jest skuteczny: rządził Rijadem od lat 60. i za jego sprawą prowincjonalne miasto przerodziło się w globalną metropolię.

Pozycja i respekt dla ojca torowały drogę ambitnemu księciu. Ambitnemu, ale i niecierpliwemu: dlatego decydująca batalia rozegrała się wkrótce po tym, gdy w 2015 r. Salman objął tron. W tamtym czasie było już jasne, że epokę monarchów-starców trzeba jak najszybciej zakończyć. Pierwszy wybór Rady Wierności padł na najmłodszego z żyjących synów Abdulaziza – Mukrina. Ale ten również był już właściwie po siedemdziesiątce, zatem po trzech miesiącach w funkcji następcy tronu zastąpił go młodszy o 13 lat Mohamed bin Najef – wieloletni minister spraw wewnętrznych, doskonale poukładany z aparatem bezpieczeństwa i ortodoksami, a jednocześnie wieloletni partner Waszyngtonu w kampanii przeciwko terroryzmowi. Tyle że latem, bez podania jakichkolwiek powodów, następca tronu stracił ów tytuł. Saudyjska telewizja wyemitowała krótką migawkę z ceremonii przekazania tytułu MBS: Mohamed bin Najef deklaruje, że jest zmęczony i musi odpocząć, MBS odpowiada, że nic nie zrobi bez zasięgnięcia jego rady. Cięcie.

– To kariera o charakterze meteorytu – podsumowywał roszadę w królewskim pałacu Gardner. Potem plotkowano, że Mohamed bin Najef przez kilka miesięcy poprzedzających to przedstawienie właściwie znalazł się w areszcie domowym, poddawany mało delikatnej presji, by zrzekł się tytułu. Dwór dementował te plotki, ale z kolei późniejsze decyzje MBS wydają się potwierdzać, że dzisiejszy de facto władca Arabii Saudyjskiej potrafi potraktować rodzinę i wszelkich rywali twardą ręką.

– To było zderzenie politycznej przeszłości z polityczną przyszłością. I bez wątpienia król Salman również zobaczył to w taki sposób. MBS może rządzić nawet i 50 lat, zwłaszcza jako modernizator – komentowała z kolei specjalizująca się w sprawach saudyjskich ekspertka Najah Alotaibi.

Jeśli kariera MBS była jak meteoryt, to jego awans był dla Królestwa trzęsieniem ziemi po uderzeniu komety. Młody następca tronu od pierwszych dni piastowania nowej godności, przy pomocy całego sztabu doradców, postanowił utrwalać swój wizerunek modernizatora: w krótkim czasie Saudyjczycy doświadczyli serii liberalnych reform – a to zaczęto dopuszczać myśl o wpuszczeniu kobiet za kierownice aut, a to w miastach zaczęto otwierać nowe restauracje w zachodnim stylu, a to rozbrzmiała – źle widziana wcześniej – muzyka, otwarto pierwsze kino. Ba, niezadowolenie religijnych ortodoksów zostało bezceremonialnie wyciszone, a mutawa – sławetna policja religijna, która pilnowała, by rodacy prowadzili się z duchem Koranu – dostała polecenie łagodniejszego postępowania z zatrzymanymi, a co gorsza: przycięto jej budżet i zredukowano etaty. Gdy po kilku miesiącach MBS ruszał w kilkutygodniową podróż na Zachód, po Europie i Stanach, jego przyjazd reklamowały plakaty, które sławiły jego imię jako czołowego liberała i modernizatora Bliskiego Wschodu.

Gdy po pewnym czasie wyszło na jaw, że liberalizm MBS jest raczej tylko wizerunkowym wybiegiem, mającym zjednać mu młode saudyjskie społeczeństwo, sztab doradców zmienił akcenty. Od pewnego czasu następca tronu jest autorem wielkich planów modernizacji technologicznej i architektonicznej Królestwa. To na jego biurku miała powstać Wizja 2030 oraz Narodowy Plan Transformacji – strategie mające przygotować Arabię Saudyjską na „czasy po ropie”, gdy Królestwo będzie musiało znaleźć inne źródła dochodów. Do tego książę dorzuca regularnie coś ekstra: przed laty był to koncept wybudowania pod Rijadem gigantycznego kompleksu obiektów rozrywkowych – od muzeów po safari. A teraz mamy kolejną odsłonę: The Line – megapolis ułożone w długim na 170 km ciągu drapaczy chmur, w całości zasilane odnawialnymi źródłami energii, skomunikowane koleją pozwalającą dostać się w dowolne miejsce w mieście w ciągu 20 minut, sięgające brzegów Morza Czerwonego. Warto tu pamiętać, że The Line, którego wizualizacjami zachłystują się dziś media, ma być zaledwie początkiem przebudowy i modernizacji trochę zapuszczonej części kraju.

Twarda ręka następcy

Ale nie wszyscy podzielali zachwyt zwalistym, rzutkim księciem. „Narwany, naiwny, arogancki” – tak charakteryzował go w swoim raporcie niemiecki wywiad. Gdy jedne media (częściej) pisywały o nadziejach na emancypację kobiet, jakie rozbudzał MBS, inne media (rzadziej) zaczynały wyliczać przepadających bez wieści saudyjskich blogerów, intelektualistów, a nawet – swoiste novum w Arabii – duchownych, którzy krytycznie komentowali wydarzenia w ojczyźnie. Chaszukdżi wytykał wówczas, że większość znikających to reformatorzy, a nie ortodoksi, co miało się okazać ponurym autoproroctwem.

Z czasem też zaczęto wskazywać MBS jako głównego pomysłodawcę interwencji armii saudyjskiej w sąsiednim Jemenie: operacji fatalnie zaprojektowanej i jeszcze gorzej przeprowadzonej. W jej trakcie zakupiony w USA ultranowoczesny arsenał okazał się bezużyteczny w obliczu plemiennej rebelii Hutich, a na dodatek coraz brutalniejsze sposoby prowadzenia wojny z rebeliantami sprowadziły na Jemen głód i katastrofę humanitarną.

Najbrutalniejszą niespodziankę MBS zafundował jednak krewniakom. Wkrótce po powrocie z triumfalnego tournée po Zachodzie, na początku listopada 2017 r., służby bezpieczeństwa zapukały do drzwi przeszło 400 członków elit: książąt, najbogatszych biznesmenów, wojskowych. Wszyscy wylądowali w hotelu Ritz-Carlton w Rijadzie. – Już pierwszej nocy każdemu zawiązano oczy i poddano temu, co egipscy agenci wywiadu nazywają „nocą bicia”. Pytano, czy wiedzą, dlaczego się tu znaleźli. Nie wiedzieli. Większość bito. Przywiązywano ich do ścian, w niewygodnych pozycjach. To trwało godzinami. Chodziło o to, by zmiękli. Następnego dnia przyszli prawdziwi przesłuchujący – opowiadał trzy lata po tych wydarzeniach jeden z ich świadków brytyjskiemu dziennikowi „The Guardian”. Przesłuchania trwały całymi dniami, niekiedy tygodniami. Los niektórych zatrzymanych do dziś jest nieznany.

Co właściwie się wydarzyło w Ritz-Carlton, nie jest jasne. Najczęściej przyjmuje się, że MBS profilaktycznie spacyfikował wszystkich tych, którzy po kątach sarkali na decyzję Salmana i Rady Wierności o takiej, a nie innej sukcesji, być może też postanowił dać czytelne ostrzeżenie tym, którzy po prostu cieszyli się silną pozycją – by sarkać nawet nie zaczęli. Przesłuchujący mieli na zatrzymanych „kwity” wszelkiego rodzaju – na jednych o charakterze obyczajowym, innym udowadniano defraudację pieniędzy czy inne grzeszki. Ostatecznie dla wielu skończyło się to zapłaceniem kar, niektórym skonfiskowano większość majątków, byli tacy, którzy lądowali na długie miesiące w aresztach domowych.

Czytaj więcej

Po zabójstwie dziennikarza. Petrodolary na ratunek wizerunkowi Arabii Saudyjskiej

Noga w drzwiach salonu

Koniec końców 36-letni dziś następca tronu ma chyba niewielu przyjaciół, choć też nic nie wskazuje, by szczególnie przyjaźni szukał. Gdy po śmierci Chaszukdżiego odciął się od niego Waszyngton, książę zwrócił się, zresztą w dosyć demonstracyjny sposób, na Wschód: nietrudno znaleźć filmy i zdjęcia dokumentujące, jak z szerokim uśmiechem przybija piątkę z Władimirem Putinem podczas szczytu G20. Ba, w lipcu tego roku, ledwie opadł kurz po wyjeździe Joe Bidena z Rijadu, MBS konsultował z Kremlem sytuację na rynku ropy. W relacjach z Zachodem MBS idzie w zaparte. – Oskarżanie mnie o śmierć Chaszukdżiego rani moje uczucia – wyrzekał w wywiadzie dla magazynu „The Atlantic” sprzed kilku miesięcy, pierwszym od zamordowania dziennikarza udzielonym zachodnim mediom. Rijad twardo powtarza, że zbrodnia była samowolną akcją kilku nadgorliwych jednostek w aparacie bezpieczeństwa. I najwyraźniej Dom Saudów jest przekonany, że sprawa wcześniej czy później przyschnie.

Cóż, potwierdzenia tego przeświadczenia nie trzeba długo szukać. Francja złamała się już pod koniec ubiegłego roku, gdy w Libanie – w Paryżu uważanym wciąż za francuską sferę wpływów – wybuchł kryzys polityczny, na który Saudyjczycy mogli mieć niemały wpływ. – Jak można choć przez sekundę myśleć, że pomożemy w utrzymaniu pokoju i stabilności na Bliskim Wschodzie, mówiąc: nie rozmawiamy z Arabią Saudyjską, najpotężniejszym krajem Zatoki? – pytał retorycznie prezydent Emmanuel Macron, który podczas grudniowej wizyty na Półwyspie Arabskim zaczepił o Rijad. – To nie znaczy, że pochwalamy tu wszystko, że zapomnieliśmy, że nie jesteśmy wymagającymi partnerami – dorzucał. Pamięć nie przeszkodziła mu jednak w serdecznym uścisku z szeroko uśmiechniętym księciem, a w ostatnich dniach lipca MBS złożył mu rewizytę w Paryżu.

Wybuch wojny w Ukrainie i sankcje na rosyjskie surowce tylko wzmogły ruch na lotnisku w Rijadzie: ropa znów stała się czarnym złotem. W kwietniu do pałacu zajechał turecki prezydent Recep Tayyip Erdogan: polityk, który naciskał na wyjaśnienie stambulskiego morderstwa. Ten przynajmniej powstrzymywał się przed uśmiechami przy włączonych obiektywach, choć też nie mógł do końca ukryć, że do Rijadu przyjeżdża jako petent. I wreszcie Joe Biden, który w lipcu musiał zawitać do „pariasów”: przybił z MBS „żółwika”. A o sprawie Chaszukdżiego, owszem, rozmawiał.

I być może to była ostatnia rozmowa na ten temat, bo o konkluzjach dyskusji Bidena z Saudyjczykami nic nie wiemy, a książę Mohamed bin Salman najwyraźniej wraca na zachodnie salony. Przywódcy Zachodu mają dziś na głowie najwyraźniej ważniejsze sprawy niż karanie zleceniodawcy zbrodni na dziennikarzu, więc pewnie w końcu wezmą za dobrą monetę zapewnienia dworu, że została ona wyjaśniona, a winni ukarani. MBS będzie sojusznikiem – niepewnym, takim, którym w skrytości ducha się pogardza i wyczekuje potencjalnego ciosu w plecy. Ale i duch Chaszukdżiego będzie się już zawsze kręcił po zakamarkach saudyjskiej historii: przez dobre dwie dekady nie było książki o Domu Saudów, której autor nie cytowałby tego komentatora i jego opowieści o układach na królewskim dworze. Marna to pociecha, zwłaszcza gdyby się okazało, że to przełom stuleci był tym czasem, kiedy Arabia Saudyjska rzeczywiście się liberalizowała, a potem już tylko staczała do poziomu dyktatury w nowoczesnym, petrodolarowym przebraniu.

Frenemy – ta nowa w słowniku Zachodu zbitka dwóch angielskich słów: friend (przyjaciel) i enemy (wróg), nie ma jeszcze precyzyjnej definicji. Można przyjąć, że to bardziej elegancka forma „sukinsyna – ale naszego sukinsyna”, jak niegdyś nazwano w Białym Domu nikaraguańskiego prezydenta Anastacio Somozę. Somozą naszych czasów, tyle że wielokrotnie ważniejszym dla całego świata, jest saudyjski następca tronu, książę Mohamed bin Salman – MBS, jak kiedyś luzacko nazywali dwudziestoparoletniego księcia rodacy, zwłaszcza jego rówieśnicy.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi